piątek, 31 grudnia 2010

Tron: Legacy

Każdy geek niezależnie od wieku prędzej czy później natyka się na tytuł Tron – film z 1982 opowiadający historię kolesia, który dostał się do wnętrza komputera. Fabuła była dosyć naiwna, efekty bardzo dobre, muzyka klimaciarska, a atmosfera całkiem mroczna (zwłaszcza jeśli brać pod uwagę fakt, że film wyszedł spod ręki disneyowskich twórców).

Akcja Tron: Legacy zaczyna się kilka lat po poprzedniku. Kevin Flynn opowiada swojemu synowi, jakich to cudów dokonał w Sieci. Tej samej nocy udaje się do swego biura i słuch o nim ginie. 20 lat później Sam (syn Kevina) otrzymuje wiadomość z biura ojca. Dziwne w tym wszystkim jest to, że numer, z którego została ona nadana, jest wyłączony niemal od zniknięcia staruszka. Podążając tym tropem młody Flynn trafia dokładnie tam, gdzie jego protoplasta.

Jeśli chodzi o całokształt fabularny, to Tron: Legacy jest naiwny, płytki i dziurawy, niczym jego poprzednik. Posiada kilka fajnych tekstów dotyczących branży komputerowej, może kojarzyć się z drugim Matrixem w paru momentach, ale tak naprawdę nie jest to warstwa, na której będziemy się koncentrować w trakcie seansu.

Pierwsze skrzypce grają tutaj przede wszystkim efekty wizualne. Legacy z jednej strony stanowi remake poprzednika, a z drugiej jest jego pełnoprawnym rozszerzeniem. Pomysły na wrogów, stroje, urządzenia z pierwszego filmu zostały poddane liftingowi, a do tego dorzucono sporo nowych. Świat wewnątrz komputera olśniewa swoim wyglądem. Wręcz czuje się ten chłód i ostrą precyzję wylewające się z ekranu. Każda powierzchnia sprawia wrażenie szklanej lub chromowej, każde światło zostawia smugi i niemal płynie w obrębie nadanego kształtu (no to dopiero abstrakcyjnie zabrzmiało).

Drugim elementem zwalającym z nóg jest muzyka. Przyznam szczerze, że nigdy nie byłem miłośnikiem Daft Punk, ani ichnich klimatów, ale to co wyczyniają w podkładach jest po prostu genialne. Nie pamiętam, kiedy ostatnio oprawa dźwiękowa tak idealnie współgrała z obrazem rozbudowując tę część klimatu, której nie da się zobaczyć. Utwory są dynamiczne, precyzyjne i jeszcze długo po seansie trzymają w oszołomieniu.

Tron: Legacy jest filmem, który należy obejrzeć w kinie, gdyż to oprawa gra główną rolę. Można potem sprawić sobie np. płytę ze ścieżką dźwiękową, ale do samego filmu raczej nie będziecie wracać. Jako film: 3-, jako widowisko 4.

To już ostatni seans kinowy w tym roku. Przyszły zapowiada się całkiem ciekawie, zwłaszcza dla miłośników kiczu, akcji i adaptacji komiksowych. Oby nadchodzące filmy wynagrodziły czekanie konkretną rozrywką, czego sobie i czytelnikom życzę.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Dan Simmons – Hyperion

Już dawno nie zbierałem szczęki z podłogi po przeczytaniu książki. Zacznę od zacytowania opisu z tyłu okładki: „W obliczu zbliżającej się nieuchronnie międzygalaktycznej wojny na planetę Hyperion przybywa siedmioro pielgrzymów: Kapłan, Żołnierz, Uczony, Poeta, Kapitan, Detektyw i Konsul. Mają za zadanie dotrzeć do mitycznych grobowców, by znaleźć w nich budzącą grozę istotę. Zna ona jednak, być może, tajemnicę, która pozwoli zapobiec zagładzie całej ludzkości. Każdy z pielgrzymów będzie mógł przedstawić swoją prośbę, lecz wysłuchany zostanie tylko jeden. Pozostali zginą.”

W ten oto sposób zaczyna się podróż będąca mieszanką niesamowitej liczby elementów. Mamy tu kosmiczne bitwy rodem z klasycznych filmów s-f, mamy rozważania na temat moralności, religijności oraz egzystencji, jest walka o przetrwanie, znajdzie się też miejsce na miłość, osobiste sukcesy i porażki, wzloty i upadki, grozę i tajemnicę, a wszystko to okraszone wspaniałymi opisami nieziemskich (dosłownie i w przenośni) technologii, istot, czy krajobrazów.

Akcja toczy się na kilku płaszczyznach. Na najdalszej z nich opisana jest sytuacja polityczno-militarna Hegemonii. Nieco bliżej znajduje się wspomniana wcześniej pielgrzymka, która wynikła częściowo z owej sytuacji, lecz w większej mierze przyczyniły się do tego wydarzenia z opowieści pielgrzymów. Przeszłość związała ich w jakiś sposób z Hyperionem. Dlatego to właśnie oni zostali wybrani, by odbyć tę wędrówkę. Ich historie stanowią główną treść książki. Każda z nich ma inny sposób narracji oraz inną atmosferę, a mimo to wszystkie wciągają z niesamowitą siłą.

Największą wadą Hyperiona jest jego zakończenie. Z jednej strony świetnie nawiązuje do pewnej znanej wszystkim historii (nie zdradzę jakiej, gdyż to akurat ma wpływ na odbiór całości) i zostawia sporo miejsca na własną interpretację, a z drugiej pozostawia wielki niedosyt (bo do naszej interpretacji chciałoby się dorzucić jeszcze kilka wypełniaczy).

Odniosę się jeszcze do przewijającego się w wielu opisach porównania do Diuny. Otóż Hyperion na samym początku faktycznie sprawia wrażenie podobnego, ale trwa to bardzo krótko. Jedyne, co łączy oba tytuły, to przynależność gatunkowa. Cała reszta jest zupełnie inna.

Hyperion oszałamia swoim bogactwem i różnorodnością. Zdecydowanie pozycja obowiązkowa dla każdego fana s-f, choć tak po prawdzie to ludzie stroniący od tego również powinni spróbować.

P.S. Na okładce z tyłu można zauważyć napis głoszący, że wkrótce zobaczymy ekranizację. Cóż, najbliższy temu stwierdzeniu projekt, jaki można znaleźć na IMDB sugeruje, że stanie się to najwcześniej w 2013, więc nie takie wkrótce. Do tego projektu będzie trzeba nie lada wyczucia, gdyż biorąc pod uwagę jego złożoność, bardzo łatwo spieprzyć sprawę. Do czego, mam nadzieję, nie dojdzie.

sobota, 11 grudnia 2010

Nadrabianie zaległości

W ciągu ostatniego miesiąca World of Warcraft zajął większość mojego wolnego czasu (i nadal zajmuje), stąd też brak wpisów, choć nie brakowało oglądania/czytania/grania itd. W tym wpisie krótko o rzeczach, które czekały na swoją kolej.


Harry Potter and  the Deathly Hallows part 1

Swoją znajomość z książkowym oryginałem zakończyłem na pierwszym tomie, którego nie doczytałem do końca. Zwyczajnie nie podobał mi się, więc nie sięgałem po kolejne. Z kolei filmy obejrzałem wszystkie. Seria miała swoje wzloty i upadki, ale jako całość prezentuje się naprawdę okazale.

Ostatnią opowieść o młodym czarodzieju postanowiono podzielić na 2 części. A jak się prezentuje ten film na tle pozostałych? Cóż, oglądało mi się go lepiej niż poprzedni, ale z kolei nie tak dobrze jak wcześniejsze.

Insygnia posiadają naprawdę mroczną atmosferę, a to co się dzieje w świecie magii przypomina wręcz holokaust. Aktorzy dobrze odgrywają swoje role, choć wielu z nich sprawia wrażenie rzemieślników, nie artystów. Inna sprawa, że tym razem czas poświęcony poszczególnym postaciom jest tak nierówny, że trudno rozwinąć skrzydła w przeciągu kilku minut.

