niedziela, 26 czerwca 2011

Bioshock

Gdy robiłem pierwsze podejście do tej gry, byłem świeżo po przejściu System Shocka 2. Liczba elementów skopiowanych (nie chodzi o duchowy spadek, tylko bezczelne kopiowanie pewnych scenek) z SS2 zirytowała mnie do tego stopnia, że Bioshock poleciał z dysku. Za drugim razem od grania odciągnęły mnie inne gry. Przy trzecim podejściu zawziąłem się i ukończyłem grę. I dla odmiany zacząłem pluć sobie w brodę, że dałem się odciągnąć za dwoma pierwszymi podejściami.

W Bioshocku wcielimy się w postać Jacka - pasażera, który ma wątpliwą przyjemność przeżyć kraksę samolotu i dopłynąć do wysepki z latarnią morską prowadzącą do Rapture. To ostatnie jest podwodnym miastem zbudowanym przez Andrew Ryana, który nie uznaje żadnego rządu ani religii. Miasto zbudowane z myślą o artystach i naukowcach, którzy mogą oddawać się swojemu powołaniu, a granice będzie wyznaczać im tylko ich własna wyobraźnia. To właśnie tam, na dnie Oceanu Atlantyckiego, odkryto ADAMa – pewien rodzaj komórek obecnych tylko u tamtejszych ślimaków, które zaadoptowane do ludzkiego organizmu pozwalają na korzystanie z nadprzyrodzonych zdolności. Na początku wszystko szło dobrze – eksperymenty, dystrybucja ADAMa, nowe technologie, nowe możliwości. Ale każdy raj ma swego węża. To co było największym odkryciem w Rapture, okazało się być jedną z przyczyn jego upadku, a Jack trafia w sam środek zgliszcz oraz lokalnego konfliktu.

Od momentu rozbicia się samolotu gra jest nasza. Z perspektywy gracza głównym celem gry jest przeżyć i wydostać się z podwodnego piekła, jakim stało się Rapture. Jednak sama fabuła, postacie oraz czekające nas wyzwania mają do zaoferowania dużo więcej. Wystarczy powiedzieć, że spotka nas kilka dobrze zaplanowanych zwrotów akcji oraz wybory moralne prowadzące do jednego z 3ech zakończeń. Wybory nieodłącznie związane są z Little Sisters, dziewczynkami stworzonymi w celu pobierania ADAMa z martwych ciał i przetwarzania go w stan czysty. Mamy możliwość olania całej sprawy i skupienia się na przetrwaniu za pomocą tradycyjnych pukawek i gadżetów, ale bądźmy szczerzy, jak raz spróbujemy udogodnień oferowanych przez ADAMa, skorzystamy z nich przy każdej okazji. Wracając do wyborów – gdy spotkamy taką siostrzyczkę, w pierwszej kolejności musimy pozbyć się jej opiekuna: Big Daddy’ego – człowieka zakutego w potężny kostium do nurkowania. Tatuśkowie występują w kilku odmianach, a każdy potrafi konkretnie przywalić. Jak już paskudę utłuczemy, mamy wybór – odzyskać nieco ADAMa i zabić ślimaka rezydującego w siostrzyczce, przywracając jej człowieczeństwo, albo wydobyć całość wraz ze ślimakiem, zabijając przy tym dziewczynkę.

ADAM występuje pod kilkoma postaciami, zaś każda z nich ma inne zastosowanie. Pierwsza forma, na jaką się natkniemy, to Plasmidy – modyfikacje wyposażające nas w arsenał nadnaturalnych umiejętności, jak np. rażenie piorunem, telekineza, czy pirokineza. Druga to Gene Tonics, 3 rodzaje serum zapewniające umiejętności pasywne, jak bonus do damage’u, zwiększenie odporności na obrażenia, czy usprawnienia zdolności hackerskich. Trzecia wersja to ta w najczystszej postaci, pozyskiwana z siostrzyczek. Dzięki niej możemy zwiększyć liczbę punktów zdrowia, EVE, albo slotów na Plasmidy i Gene Tonics. Czwarta i ostatnia to wspomniana EVE – płynna postać ADAMa, którą zużywamy ilekroć korzystamy z wyekwipowanych Plasmidów. Zregenerować ją można przede wszystkim za pomocą porozrzucanych tu i tam strzykawek z EVE. Daje to duże możliwości w kreowaniu własnego stylu rozgrywki. Wszystkie znalezione Plasmidy oraz serum gromadzone są w naszym Gene Banku, dobór tych aktywnych odbywa się poprzez skorzystanie z automatu o tej samej nazwie. Z kolei użycie ADAMa pozyskanego z Little Sisters odbywa się za pomocą innej maszyny, zwanej Gatherer’s Garden.

