niedziela, 24 kwietnia 2011

Batman: The Animated Series

Historie o człowieku-nietoperzu wyróżniają się jednym z najmroczniejszych klimatów wśród komiksów o super bohaterach. Mimo to producenci filmowi nie ustają w staraniach, by przełożyć je na kategorię PG-13 lub niższą przez wzgląd na największą potencjalną klientelę. Najlepszym przykładem jest rezygnacja z atmosfery, jaką miał Batman Returns na rzecz tej z Batman Forever.

Opisywana przeze mnie wersja animowana ma z kolei klimat... iście burtonowski. Zacznijmy od oprawy. Seriale animowane kojarzone są przede wszystkim z kreskówkami dla dzieci, pełnymi kolorów, humoru, niezobowiązujących wątków, czasem z jakimś morałem na koniec. Tymczasem Batman: TAS jest wypełniony ciemnymi barwami (niezależnie od tego, czy akcja ma miejsce w dzień, czy w nocy), stylizacja przypomina filmy noir (począwszy od ubiorów, przez samochody, na broni kończąc), do tego dochodzi muzyka wzorowana na utworach Danny’ego Elfmana (który jest też odpowiedzialny za wejściówkę do serialu). Aktorzy również dają z siebie wszystko. Każda postać jest charakterystycznie zagrana, a jeśli komuś Mark Hamill całe życie kojarzył się tylko z postacią Luke’a Skywalkera, to powinien posłuchać jego możliwości jako Jokera.

Po pierwszych trzech sezonach The Animated Series Batman powrócił w serii: The New Batman Adventures. Od wersji podstawowej różniła się ona przede wszystkim designem, animacją postaci oraz naciskiem na historie poszczególnych bohaterów (tu wiele odcinków jest poświęconych przyjaciołom Bruce’a – Batgirl, Robinowi i Nightwingowi). O dziwo klimat w ogóle się przez to nie zmienił (częściowo przyczyniła się do tego niezmieniona obsada). W momencie wydania DVD TNBA zostało wrzucone po prostu jako czwarty sezon TAS, stąd też 1 zbiorczy tytuł wpisu.

W takich  produkcjach twórcy starają się jak najbardziej zmniejszyć liczbę drastycznych elementów (znowu na rzecz obniżenia kategorii wiekowej). Tymczasem w Batmanie może i ktoś coś chciał wycinać, ale przemocy i tak jest więcej, niż w filmach Schumachera. Strzelaniny są na porządku dziennym, a gdy trzeba – leje się krew. Jak jeszcze doliczymy popierdzielonych wrogów, ciekawe i dojrzałe wątki oraz poważne traktowanie widza – otrzymamy naprawdę rewelacyjny serial animowany. Prawdopodobnie należałoby skierować go do nieco starszych, niż grupa docelowa, nastolatków oraz dorosłych, ale nie zmienia to faktu, że jest to widowisko na 5.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Mass Effect 2 DLC

DLC to temat drażliwy, zwłaszcza dla PCtowców, których się w tej kwestii najczęściej olewa. Kiedyś wypuszczano tylko duże dodatki. Pomimo iż ich ceny nie były niskie (bardzo często wręcz bliskie cenom wersji podstawowych), większość z nich oferowała naprawdę solidną porcję rozrywki. Potem pojawił się pomysł mniejszych dodatków za niższą cenę (tłumaczono to tym, że to graczom i ich portfelom idzie się na rękę). Niestety bardzo szybko przerodziło się to w sprzedawanie byle czego jako DLC, a szczytem wszystkiego była zawartość wycięta z podstawki tylko po to, by móc ją opchnąć później (albo i w dniu premiery). Należy też wspomnieć o problemach z dostępnością niektórych dodatków w poszczególnych krajach lub platformach.

Jeśli idzie o pomijane platformy do grania, to prym wiedzie tutaj PC. Ot, choćby niesławne zakończenie Prince of Persia 2008. Jeśli idzie o pomijane kraje, to daleko nie trzeba szukać – jesteśmy jednym z nich. EA Polska nie dość, że wmusiło w nas polską wersję Mass Effect 2, to jeszcze nie zapewniło kompatybilności z dwoma z dostępnych DLC. Konsolowcy posiadający taką wersję przygód Sheparda mają przesrane, bo zwyczajnie nic nie mogą zrobić, by ten problem przeskoczyć. PCtowcy z kolei muszą uciekać się do kilku sztuczek, by móc w pełni cieszyć się dodatkami. Owszem, koniec końców można w nie pograć, ale sam fakt, że trzeba się tak gimnastykować przy nowej grze, jest co najmniej niesmaczny (mniej grzeczna wersja: zwykłe skurwysyństwo wobec klienta, który wyłożył pieniądze na podstawową grę).