Pod względem muzyki oraz efektów film prezentuje się dobrze, ale dla nich samych nie warto wybierać się na seans. W moim mniemaniu najsłabszym elementem jest niestety główna oś fabuły – poszukiwanie tytułowych insygniów. Film trwa 2 godziny i 20 minut, z czego większość to podróże od punktu A do B. Wędrówka, gadka, wędrówka, gadka i tak w kółko. Wlecze się to niemiłosiernie, a rozkręca w momencie, gdy film ma się ku końcowi.

Miłośnikom Pottera i spółki nie trzeba filmu rekomendować, bo i tak go zobaczą. Jeśli kogoś zniechęciła tylko poprzednia część, tej powinien dać szansę, choć nie powinien spodziewać się cudów. Natomiast jeśli ktoś darował sobie dużo wcześniej, to ten film nastawienia do serii nie zmieni.

Scrubs

Ta nazwa przewija się chyba na każdym forum poświęconemu serialom, najczęściej przy okazji licytowania się o to, która z medycznych serii jest najlepsza. W moim prywatnym rankingu najlepszym był House M.D. Słowo klucz: był, dopóki nie obejrzałem Scrubs (9 sezonów).

Dlaczego przedłożyłem 20-minutowy sitcom nad wujka ciętą ripostę? Może dlatego, że powoli przejada mi się formuła serialu, a może też dlatego, że brak już jakiejś cechy osobowości Grega czyniącej go tym kolesiem, dla którego oglądało się serial. Innym powodem jest humor prezentowany w Scrubs. Jest dużo luźniejszy oraz dużo bardziej przystępny. Nie ma tu jednej postaci, wokół której koncentruje się akcja. Co prawda większość opowieści jest widziana z perspektywy J.D. – początkującego lekarza, ale to nie znaczy, że inne postacie są tylko tłem.

Obok postaci i poczucia humoru największą zaletą Scrubs jest balans między tym, co zabawne, a tym, co zbliża serial do rzeczywistości/codzienności.

Jeśli zaś idzie o wady, to do głowy przychodzą mi tylko dwie. Po pierwsze: główny bohater. Ogólnie to da się go lubić, ale czasem zachowuje się jak totalna pierdoła i jedyne, co chce się zrobić, to strzelić go w pysk. Do tego irytujące są jego huśtawki uczuciowe, przez co parę wątków powtarza się. To jest ta mniejsza wada, zupełnie do przełknięcia. Drugą, która potrafi zaważyć na tym, ile z tego serialu wypadałoby obejrzeć, jest dziewiąty sezon. Technicznie rzecz biorąc Hoży Doktorzy (polski tytuł) skończyli się na ósmym sezonie. Ostatni odcinek był naprawdę dobry i dobitnie podkreślał, że to już pożegnanie. Nie wiem, kto na kim wymógł powstanie dziewiątej serii, ale był to błąd. Ze starych postaci tylko kilka przewija się, a i to w większości gościnnie. Nowi bohaterowie już nie potrafią sprzedać formuły, która bawiła wcześniej, ani przekonać do siebie jako postaci.

8 sezonów Scrubs polecam z czystym sumieniem miłośnikom sitcomów, seriali medycznych oraz obyczajowych. Humor, jak to określił mój przyjaciel, może miejscami wydać się nieco zbyt abstrakcyjny, ale warto dać mu szansę. A co do dziewiątej serii, umówmy się, że nie istnieje.

The Walking Dead - Season 1

Serial, który zapowiadał się na małą rewolucję, jeśli idzie o tematykę telewizyjnej rozrywki. Żywe trupy były do tej pory obecne w grach, komiksach, filmach itd. Pora więc, by zaatakowały także mały ekran.

Pierwszy sezon składa się z sześciu odcinków. Mamy tutaj to, co popularne: niebezpieczny wirus, ludzi zamieniających się w zombie po ugryzieniu przez innego trupa, oraz bohatera, który budzi się ze śpiączki po tym, jak katastrofa rozprzestrzeniła się na dobre. Po wydostaniu się ze szpitala próbuje on przetrwać oraz dowiedzieć się, co się stało z jego rodziną.

Od strony wizualnej temu serialowi nie można nic zarzucić, jest rewelacyjny. Atmosferę, jaką to kreuje ciężko wyrazić słowami, ale gdyby w rzeczywistości wydarzyło się coś podobnego, wyglądałoby to właśnie jak w tym serialu.

Muzyka nieźle podkreśla ową atmosferę, ciąg wydarzeń jest jak najbardziej spójny i wszystko byłoby pięknie... gdyby nie to, że się wlecze, noga za nogą, jak w tytule. To chyba pierwszy raz, jak produkcja o zombie jest tak mało dynamiczna.

Jeśli ktoś lubi takie kino, powinien obejrzeć The Walking Dead, gdyż jest to solidnie wykonany projekt, choć solidnie w tym wypadku oznacza: spełniający normy, ale nie wykraczający poza nie. Nie oceniam serii jako adaptacji komiksu, gdyż go nie czytałem. To już czytelnicy będą musieli zrobić sami we własnym zakresie.

czwartek, 11 listopada 2010

Gothic 2 + Noc Kruka

Klimat Gothica tak bardzo mnie zauroczył, że jak tylko miałem okazję dorwać część drugą, zrobiłem to bezzwłocznie. Akcja Gothica 2 rozgrywa się miesiąc po wydarzeniach w górniczej dolinie. Nasz bohater ledwie przeżył starcie z głównym badassem poprzedniej odsłony. Przysypany gruzem, zapomniany przez pozostałych współwięźniów, leżał nieprzytomny i tylko jego magiczna zbroja utrzymywała go przy życiu. Jednak znalazł się osobnik, który pamiętał o zasługach Bezimiennego. Tym osobnikiem jest nasz stary znajomy – Xardas. Udaje mu się wyciągnąć półżywego herosa, po czym nakłonić go do współpracy, gdyż nad Khorinis zawisło kolejne zagrożenie i tym razem nie ogranicza się ono do jednej doliny, lecz całej wyspy, a w rezultacie pewnie i kontynentu.

Tak mniej więcej przedstawia się początek historii podstawki, zaś dodatek dorzuca jeszcze magów wody próbujących rozwikłać tajemnicę trzęsień ziemi oraz znikających ludzi, a przy okazji bawiących się w archeologów.

Ciężko w tej chwili oceniać grę i dodatek osobno, gdyż w zasadzie każda obecnie wydawana edycja zawiera oba programy. Należy też zwrócić uwagę na to, iż ich wątki przeplatają się tak doskonale, że jeśli ktoś nie grał w ‘gołego’ G2, to może nawet nie zauważyć, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Tak czy siak da się usłyszeć, że niektóre ze starych postaci mówią dwoma różnie brzmiącymi głosami. Spowodowane jest to nagrywaniem dialogów do dodatku w późniejszym terminie, więc nie ma się co dziwić.

Skoro już coś zacząłem wytykać, to pociągnę to dalej. Otóż obiekty jak były kanciaste, tak zostały. Różnica w stosunku do poprzednika jest taka, że tutaj twórcy dali dużo więcej elementów otoczenia. W jedynce kanciaste kamienie potrafiły razić, gdyż zdarzały się powierzchnie, na których poza nimi nie było nic. W dwójce lasy są gęste, jaskinie zarośnięte, a tekstury dużo bardziej szczegółowe, co naprawdę pomaga maskować kanciastość. Niestety taka obfitość flory ma też swoje wady, potrafiące wpłynąć na rozgrywkę. Gothic 2 nie posiada żadnego systemu przezroczystości/znikania roślinności, więc jeśli jakiś liść albo pnącza w jaskini wlezą między nasze pole widzenia, a plecy Bezimiennego, to nic nie będzie widać. Muszę też wspomnieć o dziurawej wyspie. Gracze przypominają karaluchy – wszędzie wejdą. Nie inaczej jest też w tej grze. Gdy próbowałem sobie skrócić drogę do klasztoru magów ognia, wlazłem na góry przy jego północno-wschodniej krawędzi i stamtąd planowałem skok na jeden z klasztornych dachów. Jakież było moje zdziwienie, gdy zaraz po wspięciu się na szczyt zacząłem spadać. Albo się komuś nie chciało, albo zwyczajnie zapomniał i w ten sposób zostawił dziurawe góry. Podejrzewam, że to nie jedyne takie miejsce, ale nie szukałem więcej.