Obok nadnaturalnych zabawek do naszego użytku oddano 8 tradycyjnych narzędzi zbrodni. No prawie tradycyjnych, bo oprócz klucza francuskiego i przeróżnych broni palnych możemy posługiwać się też... aparatem fotograficznym. Biorąc pod uwagę jego rozmiary moglibyśmy próbować okładać nim przeciwników, ale nie takie jest jego przeznaczanie. Zrobione nim zdjęcia nabijają nam licznik Research Points. Wszystkie rodzaje napotkanych kreatur mają swoje poziomy Research, a każdy ‘napełniony’ punktami ze zdjęć poziom odblokowuje dodatkowe informacje/bonusy przydatne w ubijaniu kolejnych niemilców. Pozostałe pukawki są zwyczajne tylko w swojej podstawowej wersji. Każda broń palna ma 2 ulepszenia, które można zakupić w specjalnych automatach. Takie urządzenie ulepszy daną broń w jednym wybranym aspekcie, po czym stanie się nieczynne. Dodatkowym czynnikiem rozbudowującym arsenał jest zestaw 3ech rodzajów amunicji do wszystkiego, co strzela.

Parokrotnie wspomniałem o wszelkiego rodzaju automatach. Padły nazwy tych odpowiedzialnych za zarządzanie ADAMem oraz ulepszenia broni palnej. Dostępne są także automoatyczne apteczki, stanowiska z amunicją i pierdółkami (apteczki, strzykawki z EVE), a na deser ‘składacze’ ekwipunku (w trakcie gry można zbierać części, z których w takich miejscach zrobimy niektóre rodzaje amunicji, albo drobne gadżety). Niektóre z tych urządzeń można zhackować. Zowocuje to np. niższymi cenami, poszerzonym asortymentem, czy też zmniejszonymi wymaganiami składników potrzebnych do złożenia przedmiotów. Samo hackowanie jest minigrą polegającą na ułożeniu rur w taki układ, by lejąca się woda przepłynęła z punktu A do punktu B, omijając takie przeszkody jak alarmy.

Automaty nie są jedynymi obiektami, które można przeprogramować w ten sposób. Na tę listę wpisują się też kamery, wieżyczki strażnicze oraz latające roboty. Na każde z nich nasze manipulacje będą miały inny efekt. Pomocne przy gmeraniu w mechanicznych bebechach będą niektóre z Gene Tonics, narzędzia do omijania zabezpieczeń, lub zwyczajna gotówka. Niepowodzenie może spowodować spięcie, czy nawet uruchomienie alarmu wraz z robotami, które będą lecieć do naszej pozycji, dopóki ów alarm trwa.

Tak wygląda Bioshock od strony mechaniki rozgrywki oraz postaci. Jeśli zaś chodzi o pozostałych budowniczych klimatu, to zasługują na uznanie. W pierwszej kolejności brawa należą się za świetne wykorzystanie Unreal Engine 3.0. Każdy aspekt wizualny został dopieszczony do najmniejszego szczegółu. Mamy więc płynne animacje, ociekające efektami pomieszczenia (woda płynąca po ścianach, pokoje tonące w mroku i rozświetlone pojedynczymi żarówkami, lód topniejący pod wpływem ognia itd.) i tyle ruchomych obiektów, ile dało się zmieścić. Często będziemy przechodzić między dzielnicami Rapture szklano-stalowymi korytarzami, zobaczymy wtedy wszystko to, co ma do zaoferowania morska głębina, wzbogacona o betonowe konstrukcje pokryte feerią kolorowych świateł. Kiedyś takie widowisko robiło wrażenie, a i dziś na tle współczesnych produkcji potrafi wzbudzić zachwyt.

Projekt Rapture jest fenomenalny. Gracz nie ma problemów z wczuciem w nastrój panujący na wymarłych niemal ulicach miasta. Tam się wręcz czuje, że to miejsce mogło kiedyś olśniewać, jednak przez ludzką chciwość upadło i teraz niszczeje. Zabite deskami drzwi do apartamentów, powybijane witryny sklepowe, trupy gnijące wszędzie. Ściany budynków zdobią wyblakłe plakaty w stylu retro znanym choćby z Falloutów, korytarzami niesie się echo kroków i porykiwań Big Daddych, a na tym co zostało z placyków i holi walki toczą pozostali z oszalałych mieszkańców, szukający wśród zgliszcz jakiejkolwiek ocalałej ilości ADAMa. Wszystko to udźwiękowione w sposób zrywający buty z nóg, powodujący ciarki na plecach i pozostający w pamięci na długo po wyłączeniu komputera.

