piątek, 31 grudnia 2010

Tron: Legacy

Każdy geek niezależnie od wieku prędzej czy później natyka się na tytuł Tron – film z 1982 opowiadający historię kolesia, który dostał się do wnętrza komputera. Fabuła była dosyć naiwna, efekty bardzo dobre, muzyka klimaciarska, a atmosfera całkiem mroczna (zwłaszcza jeśli brać pod uwagę fakt, że film wyszedł spod ręki disneyowskich twórców).

Akcja Tron: Legacy zaczyna się kilka lat po poprzedniku. Kevin Flynn opowiada swojemu synowi, jakich to cudów dokonał w Sieci. Tej samej nocy udaje się do swego biura i słuch o nim ginie. 20 lat później Sam (syn Kevina) otrzymuje wiadomość z biura ojca. Dziwne w tym wszystkim jest to, że numer, z którego została ona nadana, jest wyłączony niemal od zniknięcia staruszka. Podążając tym tropem młody Flynn trafia dokładnie tam, gdzie jego protoplasta.

Jeśli chodzi o całokształt fabularny, to Tron: Legacy jest naiwny, płytki i dziurawy, niczym jego poprzednik. Posiada kilka fajnych tekstów dotyczących branży komputerowej, może kojarzyć się z drugim Matrixem w paru momentach, ale tak naprawdę nie jest to warstwa, na której będziemy się koncentrować w trakcie seansu.

Pierwsze skrzypce grają tutaj przede wszystkim efekty wizualne. Legacy z jednej strony stanowi remake poprzednika, a z drugiej jest jego pełnoprawnym rozszerzeniem. Pomysły na wrogów, stroje, urządzenia z pierwszego filmu zostały poddane liftingowi, a do tego dorzucono sporo nowych. Świat wewnątrz komputera olśniewa swoim wyglądem. Wręcz czuje się ten chłód i ostrą precyzję wylewające się z ekranu. Każda powierzchnia sprawia wrażenie szklanej lub chromowej, każde światło zostawia smugi i niemal płynie w obrębie nadanego kształtu (no to dopiero abstrakcyjnie zabrzmiało).

Drugim elementem zwalającym z nóg jest muzyka. Przyznam szczerze, że nigdy nie byłem miłośnikiem Daft Punk, ani ichnich klimatów, ale to co wyczyniają w podkładach jest po prostu genialne. Nie pamiętam, kiedy ostatnio oprawa dźwiękowa tak idealnie współgrała z obrazem rozbudowując tę część klimatu, której nie da się zobaczyć. Utwory są dynamiczne, precyzyjne i jeszcze długo po seansie trzymają w oszołomieniu.

Tron: Legacy jest filmem, który należy obejrzeć w kinie, gdyż to oprawa gra główną rolę. Można potem sprawić sobie np. płytę ze ścieżką dźwiękową, ale do samego filmu raczej nie będziecie wracać. Jako film: 3-, jako widowisko 4.

To już ostatni seans kinowy w tym roku. Przyszły zapowiada się całkiem ciekawie, zwłaszcza dla miłośników kiczu, akcji i adaptacji komiksowych. Oby nadchodzące filmy wynagrodziły czekanie konkretną rozrywką, czego sobie i czytelnikom życzę.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Dan Simmons – Hyperion

Już dawno nie zbierałem szczęki z podłogi po przeczytaniu książki. Zacznę od zacytowania opisu z tyłu okładki: „W obliczu zbliżającej się nieuchronnie międzygalaktycznej wojny na planetę Hyperion przybywa siedmioro pielgrzymów: Kapłan, Żołnierz, Uczony, Poeta, Kapitan, Detektyw i Konsul. Mają za zadanie dotrzeć do mitycznych grobowców, by znaleźć w nich budzącą grozę istotę. Zna ona jednak, być może, tajemnicę, która pozwoli zapobiec zagładzie całej ludzkości. Każdy z pielgrzymów będzie mógł przedstawić swoją prośbę, lecz wysłuchany zostanie tylko jeden. Pozostali zginą.”

W ten oto sposób zaczyna się podróż będąca mieszanką niesamowitej liczby elementów. Mamy tu kosmiczne bitwy rodem z klasycznych filmów s-f, mamy rozważania na temat moralności, religijności oraz egzystencji, jest walka o przetrwanie, znajdzie się też miejsce na miłość, osobiste sukcesy i porażki, wzloty i upadki, grozę i tajemnicę, a wszystko to okraszone wspaniałymi opisami nieziemskich (dosłownie i w przenośni) technologii, istot, czy krajobrazów.