Nie poprawiono też celowania w trakcie walki. Tu również jest nieprecyzyjne i przeskakuje sobie między walczącymi. Jest to szczególnie upierdliwe, gdy mamy jakiegoś pomocnika – istnieją duże szanse, że przypadkowo to właśnie on dostanie od nas po łbie, a nie wróg. Gothic lubił wywalać mi się losowo na pulpit przy zmianie lokacji. #2 miewa ten sam problem, ale potrafi go urozmaicić o wywalanie się na początku walki. Przy częstym robieniu save’a nie jest to jakiś wielki kłopot, ale mimo to psuje nastrój.

Tyle w kwestii narzekania, bo dalej jest tylko lepiej. Już na samym początku wielkość terenu, po którym będziemy się poruszać, daje o sobie znać. Najfajniejsza jest w tym wszystkim swoboda. Nie trzeba leźć jedną ubitą ścieżką. Warto pobuszować po lasach w poszukiwaniu ukrytych jaskiń, grobowców oraz kryjówek. Każde z takich miejsc na pewno ma coś wartościowego. Należy jednak uważać, gdyż postać na starcie jest naprawdę słaba i rzucanie się z pałką/sztyletem na stado wilków nie jest dobrym rozwiązaniem. W poprzedniku można było robić to samo, ale tam tego wszystkiego było odczuwalnie mniej (co nie znaczy, że mało, zwłaszcza biorąc pod uwagę wielkość okolicy). W Gothic 2 lasy, łąki, pola wręcz tętnią życiem, cały czas coś się dzieje i nigdy nie wiadomo, na kogo wpadniemy na najbliższym rozdrożu.

Wraz ze zwiększonym obszarem działania otrzymaliśmy ogromne ilości zadań do wykonania. Tak jak wcześniej, dostępność wielu z nich będzie zależała od tego, do której frakcji się przyłączymy (straż miejska, najemnicy, magowie ognia – każda z nich ma potem drugi stopień) oraz jakie decyzje podejmiemy po drodze. Wątek główny jest liniowy, ale funduje nam liczne zwroty akcji, więc nuda nikomu nie grozi. Sam klimat opowieści jest różny od oryginału. Jedynka wydawała się być bardziej nastawiona na przetrwanie we wrogim otoczeniu, natomiast dwójka to już epicki bój ze złem.

Gothic 2 oferuje więcej w kwestii odgrywania postaci. Podejmowanie decyzji w trakcie dialogów zostało rozbudowane w stosunku do G1. Z kolei od strony mechanicznej gra nadal wykorzystuje niewielką ilość statystyk, ale nawet one przeszły zmiany. Aby świetnie władać danym typem broni, trzeba zainwestować dużo więcej punktów nauki w rozwój odpowiedniej umiejętności. Tak jak w #1, mamy 4 podstawowe cechy: siłę, zręczność, punkty życia, manę. Powracają też: akrobatyka (choć nie jako osobna umiejętność, jej efekty widać po zwiększeniu zręczności), otwieranie zamków, kradzieże kieszonkowe i skradanie się. Lista trofeów, które możemy pozyskać z ubitego zwierza, została powiększona. Możemy także spróbować swoich sił jako kowal, górnik, bądź alchemik, a w przypadku magów będziemy też tworzyć runy z czarami.

Wizualnie poprawiono, co się tylko dało. Wspomniałem już o większej ilości obiektów oraz lepszej jakości tekstur. Na kolejny plus zasługują: płynniejsza i bardziej urozmaicona animacja (postacie posiadają bogatszy repertuar ruchów), więcej efektów świetlnych i bajerów typu mgła, opary, rozbłyski. Sterowanie jest wygodniejsze. Zrezygnowano z durnej, moim zdaniem, potrzeby jednoczesnego wciskania klawiszy CTRL+UP. Oczywiście jeśli ktoś nadal preferuje to masochistyczne rozwiązanie, to można je włączyć w opcjach. W sferze muzycznej Gothic 2 zabiera nas w równie magiczną podróż, co poprzednik. Obecnie można za niewielkie pieniądze (ok. 25zł) kupić Gothic Sagę, która zawiera Gothica, Gothica 2 wraz z Nocą Kruka. Miłym dodatkiem jest kilka utworów z gier wrzuconych w formacie mp3. Tak więc można sprawić sobie muzyczną ucztę bez odpalania gier.

Gothic 2 z dodatkiem to pozycja obowiązkowa dla każdego fana jedynki. Dodam również, że nawet jeśli ktoś poprzedniej części nie polubił, tej powinien dać szansę. Jest pod każdym względem lepsza i bardziej rozbudowana. Jedyną kwestią, która mogłaby nie przypaść do gustu zwolennikom #1, jest nieco inny klimat. Całościowo: 5- w skali szkolnej. Minus należy się za błędy i niewygodę, które już kiedyś były i nadal z tym nic nie zrobiono.

wtorek, 9 listopada 2010

How to Train Your Dragon

Kolejna animacja promująca technologię 3D. Nawet nie macie pojęcia, jak się cieszę, że obecne płyty DVD nie wymuszają seansu w tych cholernie niewygodnych okularach. Podczas gdy w kinie była dostępna wersja jedyna i słuszna, ech...

Miejscem akcji jest zamieszkiwana przez Wikingów wioska Berk. Zazwyczaj Wikingowie gwałcili domy, palili konie i uciekali na kobietach (czy jakoś tak), jednak ci filmowi nie mają na to czasu. Powód jest prozaiczny – smoki, które notorycznie napadają i palą ichnie sioło, a do tego porywają wszystko, co podpada pod kategorię hodowlaną. Naszym głównym bohaterem jest syn wodza wioski. Problem polega na tym, że podczas gdy wódz jest nieustraszonym wojownikiem, zabijającym smoki na pęczki, nasz młodzian jest pechową pierdołą, wyśmiewaną przez całą wieś. Taki w sumie standardowy przykład opowieści w stylu: od zera do bohatera. Podczas ataku latających gadów udaje mu się zestrzelić jedną z bestii. Nieco później okazuje się, że jest to, wedle księgi o smokach, najgroźniejsza z napotkanych gadzin. Czkawka (bo tak nazywa się nasza fajtłapa) zamiast zadźgać bydlaka na miejscu, postanawia go oswoić. Dalej mamy schemat: sekret przed wszystkimi, ktoś go odkrywa, wioska tego nie aprobuje, a do tego wyłazi przyczyna ciągłych ataków smoków. Na koniec mamy wielką bitwę, fanfary i żyli długo i szczęśliwie.

Z jednej strony film ma wszystko to, co powinno się podobać widzowi: dowcipne dialogi, przyjemną historię, zabawnych bohaterów, śliczną animację, miłą dla ucha muzykę. Nie mam pojęcia, czy to kwestia mnie, czy czegoś innego, ale ja na tym filmie po 30 minutach zacząłem ziewać. Prawdopodobnie przez schematyczność opowieści. Jak już kilka razy pisałem: nie przeszkadza mi schematyczność jakiejś historii, jeśli jest ciekawie opowiedziana. Tutaj wszystko jest standardowe do bólu. Ode mnie 3+, gdzie plus daję za chęć opowiedzenia historii dla samej historii, a nie tylko okazji do wrzucenie dwóch ton gagów na temat współczesnej popkultury bez ładu i składu.