Poniżej znajduje się opis wrażeń kilku DLC do Mass Effect 2. Skupiam się przede wszystkim na tych, które dodają coś do przebiegu samej rozgrywki, a nie tylko modyfikują istniejące elementy (jak broń, pancerze, czy stroje).

Cerberus Network

Sieć wewnątrz gry, do której dostęp otrzymujemy wraz z zakupem nowego egzemplarza. Każdy, kto kupił używaną wersję, dostęp do sieci Cerberusa musi dokupić osobno. Bez dostępu do tej sieci nie można też odpalać kolejnych DLC. W pakiecie znajdują się 2 DLC dorzucające nową broń i elementy pancerza oraz kilka pozwalających na zwiedzenie nowych lokacji. Przydatne tylko, jeśli ktoś planuje zakup późniejszych DLC.

Zaeed – The Price of Revenge

Jedno z DLC oferowanych razem z Cerberus Network.

Zaeed Massani jest najemnikiem, którego dossier trafia w nasze ręce w pierwszym etapie rekrutacji załogi. Można go znaleźć na Omedze. Zaeed oferuje siłę ognia porównywalną z klasą soldier. Jego charakter oraz komentarze najlepiej pasują do osób grających renegatami. Jego misja lojalnościowa nie jest zbyt długa, ani jakoś specjalnie skomplikowana, ale zawiera charakterystyczne dla serii wybory moralne.

Postać jest całkiem przydatna, a misja fajna, ale jako osobne DLC to jednak trochę za mało. Posiadacze nowych gier i tak go dostaną, więc im to nie robi różnicy. Z kolei kupujący używany egzemplarz powinni uwzględnić Zaeeda jako składową większego pakietu.

Firewalker Pack

Kolejny DLC będący częścią Cerberus Network. Zawiera kilka misji z wykorzystaniem M-44 Hammerheada – poduszkowca-czołgu. Pojazd jest również wykorzystywany w późniejszym DLC – Overlord. Misje same w sobie są przyjemne, dynamiczne i stanowią miły przerywnik od ganiania na piechotę. W ich trakcie będziemy musieli odzyskać dane dla naukowców, dotrzemy do protheańskich ruin, postrzelamy do Gethów itp. Wręcz szkoda, że Hammerhead nie był dostępny w pierwszej części. Jego prowadzenie sprawiało mi znacznie więcej radochy niż upierdliwego Mako.

Moim największym problemem z tym dodatkiem jest to, że jest on najbardziej oczywistą, wyciętą częścią z podstawki. W momencie gdy odpalamy grę bez jakichkolwiek rozszerzeń, można zobaczyć już w opcjach sterowania obsługę pojazdu. Tylko że jego samego nie ma, trzeba doinstalować/dokupić!

Normandy Crash Site

Jak? Dlaczego? No szkoda gadać... Ok, rozumiem – z ciekawości chciałoby się to miejsce zobaczyć,  ale żeby je dawać jako DLC? Traktować tylko jako ciekawostkę, a nie argument do zakupu dostępu do Sieci.




Kasumi – Stolen Memory

Pierwsze rozszerzenie wydane już po Cerberus Network. Dossier Kasumi Goto otrzymujemy w tym samym momencie, co Zaeeda. Złodziejkę możemy zwerbować w Cytadeli. Jej misja również nie grzeszy długością, choć daje odrobinę swobody działania, a klimatem przypomina trochę przygody Bonda.

Kasumi świetnie sprawdza się w starciach przeciwko najemnikom, w wąskich korytarzach i biurowcach. Ma możliwość teleportowania się za linie wroga i zadania morderczego ciosu w plecy.

Dodatek sam w sobie jest krótki i choć dziewczyna jest sympatyczna, a misja całkiem dobra, to decyzja o tym, czy zakupić jej przygody, czy nie, w dużym stopniu zależy od stylu gry/widzimisię.