Akcja toczy się na kilku płaszczyznach. Na najdalszej z nich opisana jest sytuacja polityczno-militarna Hegemonii. Nieco bliżej znajduje się wspomniana wcześniej pielgrzymka, która wynikła częściowo z owej sytuacji, lecz w większej mierze przyczyniły się do tego wydarzenia z opowieści pielgrzymów. Przeszłość związała ich w jakiś sposób z Hyperionem. Dlatego to właśnie oni zostali wybrani, by odbyć tę wędrówkę. Ich historie stanowią główną treść książki. Każda z nich ma inny sposób narracji oraz inną atmosferę, a mimo to wszystkie wciągają z niesamowitą siłą.

Największą wadą Hyperiona jest jego zakończenie. Z jednej strony świetnie nawiązuje do pewnej znanej wszystkim historii (nie zdradzę jakiej, gdyż to akurat ma wpływ na odbiór całości) i zostawia sporo miejsca na własną interpretację, a z drugiej pozostawia wielki niedosyt (bo do naszej interpretacji chciałoby się dorzucić jeszcze kilka wypełniaczy).

Odniosę się jeszcze do przewijającego się w wielu opisach porównania do Diuny. Otóż Hyperion na samym początku faktycznie sprawia wrażenie podobnego, ale trwa to bardzo krótko. Jedyne, co łączy oba tytuły, to przynależność gatunkowa. Cała reszta jest zupełnie inna.

Hyperion oszałamia swoim bogactwem i różnorodnością. Zdecydowanie pozycja obowiązkowa dla każdego fana s-f, choć tak po prawdzie to ludzie stroniący od tego również powinni spróbować.

P.S. Na okładce z tyłu można zauważyć napis głoszący, że wkrótce zobaczymy ekranizację. Cóż, najbliższy temu stwierdzeniu projekt, jaki można znaleźć na IMDB sugeruje, że stanie się to najwcześniej w 2013, więc nie takie wkrótce. Do tego projektu będzie trzeba nie lada wyczucia, gdyż biorąc pod uwagę jego złożoność, bardzo łatwo spieprzyć sprawę. Do czego, mam nadzieję, nie dojdzie.

sobota, 11 grudnia 2010

Nadrabianie zaległości

W ciągu ostatniego miesiąca World of Warcraft zajął większość mojego wolnego czasu (i nadal zajmuje), stąd też brak wpisów, choć nie brakowało oglądania/czytania/grania itd. W tym wpisie krótko o rzeczach, które czekały na swoją kolej.


Harry Potter and  the Deathly Hallows part 1

Swoją znajomość z książkowym oryginałem zakończyłem na pierwszym tomie, którego nie doczytałem do końca. Zwyczajnie nie podobał mi się, więc nie sięgałem po kolejne. Z kolei filmy obejrzałem wszystkie. Seria miała swoje wzloty i upadki, ale jako całość prezentuje się naprawdę okazale.

Ostatnią opowieść o młodym czarodzieju postanowiono podzielić na 2 części. A jak się prezentuje ten film na tle pozostałych? Cóż, oglądało mi się go lepiej niż poprzedni, ale z kolei nie tak dobrze jak wcześniejsze.

Insygnia posiadają naprawdę mroczną atmosferę, a to co się dzieje w świecie magii przypomina wręcz holokaust. Aktorzy dobrze odgrywają swoje role, choć wielu z nich sprawia wrażenie rzemieślników, nie artystów. Inna sprawa, że tym razem czas poświęcony poszczególnym postaciom jest tak nierówny, że trudno rozwinąć skrzydła w przeciągu kilku minut.

Pod względem muzyki oraz efektów film prezentuje się dobrze, ale dla nich samych nie warto wybierać się na seans. W moim mniemaniu najsłabszym elementem jest niestety główna oś fabuły – poszukiwanie tytułowych insygniów. Film trwa 2 godziny i 20 minut, z czego większość to podróże od punktu A do B. Wędrówka, gadka, wędrówka, gadka i tak w kółko. Wlecze się to niemiłosiernie, a rozkręca w momencie, gdy film ma się ku końcowi.