The Wrestler

Gdy następnym razem najdzie mnie ochota na nieco ambitniejsze kino, albo film który z natury ma dołującą atmosferę, niech mnie ktoś czymś w łeb uderzy i wybije takie pomysły. Już przy Rocky Balboa (albo Rocky VI, jak kto woli) miałem chandrę, bo był to dla mnie film w dużej mierze o przemijaniu. A jeśli teraz dorzucimy naturalistyczną oprawę oraz bardziej prawdopodobny bieg wydarzeń, otrzymamy Zapaśnika.

Film przedstawia historię zawodowego wrestlera – Robina Ramzinskiego. W latach 80tych był gwiazdą, miał wszystko, a na rzecz kariery odstawił przyjaciół oraz rodzinę na dalszy plan. 20 lat później żyje z odcinania kuponów od swojej sławy oraz pracy w spożywczaku. Gdy po jednym z pojedynków dostaje zawału serca, diagnoza jest prosta: koniec z walkami. Niestety Randy (scenowe imię bohatera) zna się tylko na tym i nie potrafi odnaleźć się w otaczającej go rzeczywistości. Próby odnowienia kontaktu z córką nie idą za dobrze, propozycja związku pewnej striptizerce też nie osiąga zamierzonego efektu, a zwykli klienci sklepu to bardzo często irytujące trutnie. Pozostali ludzie z otoczenia są mili, dopóki znajomość nie jest zobowiązująca (a przynajmniej ja takie wrażenie odniosłem). Jakby kłopotów było mało, to jeszcze pieniędzy ciągle brak i zamiast w wynajmowanej przyczepie Randy ‘The Ram’ Robinson jest zmuszony do spania w samochodzie.

Jak już napisałem na początku – film ma dołującą atmosferę. Co nie zmienia faktu, że jest dobry. Mickey Rourke doskonale odegrał swoją rolę. Może to być zasługą tego, że przypomina ona nieco jego własną karierę. Na szczęście Mickey w przeciwieństwie do granej postaci potrafił się odbić od dna. Ciężko nie odnieść wrażenia, że w trakcie seansu autorzy filmu wręcz szukają sposobu na jaki jeszcze życie mogłoby skopać naszego wrestlera. Zapaśnik podobał mi się jako całość, jednak jego atmosfera mnie nieco przytłoczyła i stąd daję tylko 5- zamiast pełnej oceny.

niedziela, 7 listopada 2010

Szybcy się wściekli

O samochodach wiem niewiele, ale to nie przeszkadza mi cieszyć się takimi  filmami, jak seria o Szybkich i wściekłych. Nie jest to wymagające kino, ale sprawdza się jako pretekst do wżerania nieprzyzwoitych ilości popcornu i zapijania go colą.


The Fast and the Furious


Ładne zabawki, wielcy twardziele, głośna muzyka i skąpo odziane dziewczyny. A, no i jeszcze jakaś tam fabuła o złodziejach atakujących ciężarówki na trasie oraz kolesiu, który próbuje ich złapać.

Niektóre z postaci da się lubić, aktorstwo jest w porządku (i tak, mówię to z pełną świadomością nawet o Vinie Dieslu, który gra prawie zawsze tak samo, a także o Michelle Rodriguez, która gra najczęściej wkurwioną czymś laskę), wyścigi są efekciarskie, zaś całości dopełnia odpowiednia muzyka.

Przyznam się, że to kompletnie nie moje klimaty, zwłaszcza muzycznie, ale całość jest tak lekka, łatwa i przyjemna, że nie mogłem sobie odpuścić. Gdybym miał to określić po swojemu, to powiedziałbym, że ilość kiczu jest w sam raz i dlatego mi się ten film podobał. Poza tym tam gra Vin Diesel, którego nie da się nie lubić. Polecam miłośnikom ścigałek oraz zwolennikom lekkiego kina akcji.


2 Fast 2 Furious


Pierwsza część okazała się kinowym przebojem, więc sequel był kwestią czasu. Szkoda tylko, że to chyba jeden z najgorszych sequeli, jakie widziałem. Fabuła jest tak naciągana, że aż dziw, że nie pękła; ze starych postaci zostały tylko dwie, a całość zwyczajnie męczy. Miałem też takie wrażenie, że o ile jedynka siliła się na realizm, o tyle dwójka została tak odpicowana, że gdyby powąchać ichnie spaliny, to pachniałyby najnowszymi perfumami.

Owszem, można obejrzeć to dla sekwencji, w trakcie których główne role grają samochody, ale zdecydowanie nie warto do 2F2F później wracać.




The Fast and the Furious: Tokyo Drift


Ok, mówcie, co chcecie o tym filmie – ja go uwielbiam (2gi po jedynce dobry film w tej serii). Przede wszystkim za to, że zmieniono miejsce wydarzeń z USA na Japonię. Dzięki temu film ma pewien egzotyczny powiew, zwłaszcza że nie oszczędzano na zdjęciach pokazujących codzienność Kraju Kwitnącej Wiśni. Nie mówię, że są one jakieś uber realne, ale miło się je ogląda.

Z postaci większość da się polubić, chyba tylko poza głównym bohaterem, który jest zwykłym cwaniakowatym dupkiem (w sumie nasz antagonista jest jego azjatyckim odbiciem). Wyścigi/pościgi są dużo ciekawsze niż w poprzedniku, a muzyka odrobinę bardziej zróżnicowana. Na deser: Vin Diesel w cameo.



Fast & Furious


Nie tak tragiczny jak dwójka, ale zdecydowanie słabszy od dwóch pozostałych. Przyczepię się do tytułu, który jest idiotyzmem samym w sobie, bo nijak nie wskazuje na to, że mamy do czynienia z kontynuacją (zabrano tylko ‘the’ z oryginalnego tytułu), prędzej z remake’iem, co przy tak krótkim okresie trwania serii byłoby dziwne. Jako ciekawostkę należy dodać, iż jego akcja ma miejsce między 2F2F, a Tokyo Drift. Sama opowieść jest cienka, bieg wydarzeń wymuszony przez kretyńską śmierć jednej z postaci (potem pojawiły się plotki, że skoro nie było ciała, to nie jest to definitywne, ech...), natomiast reszta jest taka sobie. I tym razem mam na myśli dokładnie całą resztę. Sekwencje samochodowe nie sprawiają frajdy, choć i tak są najmocniejszą stroną filmu. Vina też zbyt dużo nie będzie, ale tyle dobrego, że chociaż gra główną rolę. To jest właśnie główny problem z tym filmem – każdy z jego elementów jest niedociągnięty, niedopracowany. Można obejrzeć, ale na objawienie nie ma co się nastawiać.


W drodze jest też kolejny film – Fast Five, który ma zawierać kombinację obsady wszystkich poprzednich (Vin Diesel, Paul Walker, Jordana Brewster, Sung Kang i Tyrese Gibson + aktorzy poboczni) z dodatkiem Dwayne’a ‘The Rock’ Johnsona. Pozostaje trzymać kciuki, za realizację i oby wyszło lepiej niż ostania odsłona.

Joshua

Dobry horror to taki, który opowiada wciągającą historię oraz potrafi wystraszyć. Każdy boi się czegoś innego. Jeden przestraszy się seryjnego mordercy atakującego znienacka, drugi zatrzęsie portkami na widok potwora, a trzeci będzie bał się tego, czego nie widać. Niezależnie od sposobu, jeśli się boisz w trakcie seansu, to znaczy, że film spełnia swoje zadanie. W swoim życiu widziałem już tyle różnych filmideł, że ciężko mnie przestraszyć byle Boogeymanem. Jeśli natomiast film powoduje we mnie niepokój, to już krok w dobrą stronę.