Wady psujące przyjemność płynącą z gry są chyba tylko dwie i obie dotyczą tego samego – outra. Biorąc pod uwagę, jak wciągająca/angażująca jest opowiadana historia, zakończenia (wszystkie 3) są niewspółmierne do zainwestowanego czasu. Krótkie filmiki, kilka linijek tekstu i tschuss. Drugą wadą jest małe zróżnicowanie tych animacji, ale o tym można się przekonać po ich zobaczeniu.

Podsumowując, jeśli ktoś jest fanem pierwszoosobowych strzelanek, w których liczy się klimat, historia, ciekawe miejsce akcji do zwiedzenia oraz możliwość pokombinowania z darowanymi zdolnościami, to Bioshock jest zdecydowanie dla niego. Spróbować powinni też ludzie, którzy chcieliby przekonać się, ile prawdy jest w twierdzeniu o duchowym spadkobiercy System Shock 2. Moja ocena to 4+, ale jeśli zakończenia nie będą wam przeszkadzać w takim stopniu, jak mnie, a kopiowanie scenek z SS2 jest wam obojętne, śmiało możecie dać 5.

wtorek, 21 czerwca 2011

Breakout Kings - Season 1

W wielkim skrócie: kolejny serial, w którym policja łapie przestępców. No dobra, nie tylko policja. Aby skuteczniej łapać zbiegów, zostaje utworzona dość nietypowa jednostka składająca się z dwóch policjantów oraz kilku więźniów (ci otrzymują ofertę współpracy w zamian za skrócone wyroki oraz transfer do więzienia o obniżonym rygorze).

Niedawno zakończył się pierwszy sezon. Widać po nim, że autorzy serii gimnastykują się, byśmy w jakikolwiek sposób polubili postacie. Przedstawia się ich problemy, przeszłość, pokazuje, że bardzo często są to nie tak źli ludzie (tylko zbłądzili). Jeśli o mnie chodzi, to bezskutecznie. Bawią mnie dialogi w wykonaniu Lloyda Lowery’ego, granego przez Jimmi’ego Simpsona oraz same śledztwa, ale cała reszta jest zwyczajnie mdła. Z braku laku można obejrzeć, ale na kolejne odcinki nie czeka się z wypiekami na twarzy. Ode mnie: 3+ (ten plus to za Lloyda).

Castle - Seasons 1-3

Serial komediowo-sensacyjny, w którym Nathan Fillion gra tytułowego Richarda Castle, pisarza tworzącego powieści kryminalne. Rick czuje, że się wypalił. Zatem w ostatniej powieści postanowił uśmiercić swojego sztandarowego bohatera. W trakcie promocji tej książki otrzymuje od policji telefon – ktoś dokonuje morderstw rodem z kart jego twórczości. Rick zostaje wezwany na komisariat jako konsultant. Tam poznaje Kate Beckett, detektyw prowadzącą sprawę. Po całym zamieszaniu Castle stwierdza, iż Kate jest idealną postacią/inspiracją dla nowego cyklu książek i chce na jakiś czas dołączyć do jej zespołu, by zebrać materiały potrzebne do stworzenia wiarygodnego tła i motywów wydarzeń.

Co prawda portale poświęcone filmom opisują ten serial jako dramat sensacyjny, ale samego dramatu jest tu tak niewiele. W ciągu trzech sezonów odcinki naprawdę poważne da się policzyć na palcach jednej ręki. No chyba że dodamy śmierć z każdego odcinka. Schemat wygląda następująco: ktoś ginie, Castle otrzymuje telefon i razem z Beckett stara się znaleźć sprawcę. Przy okazji oboje dopierniczają sobie, ile wlezie, a do tego powstaje między nimi jakieś uczucie, którego wątek będzie przeciągany w nieskończoność. Do stałych postaci dostarczających wątków komediowych należą detektywi z zespołu Beckett, pracowniczka kostnicy, komendant oraz matka i córka Castle’a.

Dlaczego napisałem, że jest to serial komediowy? Bo ¾ akcji opiera się na dialogach, a większość z nich ma wstawki humorystyczne (kudos za liczne nawiązania do Firefly’a). Z tego też powodu Castle ogląda się lekko i przyjemnie. Jeśli ktoś lubi serie bawiące się w opowieści detektywistyczne, to powinien spróbować obejrzeć tę. Niektóre rzeczy mogą irytować (jak wieczna zabawa w uczuciową ciuciubabkę między Rickiem i Kate), ale to tylko lekko obniża ocenę do 4-.