Miłośnikom Pottera i spółki nie trzeba filmu rekomendować, bo i tak go zobaczą. Jeśli kogoś zniechęciła tylko poprzednia część, tej powinien dać szansę, choć nie powinien spodziewać się cudów. Natomiast jeśli ktoś darował sobie dużo wcześniej, to ten film nastawienia do serii nie zmieni.

Scrubs

Ta nazwa przewija się chyba na każdym forum poświęconemu serialom, najczęściej przy okazji licytowania się o to, która z medycznych serii jest najlepsza. W moim prywatnym rankingu najlepszym był House M.D. Słowo klucz: był, dopóki nie obejrzałem Scrubs (9 sezonów).

Dlaczego przedłożyłem 20-minutowy sitcom nad wujka ciętą ripostę? Może dlatego, że powoli przejada mi się formuła serialu, a może też dlatego, że brak już jakiejś cechy osobowości Grega czyniącej go tym kolesiem, dla którego oglądało się serial. Innym powodem jest humor prezentowany w Scrubs. Jest dużo luźniejszy oraz dużo bardziej przystępny. Nie ma tu jednej postaci, wokół której koncentruje się akcja. Co prawda większość opowieści jest widziana z perspektywy J.D. – początkującego lekarza, ale to nie znaczy, że inne postacie są tylko tłem.

Obok postaci i poczucia humoru największą zaletą Scrubs jest balans między tym, co zabawne, a tym, co zbliża serial do rzeczywistości/codzienności.

Jeśli zaś idzie o wady, to do głowy przychodzą mi tylko dwie. Po pierwsze: główny bohater. Ogólnie to da się go lubić, ale czasem zachowuje się jak totalna pierdoła i jedyne, co chce się zrobić, to strzelić go w pysk. Do tego irytujące są jego huśtawki uczuciowe, przez co parę wątków powtarza się. To jest ta mniejsza wada, zupełnie do przełknięcia. Drugą, która potrafi zaważyć na tym, ile z tego serialu wypadałoby obejrzeć, jest dziewiąty sezon. Technicznie rzecz biorąc Hoży Doktorzy (polski tytuł) skończyli się na ósmym sezonie. Ostatni odcinek był naprawdę dobry i dobitnie podkreślał, że to już pożegnanie. Nie wiem, kto na kim wymógł powstanie dziewiątej serii, ale był to błąd. Ze starych postaci tylko kilka przewija się, a i to w większości gościnnie. Nowi bohaterowie już nie potrafią sprzedać formuły, która bawiła wcześniej, ani przekonać do siebie jako postaci.

8 sezonów Scrubs polecam z czystym sumieniem miłośnikom sitcomów, seriali medycznych oraz obyczajowych. Humor, jak to określił mój przyjaciel, może miejscami wydać się nieco zbyt abstrakcyjny, ale warto dać mu szansę. A co do dziewiątej serii, umówmy się, że nie istnieje.

The Walking Dead - Season 1

Serial, który zapowiadał się na małą rewolucję, jeśli idzie o tematykę telewizyjnej rozrywki. Żywe trupy były do tej pory obecne w grach, komiksach, filmach itd. Pora więc, by zaatakowały także mały ekran.

Pierwszy sezon składa się z sześciu odcinków. Mamy tutaj to, co popularne: niebezpieczny wirus, ludzi zamieniających się w zombie po ugryzieniu przez innego trupa, oraz bohatera, który budzi się ze śpiączki po tym, jak katastrofa rozprzestrzeniła się na dobre. Po wydostaniu się ze szpitala próbuje on przetrwać oraz dowiedzieć się, co się stało z jego rodziną.

Od strony wizualnej temu serialowi nie można nic zarzucić, jest rewelacyjny. Atmosferę, jaką to kreuje ciężko wyrazić słowami, ale gdyby w rzeczywistości wydarzyło się coś podobnego, wyglądałoby to właśnie jak w tym serialu.

Muzyka nieźle podkreśla ową atmosferę, ciąg wydarzeń jest jak najbardziej spójny i wszystko byłoby pięknie... gdyby nie to, że się wlecze, noga za nogą, jak w tytule. To chyba pierwszy raz, jak produkcja o zombie jest tak mało dynamiczna.

Jeśli ktoś lubi takie kino, powinien obejrzeć The Walking Dead, gdyż jest to solidnie wykonany projekt, choć solidnie w tym wypadku oznacza: spełniający normy, ale nie wykraczający poza nie. Nie oceniam serii jako adaptacji komiksu, gdyż go nie czytałem. To już czytelnicy będą musieli zrobić sami we własnym zakresie.