Joshua jest przeciętnym dziewięciolatkiem, a przynajmniej takie wrażenie sprawia. Jego prawdziwa twarz ujawnia się dopiero, gdy na świat przychodzi jego siostra. Nagle okazuje się, że cała uwaga dorosłych z jego otoczenia jest skierowana na nią. A tego chłopak przeboleć nie może.

Fabuła poprowadzona jest z iście kingowskim zacięciem – nie od razu wiadomo, co się stanie (choć ludzie i tak założą najgorszą opcję), a codzienność będzie zmieniała się pomalutku. Tak jak w książkach Stephena Kinga, gdzie do szarej rzeczywistości autor dodawał rzeczy odrobinę dziwne. Tutaj jest podobnie, a każdy taki szczegół, nawet jeśli wcześniej przeoczony, ujawni swój wpływ na całość w finale historii. Sama opowieść jest mało dynamiczna i niemal bezkrwawa (jeśli nie liczyć typowo domowych skaleczeń). Mimo to nastrój ma posępny, ‘gęsty’ i wręcz wiszący w powietrzu. Jacob Kogan, grający tytułowego bohatera, odwala kawał świetnej roboty. Jego emocji nie sposób odgadnąć, jego groteskowe naśladowanie niektórych zachowań wprawia w osłupienie, a jego wyrachowanie zwyczajnie przeraża. Dorzućmy do tego świetny nastrój kreowany przez kapitalne ujęcia oraz oświetlenie, a otrzymamy film, przy którym ciarki chodzą po plecach.

Niestety nie obeszło się bez kilku wpadek. Niektóre postacie w pewnym momencie zwyczajnie irytują, film (tak mniej więcej w środku) może się też ociupinkę dłużyć, ale to już kwestia gustu. Joshua to bardzo specyficzne kino i nie każdy będzie się na nim bał. Najpewniej docenią go ci, którzy wierzą, że największe zło tkwi właśnie w ludziach. Ode mnie 4.

Repo Men

Film polecony mi przez kumpla – Zaroowkę. Jako że zgadzam się z nim w wielu kwestiach dot. kinematografii, postanowiłem dać Repo Men szansę.

Świat przyszłości, w którym firma – The Union – zajmuje się wynajmem sztucznych organów. Jeśli ktoś spóźnia się z opłatą przez co najmniej 3 miesiące, firma wysyła swojego ‘komornika’, który odzyskuje organ. Kończy się to najczęściej śmiercią pacjenta. W głównych rolach zobaczymy Jude Lawa, Foresta Whitakera oraz Lieva Schreibera.

Pomysł wyjściowy jest całkiem fajny i przypomina połączenie naszego rodzimego Komornika z Equilibrium. Jedna z postaci na początku bez problemów wykonuje polecenia przełożonych, ale rozdarta między pracą, a rodziną popełnia błąd, który zmniejsza efektywność pracy, aż w końcu owa postać ląduje po przeciwnej stronie barykady (stąd też to moje nawiązanie do Equilibrium).

Repo Men to twór nierówny. Część filmu poświęcona pracy głównych bohaterów i ich wzajemne relacje jest naprawdę dobra, a postacie da się polubić. Problemy zaczynają się w momencie, gdy jedna z nich ląduje po stronie ściganych. Wtedy to historia wydaje się być posklejana z chaotycznie dobranych fragmentów i przestaje wciągać. Dopiero końcówka nabiera tempa, a zakończenie wynagradza niejako jej zbyt hollywoodzką pompę.

I tak w zasadzie to są 3 główne zalety filmu: wstęp, postacie oraz zakończenie. Po pierwszym seansie to ostatnie tak bardzo mi się spodobało, że i cały film wydawał mi się rewelacyjny. Dopiero po parokrotnym przejrzeniu niektórych fragmentów dotarło do mnie, że aż tak dobrze nie jest. Podsumowując: takie solidne 3+ w skali szkolnej.

środa, 3 listopada 2010

Kolejne adaptacje, kolejne rozczarowanie

Jako że ostatnio wydany Tekken całkiem mi się podobał, postanowiłem dać szansę kolejnym filmom opartym na mordobiciach. Co prawda przed pierwszym z nich ostrzegali wszyscy recenzenci, ale liczyłem, że przynajmniej walki będą ciekawe, w końcu to najważniejszy element tego typu filmów, nie? Jeśli zaś idzie o drugi, to nie miałem pojęcia, że istnieje, więc jak go znalazłem, powinienem zerknąć co i jak. Szlag...

Dead or Alive

Z gier grałem tylko w jedynkę dawno temu. Nie mam pojęcia, czy ta gra ma nawet fabułę. Dla jej własnego dobra, lepiej żeby nie miała, bo jeśli ma i przypomina choćby odrobinę film, to szkoda gadać.

Sam film jest kolejnym rip-offem wszelkiego rodzaju rip-offów Wejścia Smoka. Akcja jest przewidywalna, sztuczna, a wiele jej elementów posklejano chyba za pomocą Super Glue, bo inaczej nie trzymałaby się kupy.

Gra była o tyle przyjemna, że o historii (jeśli jakaś istniała) można było zapomnieć i skupić się na praniu po gębach i to była zabawa! Niespecjalnie skomplikowana, ale przyjemna. Ekranizacja zawodzi jednak i w tym aspekcie. Jakim cudem udało się spieprzyć walki, w których głównie biorą udział atrakcyjne i skąpo ubrane kobiety??? Tych akcji z filmu nie da się w ogóle oglądać! Najbardziej dynamiczna to jest kamera, reszta jest ślamazarna, podwieszana na linach i zwyczajnie nudna. Przy tym filmie Bloodrayne Uwe Bolla to film oskarowy. Omijać szerokim łukiem.


The King of Fighters

Grałem w kilka gier z tej serii, relaksacyjnie, z niemal zerową znajomością historii postaci (nie licząc kilku osób z cyklu Fatal Fury), czy okoliczności organizowania turniejów. Mimo to bawiłem się przednio.

Historia opowiedziana w filmie jest jeszcze bardziej naciągana niż w DoA, ale nuży nieco (ale tylko nieco) mniej. Z postaciami zrobiono to samo, co w Tekkenie – przedstawiono ich alternatywną wersję. Problem polega na tym, że Tekken zrobił to, zachowując pewną konwencję, dzięki czemu mógł się podobać nawet fanom gier. King of Fighters rozpieprza wszystko dokumentnie. Wystarczy tylko powiedzieć, że Mai Shiranui i Terry Bogard pracują dla CIA. Ma to tyle sensu, co E. Honda w filmowym Street Fighterze – jamajski wojownik sumo pracujący jako operator sprzętu w wozie transmisyjnym.

Jak na mordobicie, to ten film jest strasznie przegadany. Walk robi się odrobinę więcej dopiero w końcowych 25ciu minutach, a i to nie powalają ani choreografią, ani dynamiką, a do tego ich przebieg jest notorycznie czymś przerywany (ot, choćby kolejnymi gadkami, lub kiepskimi efektami specjalnymi). Nuda, nuda, nuda i ziewanie. Nie polecam.

niedziela, 31 października 2010

Gothic

Swego czasu, jak zapoznawałem się z tą grą, znajomi byli podzieleni na 2 obozy: osoby lubiące Morrowinda i osoby lubiące Gothica. Nie kojarzę, by ktoś lubił oba tytuły (o wiele łatwiej było znaleźć takich, co obu nie lubili). Ja sam Gothica uwielbiam, lecz gdy się od tego uwielbienia odetnę, to zwyczajnie szlag mnie trafia z powodu ilości bugów i durnych rozwiązań, jakie ta gra posiada.

Tak więc tym razem zacznę od narzekania. Grafika Gothica zestarzała się i to paskudnie. Rozciągnięte tekstury w niskiej rozdzielczości, kanciaste obiekty i łamana niekiedy animacja. W zasadzie tylko zbroje, broń i potwory jakoś jeszcze wyglądają, reszta już nie.