Overlord

Jeżeli już macie dostęp do Sieci Cerberusa, to Overlord jest pierwszym DLC spoza jej pakietu, którego zakup polecam. Historia jest w miarę prosta – w jednej placówek Cerberusa eksperymentalna V.I. wyrywa się spod kontroli, a łączność zostaje zerwana. Shepard otrzymuje zlecenie zbadania sprawy.

Overlord to wręcz mini-pakiet misji. Tak jak poprzednie rozszerzenia (oprócz Firewalkera) bazowały w dużej mierze na schemacie 1 DLC = 1 misja, tak tutaj całe zadanie składa się z kilku misji. Każda napakowana akcją, fajnymi (tak pod względem wizualnym jaki i designu) miejscami oraz bardzo dobrą końcówką z wyborem moralnym. Takie DLC są zawsze mile widziane.

Lair of the Shadow Broker

Jeżeli ktoś grał w ME2, to zapewne pamięta zawziętość Liary w tropieniu Shadow Brokera. Niniejsze DLC umożliwia nam dokończenie śledztwa.

Kryjówka jest drugim naprawdę dobrze zrobionym i rozbudowanym DLC. Podobnie jak poprzednie zawiera kilka pomniejszych misji naładowanych akcją po brzegi. Wyborów moralnych mamy nieco więcej. Otrzymujemy możliwość dokończenia wątku miłosnego z Liarą, a na koniec rozszerzenia także dostęp do kilku ciekawych zasobów i opcji. Dodatkowym umilaczem jest fakt, że niektóre dialogi zmieniają się, zależnie od tego, czy rozgrywamy je w trakcie głównego wątku, czy po jego zakończeniu.

Największa wada tego wspaniałego zestawu? Z naszego (Polaków) punktu widzenia – dostępność. Porażka wydawnicza, zniechęcająca jeszcze bardziej do polskich wydań. Lair jest pierwszym z dwóch  DLC niekompatybilnych z polską wersją. Jak już napisałem wyżej, na PC można to ominąć, albo na przyszłość pamiętać, żeby dopłacić trochę grosza i kupić angielską wersję. Szkoda, bo gdyby nie ten mankament Lair of the Shadow Broker polecałbym jako obowiązkowy, a tak – do przemyślenia.

Arrival

Druga wtopa na koncie polskiego wydawcy. Znowu bez gimnastykowania się ze zmianą wersji nie pogramy. Ale czy tym razem warto? No właśnie... Bodaj najbardziej wyczekiwane DLC, pomost fabularny między ME2 i nadchodzącym ME3, oczekiwania spore, a efekt końcowy kiepski.

Shepard otrzymuje od admirała Hacketta wiadomość, że niejaka dr Amanda Kenson dokonała pewnego odkrycia w związku z nadchodzącą inwazją. Problem polega na tym, że owe odkrycie miało miejsce w przestrzeni Batarian, a ci za ludźmi nie przepadają. Naszym zadaniem jest uwolnienie pani doktor i sprawdzenie, o co chodzi w tym całym zamieszaniu.

Pomysł wyjściowy naprawdę wzbudza ciekawość. Ba, część z uwolnieniem Amandy też jest niczego sobie. Gorzej jest później – robi się zwykła napierdalanka z 1 sensownym dialogiem. Sprawia to wrażenie napisanego na kolanie, byle tylko mieć z głowy i już zająć się liczeniem potencjalnych zysków ze sprzedaży ME3. Jak ktoś ma zbędne Bioware Points, może sobie pozwolić. W przeciwnym wypadku niech się solidnie zastanowi, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że rozrywki starczy na godzinę z drobniakami.

niedziela, 17 kwietnia 2011

What’s your favourite scary movie?

Scream (1996)

W momencie gdy ten film wyszedł, slashery kojarzyły się przede wszystkim z utartym schematem, nieśmiertelnym zabójcą i z maksymalnie głupią fabułą (lub jej brakiem). Do tego większość z nich zaliczała się do długich serii. Nie żeby mi taki stan rzeczy przeszkadzał, takie filmy po prostu się lubi, albo nie. W połowie lat ’90 nie robiono już zbyt wielu filmów tego rodzaju (zwłaszcza jeśli porówna się ów okres do lat ’80), ale to nie przeszkadzało Wesowi Cravenowi stworzyć Krzyku. Co ciekawe, nie jest to pierwsza seria zapoczątkowana przez tego reżysera. Jest on także twórcą Koszmaru z ulicy Wiązów.