The Borgias - Season 1

Serial historyczny opowiadający o losach rodziny Borgia. Jego akcja zaczyna się mniej więcej w momencie, gdy Rodrigo Borgia (w tej roli rewelacyjny Jeremy Irons) zostaje wybrany papieżem.

Od strony wizualnej (kostiumy, dekoracje, miejsca) serial prezentuje się wyśmienicie. Nie jestem w stanie zweryfikować, jak dokładnie odwzorowano przedstawiany okres historyczny, ale jest na czym oko zawiesić. Aktorstwo – oczywistym jest, że to nazwisko Ironsa będzie dźwigać całą kampanię reklamową serii, co nie znaczy, że jest on jedyną postacią wartą uwagi. Pozostali aktorzy również znakomicie odgrywają swoje role i nie ma problemów z zapamiętaniem, kto jest kim. Nie jest to jednak serial dla każdego. Są intrygi, zdrady, pojedynki, morderstwa, ale na tle wszystkich wydarzeń jest ich stosunkowo niewiele. Całość opiera się przeważnie na dialogach. Seria jest skierowana przede wszystkim do osób, które lubią widowiska pokroju Rzymu, czy Tudorów. Tagline reklamujący tę produkcję: „The Original Crime Family” sugeruje, iż można liczyć na coś pokroju Ojca chrzestnego na przełomie XV/XVI wieku. Owszem, są pewne mechanizmy w działaniu rodziny Borgiów, które mogą skojarzyć się z książkami Puzo, ale to w żadnym wypadku nie są adaptacje. Z twórczością Maria Puzo serial ma tyle wspólnego, że podobnie jak ostatnia opowieść pisarza (The Family) dotyczy rodu Borgiów – nic więcej. Ode mnie 5-.

P.S. Osobną kwestią jest dość liczna grupa, która zainteresowała się serialem z powodu Assassin’s Creed 2 oraz Brotherhood, gdzie owa rodzinka również się przewija. Jeżeli w ten sposób ludzie zaczynają interesować się historią i drążą temat – to serialowi należy się dodatkowy plus. Niestety i tak znajdą się tacy, co uważają, że serial jest rip-offem gier/książki/komiksów. No cóż, głupców nie sieją.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

The Killing - Season 1

Amerykańska wersja duńskiego serialu Forbrydelsen. Opowiada on historię śledztwa w sprawie morderstwa nastolatki mieszkającej na obrzeżach Seattle. Dodatkowymi elementami tła są problemy osobiste głównej bohaterki (detektyw prowadząca dochodzenie - próbuje ułożyć sobie życie z nowym partnerem), żałoba w rodzinie zamordowanej dziewczyny oraz dwóch polityków kandydujących na stanowisko burmistrza. Po drodze pojawia się też wiele wątków pobocznych, ale że część z nich jest wynikiem całkiem przyzwoitych zwrotów akcji, to nie będę się rozpisywał. Tradycyjnie dla tego typu fabuły – każdy ma coś do ukrycia, a jeśli to wyjdzie na jaw, to na pewno będzie miało wpływ na rozwój wydarzeń.

Pierwszą rzeczą, jaka rzuca się w oczy w trakcie oglądania pilota, jest ponura oprawa wizualna. W Seattle i okolicach ciągle pada deszcz, a nawet i w scenach bez niego jest wciąż szaro i przygnębiająco. Muzyka świetnie wpasowuje się w taki wizerunek. Sama opowieść przypomina nieco Twin Peaks, z którego usunięto elementy nadnaturalne oraz typowe dla Lyncha.

Aktorów dobrze dobrano do ról. Kwestie dialogowe, motywacje oraz ich konsekwencje – wszystko jest na swoim miejscu. Schody zaczynają się w momencie, gdy trzeba widza przekonać/wciągnąć w wir akcji. Nie mam zielonego pojęcia, co dokładnie tutaj zawodzi. Nie gra aktorska, nie scenariusz i nie rozmowy. Jeśli miałbym strzelać, to byłaby to swego rodzaju bariera powstająca, gdy jakiś wątek jest pociągnięty o te kilka minut za daleko, co sprawia, że niektóre fragmenty tej opowieści ogląda się bez emocji (te opadają w trakcie owych kilku minut).

Sezon numer jeden zakończył się dobrym cliffhangerem, zachęcającym do czekania na dalszy ciąg. Póki co nie jestem w stanie porównać The Killing do oryginału, ale jako serial sam w sobie załuguje na 4-.

Game of Thrones - Season 1

Skończył się właśnie pierwszy sezon nowej produkcji HBO bazującej na kisążce George’a R. R. Martina. Najogólniej rzecz ujmując opowiadana historia dotyczy siedmiu rodów walczących o władzę nad krainą Westeros. Mamy więc doskonałe tło do pokazania intryg, zdrad, sojuszy, bitew, a wszystko to przyprawione uczuciami, wiarą, mitologią i polane sosem fantasy.