Sterowanie woła o pomstę do nieba. Jest powolne, nieprecyzyjne i lubi robić gracza w wała. Najbardziej da się to odczuć w trakcie walki bronią białą. Ciosy (nawet po rozwinięciu postaci) wyprowadza się topornie, celowanie jest okropne, a skoki mogą spowodować przeniknięcie przez obiekty. W ogóle wykonywanie akcji jest niewygodne. Należy przytrzymać CTRL i do tego kierunek (do większości akcji jest to "góra", do walki bronią białą służą też pozostałe). Tyczy się to absolutnie wszystkiego – od podnoszenia przedmiotów, przez rozpoczynanie rozmów, używanie/zakładanie rzeczy, po przekazywanie towarów w handlu (gdzie strzałka przekazuje 1 sztukę, a Page Down /Up dają 10). Nasz Bezimienny obraca się strasznie wolno, podczas gdy moby bardzo często siedzą mu wręcz na plecach. Walka nie jest jakoś przesadnie trudna, zwyczajnie upierdliwa.

Skoro jesteśmy przy tym aspekcie, to warto wspomnieć, że sami przeciwnicy są w większości przypadków głupi. Magiem i łucznikiem wystarczyło wleźć na jakieś podwyższenie, by pruć stamtąd na odległość. Wojownikiem dużo częściej sprowadzało się to do kilku ciosów, ucieczki i powtarzać, aż padną. Szkoda tylko, że z tym padaniem to też różnie bywało. Zdarzyło mi się, że pokonany przeciwnik wpadał w tekstury/obiekty i nijak nie szło go ograbić. Pół biedy, gdy to był jakiś pospolity zwierz, gorzej w przypadku kluczowych potworów posiadających przedmioty niezbędne do popchnięcia fabuły. W takich wypadkach można było zrobić tylko "Load game", by na nowo podjąć próbę przebrnięcia dalej. Niestety, nie tylko moby mają tendencję do robienia takich niespodzianek. Nasza postać też wiele z nich potrafi. Gdy schodziłem po jednej z drabin w zamku w Starym obozie, postanowiłem w pewnym momencie zeskoczyć, żeby przyspieszyć. I nagle zdziwienie – postać śmignęła przez zamkniętą kratę w podłodze i wyrżnęła o następną, prowadzącą do lochu... "Load game".

Jako ostatni prztyczek wymienię dialogi. Otóż część z nich się nie klei, kwestie są mówione tonem nie pasującym do sytuacji, a i same zdania bywają dziwne. Np: wychodzimy z jaskini, a na naszej drodze staje troll. Towarzysząca nam postać rzuca odpowiednie: "O jasna cholera, co to jest?!" A przynajmniej coś o takim wydźwięku, natomiast nasz bohater dodaje od siebie (zupełnie spokojnie, jakby odkrył, że masła nie ma w lodówce): "O, skąd się tu wzięło coś takiego?" Pozostawię bez komentarza.

No dobra, skoro tyle rzeczy jest do chrzanu, to za co tę grę wielbić? Klimat, klimat i jeszcze raz klimat. Już intro wprowadza mały zwrot akcji. Na początku słyszymy o wojnie ludzi z orkami... Zieeeew, który to już raz? I tu wskakuje nasz zbawienny zwrot: miejsce akcji znajduje się z dala od wojennej zawieruchy, na kompletnym zadupiu świata – jest to kolonia karna na wyspie Khorinis. Mimo takich okoliczności jest to wciąż miejsce kluczowe dla wspomnianej wojny, ale o tym jest na razie tylko wzmianka. Nasza historia jest częściowo nieliniowa. W pierwszym rozdziale mamy wybór odnośnie obozu, do którego możemy się przyłączyć. Do naszej dyspozycji oddano: Stary obóz – miejsce, które uległo stagnacji i korzysta na odcięciu od świata, żyjąc sobie z dnia na dzień; Nowy obóz – ludzie, którzy za wszelką cenę starają się wydostać ze swojego więzienia; Obóz na bagnie – w którym czci się niejakiego Śniącego – to w nim jego zwolennicy pokładają nadzieję na ucieczkę. Więzienie, jakim jest cała dolina górnicza, otacza magiczna bariera, przez którą można wejść, ale nie wyjść. Po ukończeniu pierwszego rozdziału reszta gry toczy się liniowo, ale wciąż zawiera kilka takich zwrotów akcji, że nie można narzekać na nudę. Do tego dochodzi granie magiem, lub wojownikiem (łucznictwo też jest dostępne, ale w tej grze nie traktowałbym go jako osobnej klasy postaci), gdzie styl gry oraz część zadań różnią się.

Nie tylko fabuła kreuje tak chwalony przeze mnie klimat. Doliczyć należy też niektóre postaci, część dialogów oraz wiele zachowań, na jakie się natkniemy. Gothic nie będzie prowadził nas za rączkę – znajdzie się kilku kolesi, którzy udzielą nam cennych rad, ale do reszty należy podchodzić ostrożnie. Kto wie, może natkniemy się typa, który wymusi od nas haracz lub może kogoś, kto dam nam po gębie za to, że jesteśmy nowi. Jeśli damy się pobić, to na pewno nas przy okazji ograbią. Jeśli kogoś dorżniemy, gdy leży, możemy spodziewać się odwetu ze strony towarzyszy lub samozwańczej straży. Gdy ktoś nas przyłapie na kradzieży, dostaniemy bęcki. Jako nieproszeni goście też możemy zebrać łomot.

Kolejnym aspektem przyczyniającym się do tworzenia atmosfery jest muzyka. Jak dla mnie rewelacja – potrafi świetnie podkreślić ponurość sytuacji, zbliżające się niebezpieczeństwo, mrok nocy, rutynę codzienności przeciętnego kopacza ze Starego obozu, czy nastrój w walce. Przy okazji ma w sobie coś tajemniczego i można jej słuchać godzinami także po wyjściu z gry.

Na pochwałę zasługuje też projekt samej kolonii górniczej. Odwiedzimy tu podupadły zamek, obóz na bagnie, ogromną jaskinię zamieszkaną przez ludzi z Nowego obozu, liczne ruiny, ciemne lasy, grobowce, kopalnie i wiele innych miejsc. Po drodze napotkamy kilka przyjaźnie nastawionych osób, typów spod ciemnej gwiazdy, cwaniaków, obiboków oraz wiele potworów. Stawiane przed nami zadania sprawią, że kolonia będzie nam tak znana, jak przysłowiowa własna kieszeń. W trakcie tej wędrówki odnajdziemy ukryte skarby, sprzedamy niepotrzebny złom, a zarobione w ten sposób bryłki rudy (tutejsza waluta) wydamy na naukę nowych umiejętności oraz ekwipunek. Muszę przyznać, że jest to jeden z ciekawszych pomysłów. O ile broń w lepszym lub gorszym stanie można znaleźć wszędzie, o tyle ze zbroją już tak dobrze nie ma. W grze kilka z nich dostaniemy za darmo, ale te lepsze można kupić tylko za ogromne sumy. W przypadku magów dochodzą jeszcze runy z czarami, które również sporo kosztują.

Gothic mógłby być lepszy, ale jest, jaki jest. Gdyby podejść do niego od strony irytacji na liczne problemy, gra zasłużyłaby na 3 z minusem. Jeśli jednak ktoś ma do niego sentyment, albo zwyczajnie da się porwać klimaciarskiej historii, otrzyma 4-kowy tytuł zapewniający wiele godzin zabawy.

piątek, 29 października 2010

Saw 3D

Na początek przyczepię się do tytułu. Kto do ciężkiej cholery wpadł na pomysł wywalenia numeru (VII) i wrzucenia tego 3D?! Można pomyśleć, że ogląda się pierwszą część po konwersji na 3D, ale nie, to jest faktycznie siódma odsłona gierek Jigsawa. Jeszcze lepszy kwas pojawia się w polskim tytule w trakcie seansu: Piła VII: Pułapki ożywają. I co jeszcze, na piknik idą? Litości...