Do wydania Krzyku w zasadzie trzaskano sequele znanych serii, trzymając się formuły spopularyzowanej w latach ’80 (choć niektórych nowych filmów też się to tyczyło) - grupa świeżo zaprezentowanych osób (przeważnie nastolatków) trafia pod nóż jakiegoś zabójcy. Scream oferował podobny schemat, z kilkoma jednak różnicami. Po pierwsze (i bodaj najważniejsze) – nie wiadomo, kto jest zabójcą. Jest to bardzo dobry zabieg, gdyż widz angażuje się w seans i w czasie trwania sam kombinuje nad tożsamością mordercy. Po drugie – głównych postaci jest stosunkowo niewiele, ale dzięki temu mamy okazję dowiedzieć się o nich więcej, może nawet polubić i przejąć się ich losem. Nie twierdzę, że nie było slasherów, które nie próbowały stosować tych dwóch patentów, ale to jednak Krzyk jest z nimi kojarzony.

Kolejną cechą charakterystyczną filmu jest fakt, że obok atmosfery przerażenia, wszechobecny jest pastisz. Scream naśmiewa się z formuły slasherów, samego siebie oraz wielu klasycznych już tytułów. Muzyka doskonale podkreśla panującą atmosferę, aktorzy faktycznie grają postacie, a pomniejsze zwroty akcji potrafią zaskoczyć. Krzyk jest widowiskiem dobrej jakości nie tylko jako slasher, ale także i horror. Ode mnie 4.

Scream 2

Wes Craven nieczęsto zajmuje się reżyserowaniem sequeli. W przypadku Krzyków jest inaczej – wyreżyserował je wszystkie.

Niestety nie przełożyło się to na jakość samego filmu. Scream 2 jest poprawnie zrealizowanym slasherem, ale nie budzi grozy. Muzyki potęgującej atmosferę jest odczuwalnie mniej. Więcej jest z kolei części komediowej. Nie chodzi tu o gagi rodem z głupawek młodzieżowych, ale o liczne aluzje do kina. Tak jak poprzednio wyśmiewane były slashery jako gatunek, tak tutaj dostaje się sequelom (bez względu na gatunek).

Jak już napisałem wyżej – największym grzechem tego filmu jest to, że nie straszy. Stał się takim standardem, z którego naśmiewał się jego poprzednik. Ode mnie: 3.

Scream 3

Przy tym filmie odnosi się wrażenie, że tu już chodzi tylko o gagi (naśmiewanie się z konceptu trylogii), cameos i aluzje. Owszem, pan Craven nadal stara się nas straszyć, ale tak po prawdzie jeśli nie liczyć kilku scen z majakami / snami, to cała reszta jest jeszcze gorsza, niż poprzednio.

Na plus policzę przede wszystkim próbę powiązania trójki z jedynką. Całkiem fajny zabieg, ma swoje uzasadnienie i nadaje się do powieści detektywistycznej. Tutaj niestety przedłuża tylko seans. Najgorsza w całym filmie jest finałowa (o ile tak można nazwać bodaj 40 minut do końca filmu) konfrontacja z mordercą. Gonitwy i zabójstwa w wielkiej posiadłości zwyczajnie się wloką, a widz tylko zerka na zegarek z nadzieją, czy już zaraz seans dobiegnie końca. Ode mnie 2, a i to przede wszystkim za nawiązanie do pierwowzoru oraz Jaya i Cichego Boba, którzy przewinęli się w grupce turystów.

Scream 4

Świeżynka obejrzana w piątek. Historia zatoczyła koło. Sidney wraca do Woodsboro w ramach promowania swojej książki. Dewey jest szeryfem, Gale jego żoną. Skoro wszyscy są na miejscu, pora na mordercę. Tym razem psychol atakuje koleżanki siostry ciotecznej Sidney – Jill (która w pewnym sensie jest młodszą wersją Sid).