Ogólne wrażenia? Pozytywne. Otrzymujemy dobrej jakości serial, ciekawy wizualnie, świetnie zagrany i bardzo dobrze udźwiękowiony (muzyka z czołówki serialu non-stop chodzi mi po głowie i raczej nieprędko przestanie). Najfajniejszy jest w tym wszystkim klimat. Nic nie jest oczywiste, czarno-biały podział okazuje się zbyt wąski, a ci uważani przez widza za ‘dobrych’ wcale nie muszą przeżyć. Jak na serial od HBO przystało, przedstawione wydarzenia traktują widza poważnie – nie ma ugrzecznień obniżających kategorię wiekową. Wiele dialogów jest podkreślonych bluzgami (bez nadużyć), w seksie nie ma poprawnej politycznie pruderyjności, a gdy sytuacja tego wymaga – krew leje się, aż miło. Do wad zaliczyłbym to, że niektóre scenki są przegadane, a kilka wątków się wlecze (z tymże to akurat wynika z osobistych preferencji, prawdopodobnie pozostałym widzom może się wlec to, co mnie przypadło do gustu).

Przyznaję się, że książek nie czytałem, aczkolwiek z czasem pewnie nadrobię zaległości. Póki co wystawiam ocenę serialowi samemu w sobie, nie adaptacji. Ode mnie mocne 4.

wtorek, 14 czerwca 2011

Space Above and Beyond

Serial s-f, powstał w 1995 roku. Ziemianie zaczynają kolonizować inne planety w roku 2063. Jedna z kolonii zostaje nagle zaatakowana przez obcą rasę, określoną później jako Chigs. Niedługo po tym podobny atak przeprowadzany jest na statek kolonizacyjny. Ziemska armia wysyła na front, kogo tylko się da, włącznie z niedoświadczonymi rekrutami, jakimi na początku są Wild Cards – nasi główni bohaterowie. Każdy z nich trafił do oddziału z innego powodu. Jedni są ugodowi, inni niekoniecznie, a współpracować muszą wszyscy. Do realiów dorzućmy jeszcze androidy, z którymi ludzie stoczyli wojnę (tradycyjnie: człowiek stworzył maszyny, maszyny się zbuntowały). W zasadzie to nie do końca ludzie. Do walki stworzono ludzkie klony, in vitro hodowane w zbiornikach i wypuszczane na świat od razu w wieku 18 lat. Jedna z ich obraźliwych nazw to właśnie tank (z ang. zbiornik). Po wojnie nie mieli jakiegoś konkretnego zastosowania, a problemy z odnalezieniem się w społeczeństwie nie przysporzyły im zwolenników. Wspominam o nich, gdyż nie jest to tylko informacja podana jako tło. Widz ma okazję zobaczyć kilku takich osobników oraz ich relacje z otoczeniem.

Serial jest moim zdaniem nieco nierówny i ciężki w odbiorze. Mamy spójne realia, dobrze umotywowane i zagrane postacie, wojnę w kosmosie i na powierzchni planet, przyzwoite efekty specjalne oraz muzykę, fajne zwroty akcji i sytuacje tworzone w trakcie starć z kosmitami. Z drugiej strony otrzymujemy wiele przewidywalnych wątków i oczywistych, wręcz banalnych moralitetów. Największą bolączką serialu jest jednak zakończenie. Pozostawiono je otwarte na potencjalny drugi sezon, ale seria została anulowana, przez co wiele rzeczy jest po prostu urwanych.

Ta ciężkość w odbiorze bierze się z niezbyt udanego balansu między elementami banalnymi, a wartymi uwagi. Część odcinków ogląda się z zapartym tchem, zaś do pozostałych trzeba się zmuszać. Całościowo wrażenie jest jednak pozytywne i zasługuje na 4-.

piątek, 10 czerwca 2011

Ringu

Fenomen tego zjawiska ciężko ubrać w słowa. Tak – zjawiska, bo do książki i 1-2 adaptacji się to nie ogranicza. Filmowych wersji jest wiele, a niezależnie od tego, która komu się podoba, ogólna liczba fanów jest przeogromna. Przed napisaniem tego tekstu postanowiłem odświeżyć sobie posiadane filmy oraz książkę, a przy okazji dowiedziałem się, jaki „zasięg akcja ma”. We wpisie skoncentruję się przede wszystkim na filmach i przyległościach.


Kōji Suzuki – Ringu

Książka, od której wszystko się zaczęło. Wydana w 1991 w Japonii, w Polsce (chyba głównie za sprawą popularności filmów) ukazała się w 2004.