Przy okazji opisu wrażeń z trzeciej części wspominałem o tym, iż rozwiano wszelkie wątpliwości odnośnie tych  postaci, które nie wiadomo, jak skończyły. Otóż nie wszystkich. Mój błąd. Założyłem, że wszystkich, gdyż kilka scen z siódemki widziałem przed samym filmem, a pokazywały one właśnie los tej brakującej persony. Nie mogę sobie tylko przypomnieć, czy omawiane sceny były gdzieś w dodatkach w poprzednikach, czy w teaserze do nowej odsłony.

Piły 3D nie można oglądać bez znajomości poprzednich części. Na dzień dobry jesteśmy częstowani urywkami jedynki i szóstki, które wyrwane z kontekstu mają niewiele sensu. Zaraz potem widzimy kolejną ‘losową’ grę, tym razem rozgrywającą się na oczach ludzi, po czym przechodzimy do wątku, którym zakończono szóstkę. Największym grzechem Piły 7 jest to, że w ogóle nie trzyma w napięciu. Jest czymś podobnym do trójki. Akcję da się przewidzieć, a w chwili gdy na ekranie pojawia się wspomniany zaginiony, bardzo łatwo wywnioskować, jak się cała historia zakończy oraz w jaki sposób zatoczy koło.

Efekty 3D zwyczajnie mnie wkurzały przez cały seans. Ograniczają się one przede wszystkim do lecących w kierunku widza flaków, krwi, ewentualnie fragmentów czegoś, co eksplodowało. Pułapki są całkiem ciekawe, ale przesyt w pokazywaniu wszystkich drobiazgów, byle tylko coś było 3d, nie daje się nimi cieszyć, a widz ma ochotę przewinąć film do przodu.

Jak na zakończenie serii, to niespecjalnie wyszło. W sumie zakończenie to też zbyt górnolotne stwierdzenie, bo idea Jigsawa żyje, jest następca i śmiało można trzaskać nową serię. Co do tej – jeśli jest się miłośnikiem, można iść do kina. Maratończycy powinni poczekać na wydanie płytowe, a reszta ludzi niech sobie zwyczajnie odpuści.

środa, 27 października 2010

Let the game begin

Jako że premiera siódmego (i ponoć ostatniego) filmu z serii Saw tuż tuż, postanowiłem przyjrzeć się temu, co dotychczas stworzono. Kiedyś wśród horrorów wszelkiego rodzaju panowała moda przede wszystkim na morderców. Dziś popularne są tortury (stąd też kolejne części Piły, czy produkcji hostelopodobnych).


Saw


Nigdy nie mogłem zrozumieć fenomenu tego filmu. Jak dla mnie to taki zwyczajny thriller. Żadnej nowości w nim nie było, fabuła była w wielu miejscach przewidywalna, a do tego zostawiła sporo pytań typu: „Dlaczego nie zrobili tego/tamtego?”. Grono podejrzanych też bardzo łatwo zawęzić, jeśli zwraca się uwagę na szczegóły, a po tym wszystkim zakończenie nie robi wrażenia. Nie jestem jakimś tam mastermindem pokroju Sherlocka Holmesa, po prostu widziałem zbyt wiele filmów, żeby dać się zaskoczyć Pile. Co mi się podobało, to pomysły na pułapki, postać Jigsawa oraz końcowy motyw muzyczny (który do tej pory reprezentuje serię).

Dla świeżych miłośników kina grozy jest to pewnie jeden lepszych filmów. Dla ludzi, którzy już ich trochę wdzieli, będzie to tylko kolejne nacięcie na strzelbie. Saw oglądało mi się na pewno dużo lepiej, niż Hostele, ale nie zaliczyłbym jej do absolutnych must-see. No chyba, że w planach macie oglądanie całej serii.


Saw II


O ile w pierwszej części nacisk kładziono przede wszystkim na historię kilku głównych bohaterów, z łotrem w tle, o tyle tu to łotr gra główną rolę, a wraz z nim pewien policjant. Cała reszta postaci jest w zasadzie mięsem armatnim. Gdyby dorobiono im nieco więcej tła, można by się wysilić na porównanie do Cube’a, ale i wtedy byłoby ono naciągane.

Pułapki zastawione na ofiary śmiertelnej gry są jednak mniej wyszukane, niż w poprzedniku. Do tego tempo eliminowania kolejnych osób nie pozwala do nikogo się przyzwyczaić.

Po raz kolejny przebieg fabuły można do pewnego stopnia wywnioskować, zwracając uwagę na szczegóły. Jeśli nie uda się tego zrobić przed końcem filmu, to podobnie jak wcześniej przed końcem zobaczymy streszczenie pokazujące całość od dupy strony.

Piła 2 jako sequel sprawdza się całkiem nieźle. Nie szokuje, jak poprzedniczka, ale nie powtarza też jej całej formuły. Dobre rzemiosło, ale bez wodotrysków.


Saw III


No i zaczęło się... Trzecia Piła przy poprzednich wygląda jak wpadka przy pracy. Pułapki niby bardziej wymyślne od tych z #2, ale w zasadzie na tym kończą się zalety. Jigsaw przekazuje pałeczkę, ale potomstwo ma w dupie zasady, przez co niektóre pułapki są zwyczajnie bez sensu (choć efekciarskie). W jedynce i dwójce stanowiły one swego rodzaju sadystyczne moralizatorstwo, w trójce ograniczają się do ‘bycia’.

Fabuła prezentuje 2 wątki główne, splatające się ze sobą dosłownie jedną nitką. Jest to sensowne zawiązanie, ale biorąc pod uwagę, w którym momencie rzuca się je widzowi w twarz (tradycyjnie, do jego wcześniejszego zauważenia podrzucono kilka podpowiedzi), nie daje satysfakcji.

Piła 3 rozwiewa też wszystkie wątpliwości odnośnie postaci, które mogły przeżyć, ale w poprzednich filmach nic o tym nie było wiadomo. Na sam koniec zaserwowano nam też całe mnóstwo migawek ze scenami z poprzedniczek. Wygląda to jak zwieńczenie trylogii i gdyby tak faktycznie było, to jeszcze pół biedy, ale przecież wytwórnia nie zarżnie kury znoszącej złote jaja.

Czy oglądać? Jeśli jesteś fanem serii, albo po prostu robisz maraton – tak. W przeciwnym razie można sobie odpuścić.


Saw IV


Kolejny sequel, kolejne rozczarowanie. Na szczęście nie tak duże, jak poprzednie. Wracamy do formuły uczenia kogoś poprzez makabrę. Moim pierwszy wrażeniem było: Vidocq + Saw 2 = Saw 4.

Co mnie wpienia, to notoryczne wciskanie postaci z poprzednich filmów. Niezależnie od tego, jak wielką rolę miały w ogólnej fabule, prędzej czy później stają się obiektem ‘testów’ Jigsawa. Żeby było dziwniej, im mniej znacząca rola, tym większych kretynizmów się postać dopuszcza (nawet jeśli staje się głównym bohaterem). Fajniejsze byłoby połączenie postaci, które pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego, a już na pewno są odcięte od poprzednich ofiar.

Jeśli w ciągu poprzednich trzech filmów nauczyliście wyłapywać wskazówki odnośnie tego, kto może być odpowiedzialny (lub jak) za cały burdel, to tutaj nie będziecie mieć żadnych problemów. Stosowana technika przypomina tę z jedynki. Nawet nie biorąc tego pod uwagę, w trakcie całego seansu podawane są co najmniej 2 podpowiedzi dotyczące sprawcy. Film odrobinę lepszy, niż trzecia część, głównie dzięki przywróceniu idei, jak przyświecała Jigsawowi podczas montowania jego zabawek.