Pomimo czwórki w tytule, cała fabuła jest tak skonstruowana, żeby przypominać remake i jednocześnie nabijać się z jego idei. O ile znajomość dwójki i trójki nie jest jakoś specjalnie wymagana do obejrzenia numeru 4, o tyle jedynkę naprawdę warto znać/odświeżyć sobie, gdyż przez większość seansu jesteśmy raczeni nawiązaniami do niej.

Bardzo fajny jest już sam początek, w którym film kpi sobie ze swoich poprzedników. W trakcie seansu nie zabraknie wymądrzających się nastolatków, będących potencjalnym mięsem armatnim. Atmosfera się zagęszcza, schemat jest powtarzany, ale widz nie odczuwa zmęczenia, wręcz przeciwnie. Współczesne slashery/remake’i są jakieś takie puste i tylko sprawiają wrażenie strasznych. Scream 4 to kontynuacja łącząca w sobie młodą obsadę i współczesne rozwiązania (Youtube, Twitter, live stream, etc.) oraz klimat i grozę rodem z klasycznych slasherów. Dorzućmy jeszcze całkiem niezły zwrot akcji na koniec, a otrzymamy obraz tego, co się dzieje w trakcie seansu. Małym zgrzytem, który odrobinę psuł mi przyjemność z posiedzenia w kinie, było zachowanie niektórych postaci. Nie chodzi o głupotę, raczej irytującą pewność siebie, graniczącą z bezczelnością (to wydaje się być cechą rozpoznawczą obecnych nastolatków). Tak czy siak, oglądało mi się go dużo lepiej niż 2 poprzednie filmy i uważam, iż Scream 4 zasługuje na miano Krzyku obecnych czasów. Ode mnie 4-.

środa, 13 kwietnia 2011

Rio

Są 2 rodzaje wypadów do kina. Pierwsze, planowane, gdy od samego początku wiemy na co i z kim idziemy. Drugie, kompletnie spontaniczne, gdy tak naprawdę jedynym kryterium jest coś w stylu: najbliższy seans, film animowany w 3D. Mi przypadł w udziale ten 2gi typ seansu. Więc bez żadnych oczekiwań udałem się wraz z rodzinką do kina na Rio.

Film opowiada historię papugi – Blu, który to papug zostaje porwany przez przemytników i zrządzeniem losu trafia do Minnesoty. Tam znajduje go dziewczynka – Linda, która postanawia się nim zaopiekować. Dorastają sobie we dwójkę, aż tu pewnego razu (15 lat później) pojawia się naukowiec z Rio, który twierdzi, że Blu jest ostatnim samcem swojego gatunku, a w tytułowym mieście czeka na niego ostatnia samica. Linda oraz jej nielot (tak, przez 15 lat Blu nie nauczył się latać) wyruszają w podróż. Zaś po dotarciu na miejsce... No cóż, wystarczy, jak dodam, że czeka na nich karnawał, samba, pościgi, ucieczki, kłusownicy, małpy złodzieje i... wspominałem już o karnawale?

Animacja jest rewelacyjna. Kolory żywe (czasami wręcz oczojebne), obrazy pełne szczegółów, a sekwencje w trakcie lotu bardzo dynamiczne. W zasadzie dynamiczne do tego stopnia, że jeśli ktoś ma chorobę lokomocyjną, to może mieć problem. Rio udowadnia też, że animacja 3D (jeśli dobrze zrealizowana) w filmie animowanym sprawdza się doskonale.

Przyzwyczajono nas już do tego, że w filmie animowanym skierowanym (teoretycznie) do dzieci, zostaniemy uraczeni tłumaczeniem, z którego będą się śmiać raczej nieco starsi (i nie mówię tu tylko o sępie miłości). Rio wywiązuje się z tego zadania należycie, tak pod względem tłumaczenia kwestii, jak i ich zagrania. Muzyka – no jak ktoś lubi oprawę inspirowaną brazylijskimi klimatami, raczej się nie zawiedzie. Jest całkiem przyjemna i zdecydowanie pasuje do tego, co się dzieje na ekranie.

Jedyną bolączką tego filmu jest to, że tak naprawdę nie ma w nim nic nowego. Postacie są stereotypowe, a zachowania i rozwój akcji przewidywalne. Owszem, jest to nieco czepialskie z mojej strony, bo jeśli przymknąć na to oko, otrzymamy sprawnie zmontowany, dynamiczny oraz zwyczajnie dobry film animowany. Rio zasługuje na mocną szkolną 4.