Na początku mamy śmierć kilku nastolatków. W zasadzie gdyby nie to, że główny bohater – Kazuyuki Asakawa – usłyszał o jednej z tych śmierci, a przy okazji trafił na drugą (jedna z nastolatek była córką jego szwagierki), to historia nie zostałaby opowiedziana. Dziennikarska natura Asakawy nie pozwoliła mu przejść obok tego obojętnie i raz dwa zaangażował się w rozwiązywanie zagadki. W trakcie śledztwa trafia na kasetę video, której zawartość nadała bieg kolejnym wydarzeniom. Naszemu bohaterowi towarzyszy jego kolega jeszcze z czasów szkolnych – Ryuji. Jest to bodaj najciekawsza postać w całej książce. Definiuje go jedno słowo – nieobliczalny. Ponad to jest na swój sposób genialny.

Pierwsze, co się rzuca w oczy w trakcie czytania, to sposób prowadzenia akcji. Przypomina on dużo bardziej powieści detektywistyczne, niż horrory. Z tych ostatnich zapożycza pewne elementy oraz atmosferę, ale nie są one dominujące. Drugą charakterystyczną cechą jest czas akcji – lata ‘90te. Wspomniana kaseta video jako element kluczowy, brak telefonów komórkowych, nie tak powszechne komputery (główny bohater informacji szuka w bibliotekach, akta nie mają elektronicznych odpowiedników itd.) – wszystko to tworzy bardzo specyficzną otoczkę. Mimo to sama powieść jest tak napisana, że jest przystępna dla każdego. Nie odpycha swoją orientalnością, czy egzotyką, pomimo rozgrywania się w Japonii. Całość czyta się lekko, choć nasze tłumaczenie sprawia wrażenie nieoszlifowanego. Dodatkowo było ono chyba robione na podstawie wersji angielskiej, a nie oryginalnej. W sieci można natrafić na informację, iż żona głównego bohatera nazywa się Shizuka. W angielskiej wersji imię błędnie skrócono do Shizu. Ta sama forma przewija się też przez polskie wydanie, stąd moje przypuszczenie.

Książkę polecam każdemu, kto ma ochotę na coś subtelniejszego niż horrory wychodzące spod piór zachodnich pisarzy. Miłośnicy japońskich klimatów mogą się nieco rozczarować, gdyż tego jest stosunkowo niewiele (co nie znaczy, że mało). Moja ocena: 4.



Ringu (1998)

Wbrew pozorom nie jest to pierwsza adaptacja książki, ale na pewno jedna z najbardziej znanych. Zauważalne różnice to zmiana głównego bohatera na bohaterkę, kilkunastomiesięcznej córki na przedszkolaka, inne relacje rodzinne (główna bohaterka jest rozwódką) oraz fakt, że afera z tajemniczą kasetą video jest bardziej znana wśród młodzieży. Ryuji jest byłym mężem Reiko i nie ma w sobie nic szalonego, a czarne poczucie humoru gdzieś umknęło. Kolejną różnicą jest wprowadzenie motywu z rozmazanymi zdjęciami, jakby telefon na koniec oglądania przeklętej taśmy to było za mało. Jeśli twoja twarz na zdjęciu jest rozmazana, to wiedz, że coś się dzieje!

Śledztwo prowadzone przez Reiko i Ryuji’ego pozostawia sporo do życzenia. Po pierwsze zawartość taśmy jest krótsza, a sceny zmienione. Po drugie brak analizowania filmu, wydarzeń, tła historycznego (w filmie jest tego naprawdę mało). Po trzecie – niewiele komunikacji z widzem. W momencie gdy postacie wpadają na jakiś pomysł, od razu go realizują, ale brak wyjaśnień, dlaczego tak się dzieje, przez co film sprawia wrażenie chaotycznego. Oczywiście nie zawsze tak jest, ale zdecydowanie za często. Po czwarte (i to jest chyba mój największy problem z tym filmem): kompletnie zignorowano słowa klucze (jednym z nich jest tytuł) napędzające fabułę w książce. Tym samym to Sadako staje się głównym antagonistą, a nie zjawisko/główny motyw książki, którego była częścią. Książki z każdą kolejną częścią dryfują w kierunku thrillera medycznego oraz s-f, filmy trzymają się wątku klątwy i elementów horroru, co powoduje, że różnic jest więcej, ale nie ma sensu wymieniać ich wszystkich.