Saw V


Porażka na całej linii. Wątek z losowymi ludźmi wciśnięty tylko po to, by było trochę ofiar i żeby nowa postać miała 2 minuty na wybranie sobie podejrzanego. Z kolei motyw z podążaniem śladami ucznia Jigsawa to dorabianie retrospekcji do poprzednich filmów. Całość cholernie chaotyczna i tylko dla maniaków, bądź ‘maratończyków’. Nie polecam.















Saw VI


Po badziewnej poprzedniczce nadszedł czas na odbicie się od dna. Nie jest to może jedynka, czy dwójka, ale szóstkę ogląda się co najmniej tak dobrze, jak czwórkę, może nawet ciut lepiej.

Jigsaw wciąga w swoją śmiertelną grę kolejnych ludzi, których spotkał w swoim życiu. Nie pierwszych lepszych, tylko szumowiny żyjące kosztem innych. W niektórych z poprzednich filmów wspominano o jego ‘dziele’, na które składały się wszystkie dotychczasowe gry. W #6 twórcy robią widzowi smak na rozwiązanie, które ma się pojawić już wkrótce.

Podobało mi się zakończenie – naprawdę tworzy napięcie i potrafi w nim trzymać, więc plus za to.


Jak widać, seria jest strasznie nierówna. Nie było mi żal ofiar Jigsawa. Wiele z nich to prawdziwe skurwysyny, które tak naprawdę dostały to, na co zasłużyły. Dobrze przedstawiono powiązania ofiar z samym Jigsawem, choć naprawdę ciężko nie odnieść wrażenia, że część (ot, choćby z V) dorzucono tylko po to, by było kogo zabijać.

Z rzeczy, które spieprzono dokumentnie wymienię w pierwszej kolejności retrospekcje. Jest ich zbyt wiele. Fakt, że większość z nich ukazuje motywy oraz tło wydarzeń z teraźniejszości, ale pozostałe, będące wycinkami poprzednich filmów to strata czasu.

Drugą taką rzeczą jest montaż. Piątka wyszła przez to strasznie chaotyczna, a i w innych odsłonach zdarzało się, że pewne sceny można było pokazać w innej kolejności, a nie skakać od jednej do drugiej.

Jeżeli siódma odsłona – Saw 3D – będzie na poziomie zbliżonym do szóstki, to seria będzie całkiem udana (tylko 2 z 7 filmów będą do chrzanu), ale o tym napiszę, jak już film wejdzie do kin.

wtorek, 26 października 2010

Don’t fuck with the Chuck

Większość horrorów wydawanych tak mniej więcej do połowy ubiegłej dekady traktowała swoją tematykę dosyć poważnie i to niezależnie od tego, czy mordercą był psychopata z nożem, potworki z kosmosu, czy maglownica. Na tle tej ostatniej idea lalki opętanej przez ducha mordercy, próbującego wrócić do normalnego ciała, wydaje się być całkiem do rzeczy. Sama seria bardzo trafnie oddaje czasy, w których powstawały kolejne części.


Child’s Play


Fabuła, jak wspomniałem na początku, nie jest jakoś przesadnie zagmatwana. W trakcie ucieczki dusiciel Charles Lee Ray zostaje postrzelony. Przed pewną śmiercią ratuje go rytuał, który pozwala na przeniesienie duszy. A że w pobliżu nie ma ochotników na wymianę, przenosi on duszę do lalki. Zabawka trafia w ręce małego Andy’ego Barclaya. Chucky za wszelką cenę próbuje przejąć ciało chłopaka, a jako że nosi w sobie ducha mordercy, nie waha się usuwać przeszkód za pomocą wszystkiego, co tylko wpadnie mu w łapy.

Ta część ma chyba najpoważniejszy wydźwięk ze wszystkich. Faktycznie stara się naśladować atmosferę klasycznych slasherów. W zasadzie przez pewną część seansu nie widać, kto tak naprawdę zabija (choć jest to oczywiste) i można się nawet przestraszyć (zwłaszcza jak ma się 11 lat). Później jest to jednak nieco komiczne, gdyż ostatecznie to nie jest facet postury Jasona Voorheesa, czy Michaela Myersa. Największym atutem Chucky’ego jest głos podkładany przez Brada Dourifa (grającego też dusiciela, ale to mu zbyt wiele czasu nie zajmuje). Miłośnicy slasherów powinni dać temu filmowi szansę.


Child’s Play 2


Ten film widziałem jako drugi w kolejności i zrobił wtedy na mnie spore wrażenie. Chucky ponownie próbuje przejąć ciało Andy’ego. Dlaczego akurat jego? Jest pewne uwarunkowanie, o którym można się dowiedzieć w pierwszej części.

Lalka jest dużo bardziej aktywna, zabija z większym okrucieństwem oraz rzuca dowcipne i zarazem wredne komentarze. Brad Dourif ponownie użyczył jej głosu i trzeba przyznać, że świetnie do tej roli pasuje, niczym Robert Englund jako Freddy, albo Doug Bradley jako Pinhead. Jak komuś podobała się #1, to dwójka jest pozycją obowiązkową.







Child’s Play 3


Od tej części poznałem serię i długo była moją ulubioną. Teraz jednak z perspektywy czasu mogę stwierdzić, iż jest najsłabsza ze wszystkich. Morderstw jest stosunkowo niewiele, nie powalają swoją kreatywnością, a całości jednak brak napięcia. Motyw z nowym dzieciakiem jest w porządku, daje pewien powiew świeżości, ale żeby tak całkowicie się nie odrywać od poprzedników, Andy też ma coś do powiedzenia. Chucky jak zwykle wymiata i w zasadzie tylko dla niego się ten film ogląda. Jak ktoś chce zaliczyć całą serię, można obejrzeć. W przeciwnym wypadku szkoda czasu.








Bride of Chucky


Film zrealizowany 7 lat po trzeciej części. Nie jest to okres, po jakim można się spodziewać sequela. Co więcej, zbyt wielu slasherów się wtedy nie robiło. Jak więc odnaleźć się w nowych czasach? Z horroru zrobić komedię. No może nie do końca, bo krew leje się na lewo i prawo, ale nie zmienia to faktu, że film jest dużo zabawniejszy od poprzednika. Już pierwsza scena w magazynie policji spowoduje uśmiech u każdego fana gatunku. Jeśli potraktować tę odsłonę jako parodię gatunku, przyozdobioną komentarzem (Chucky dobitnie wyraża swoją pogardę choćby dla trendów muzycznych) odnośnie obecnej popkultury, to jest to dużo sensowniej spędzony czas, niż kolejne odsłony Scary Movie. Fabuła jest idiotyczna, ale cała reszta potrafi rozśmieszyć. Ja się bawiłem całkiem nieźle.



Seed of Chucky


Zastosowano tutaj patent z Nowego koszmaru Wesa Cravena – film o robieniu filmu z wykorzystaniem znanego mordercy. Przy okazji kontynuuje on prześmiewczo-makabryczny trend poprzednika. Ma swoich bohaterów, płytkie i dosadne komentarze oraz w  cholerę aluzji do kina grozy. Sama historia jest głupia, jak trzy paczki gwoździ bez łebków, ale to nie dla niej się ten film ogląda. Brad Dourif jako Chucky jest jak zwykle rewelacyjny. Już przy pierwszym spotkaniu Chucka i jego potomstwa można się poskładać ze śmiechu. Jeśli potraktuje się ten film z przymrużeniem oka, to można liczyć na przyzwoitą dawkę komedii polanej krwią.








Z ciekawostek związanych z serią: na przyszły rok szykowany jest remake pierwszej Laleczki. W dzisiejszych czasach to w sumie standard. Na razie wygląda na to, że samemu Chucky’emu głosu ponownie udzieli Brad, ale biorąc pod uwagę, że w dzisiejszych remake’ach nie obsadza się weteranów ról (nawet o cameo teraz ciężko), nie należy brać tego za pewnik.