Jako samodzielny horror Ringu można ocenić na 4-. Ma dobrą atmosferę i niezgorszą muzykę. Jako adaptacja wypada niestety na 2. Wprowadzone zmiany miały za zadanie przyprawić opowieść emocjami: rozwiedziona para posiadająca wspólny cel, może coś znowu zacznie iskrzyć; rodzice walczący o przyszłość dziecka itd. Zapewne są osoby preferujące taką wersję, ja wolałem dwóch wydzierających się na siebie kumpli. Niezależnie od oceny, jeśli chcecie zacząć filmową przygodę z serią i nie macie dostępu do wersji z 1995 (o której napisałem kilka słów niżej), to jest to dobry początek.


Rasen (1998)

Sequel Ringu, o którym chyba niewiele osób wie, a szkoda. Powstał na podstawie książki pod tym samym tytułem (która z kolei była sequelem książkowego Ringu) i stanowi przeciwieństwo znanego Ringu 2 (nie posiadającego nic wspólnego z książkami).

Wracając do filmu, podejmuje się on trudnego zadania, jakim jest kontynuacja pierwszego kinowego Ringu oraz adaptacja książkowej Rasen (Spirali). Wygląda to tak, że uwzględnia on postacie Reiko, Ryuji’ego, ich syna i to, co zaszło, ale próbuje to wepchnąć w motywy drugiej książki. Kudos za próbę. Problem polega na tym, że pierwszy film kompletnie olał sprawę kręgu i wirusa (skupiając się tylko na ‘duchu’ i złamaniu klątwy), a drugi film nie wyjaśnia zagadnienia, tylko rzuca widza na głęboką wodę. Tak po prawdzie to gdybym nie przeczytał pierwszej książki, to ten film byłby dla mnie co najmniej niezrozumiały. Na szczęście po lekturze nie miałem problemu z odnalezieniem się w filmowych realiach.

Rasen ma strasznie ‘gęstą’ i ponurą atmosferę. Wszystko jest tutaj stonowane i ciemne. Na dodatek nasz główny bohater – Mitsuo Ando (w tej roli Kôichi Satô) – przeżywa śmierć swojego syna i regularnie próbuje popełnić samobójstwo. Czasem wręcz sprawia wrażenie, że stoi na granicy szaleństwa. Całości dopełnia świetna muzyka, która niekiedy przypominała mi ścieżkę dźwiękową z Twin Peaks.

Spiralę oglądało mi się lepiej niż pierwszy Ringu. Pewnie przez wzgląd na nawiązania do powieści. Rasen posiada wspaniały klimat oraz dobrą historię, ale tylko jako sequel pierwszej książki, gdyż jako sequel pierwszego kinowego Ringu sprawdza się co najwyżej średnio. Ode mnie: 4.


Ringu 2 (1999)

Alternatywny sequel pierwszego kinowego Ringu, stworzony głównie za sprawą malkontentów (czyli przede wszystkim miłośników filmu nie znających ksiązki), którym nie podobały się elementy thrillera medycznego w Rasen oraz wszystkie naukowe wyjaśnienia będące nawiązaniami do książek. W ten oto sposób powstał Ringu 2, który całą naukę/medycynę wywalił do kosza i wrócił do straszenia duchami i klątwami.

Tym razem Sadako nie zadowala się zabijaniem za pomocą kasety video. Dziewczyna chce wrócić do naszego świata, a jej nowym wcieleniem ma być Yuichi, syn Reiko.

Jeżeli film ten rozpatrywać w kategorii czysto kinowej, nie oglądać się na książki, jest to niezgorszy horror oraz sequel. Ma swoje momenty, po których ciarki przechodzą po plecach, ale opowiadana historia nie do końca przekonuje, a niektóre wątki wydają się naciągane. Ringu 2 to pozycja na 1 raz. Moja ocena: 3


Ringu 0: Bāsudei (2000)

Jak numeracja wskazuje, mamy do czynienia z prequelem. Jest on dosyć ciekawym eksperymentem. Zasadniczo od samego początku wiadomo (jeśli ktoś oglądał poprzednie filmy), jak się skończy. Mimo to udało się wprowadzić pewien zwrot akcji, za co należą się brawa. Tło akcji stanowi okres, w którym Sadako należała do grupy teatralnej oraz wydarzenia, które doprowadziły do stanu, w jakim ją ‘zastaliśmy’ w pierwszym Ringu.

Jak film się prezentuje od strony technicznej? Całkiem nieźle. Historia jest zgrabna, dobrze wpasowuje się oraz uzupełnia kanon nakreślony przez pierwszy film kinowy. Nieliczne elementy horroru podkreślają relacje między poszczególnymi postaciami, czuć tam napięcie, a efekt pękającej bańki wpasowano sensownie.

Niestety jeśli nie jest się maniakiem serii, to można odczuć, że film się wlecze. Nie ratuje go nawet wspomniany zwrot akcji, bo koniec końców finał jest znany. Z tej też przyczyny do seansu podchodziłem trochę jak do formalności – byle mieć już to z głowy. Gdyby Ringu 0 nie powstał, nikt by na tym nie stracił. Na plus policzę to, że jednak oglądało mi się go lepiej od Ringu 2. Ocena: 3+.


Ring Virus (1999)

Uwielbiam swoje geekowskie zapędy. Dzięki nim natykam się na takie perełki jak Ring Virus. Sam film w oryginale nazywa się po prostu Ring, ale żeby odróżnić go od japońskiego Ringu i amerykańskiego The Ring, w tłumaczeniu dorzucono słowo virus. Gdy po raz pierwszy przeczytałem o tej wersji, zdziwiłem się niezmiernie. Po jaką cholerę Koreańczycy mieliby robić remake japońskiego filmu (zjawisko ponoć rzadko spotykane)?

Otóż Ring Virus jest czymś pośrednim między remake’iem kinowego Ringu, a adaptacją książki. Brawo, brawo i jeszcze raz brawo. Zachowując podobne do filmu z 1998 postacie oraz relacje między nimi, dorzucono wszystkie pominięte tam motywy. Mamy więc zupełnie inną (niemal książkową) zawartość kasety video wraz ze wskazówkami, znacznie dłuższe śledztwo oraz teoretyzowanie wokół słów kluczy, do których Koji Suzuki przykładał taką wagę w pierwowzorze. Do tego samo dojście do źródła problemu jest ciekawsze, bo istnienie kasety nie jest wiedzą powszechną, jak to miało miejsce w obrazie Hideo Nakaty. Tu RV ponownie odwołuje się do literackiej wersji. Wisienką na torcie jest zachowanie kolesia towarzyszącego głównej bohaterce – jest tak samo popierdzielony jak książkowy Ryuji!

Nastrój grozy wykreowany w Ring Virus jest zbliżony do tego z Ringu – subtelny, powodujący, że przechodzą nas dreszcze, ale bez zbędnego rozlewu krwi, czy potwora wskakującego w kadr. Ujęcia są bardzo klimaciarskie. Dzięki nim ma się wrażenie, że bohaterowie są naprawdę osamotnieni w swej walce o przetrwanie. Do wad zaliczyłbym przede wszystkim dziwny montaż. Sceny następują po sobie bardzo szybko, czasami wręcz za szybko, tak jakby zabrakło miejsca na przejścia między nimi. Drugą wadą jest dziwne aktorstwo/dialogi. Niekiedy wygląda to tak, jakby postacie robiły celowe pauzy między tymi wypowiedziami, które ich nie potrzebują, albo snują się między ujęciami, nie wiedząc, co dalej robić/powiedzieć.

Wspomniane wady są jednak drobiazgami w zestawieniu z całokształtem. Jeżeli ktoś zaczął już oglądać kolejne adaptacje Ringu, a do tego przeczytał pierwszą część, to Ring Virus jest pozycją obowiązkową. Nawet jeśli ktoś nie zna książki, a widział tylko którąś z jej adaptacji, powinien zapoznać się z wersją koreańską. Kto wie, może przedstawienie akcji z takiej perspektywy jak w Ring Virus zachęci do sięgnięcia po wersję pisaną. Ode mnie: 4+.


The Ring (2002)

Amerykanie tworzą swoje wersje filmów z kilku powodów. Po pierwsze – bo wielu widzów nie ma ochoty czytać napisów, więc na seans wybierze wersję anglojęzyczną, niezależnie od jej poziomu. Po drugie – w ich kulturze jest sporo zadufania. Wychodzą oni z założenia, że nasze jest lepsze, więc zróbmy to po swojemu. Po trzecie (wynikające z poprzedniego) – jak coś jest nieamerykańskie, to ich nie interesuje. Dlatego tworzy się remake’i w amerykańskich realiach, by tamtejsi widzowie nie mieli problemów z odnalezieniem się.

Tak dochodzimy do The Ring – amerykańskiego remake’u, który bierze większość Ringu, kilka szczegółów Ringu 2, dorzuca parę dupereli od siebie, a całość pakuje w hollywoodzką oprawę. Po prawdzie, to do pewnego momentu jest to całkiem nieźle zrobiony horror. Co z nim więc nie tak? Sam pomysł. W oryginalnym Ringu pomysł z tak stworzonym mściwym duchem działał, gdyż takie wierzenia są częścią japońskiej kultury. Do kultury US takie zjawisko pasuje, jak pięść do nosa. Motywy z czarownicami sprawdzają się znakomicie, bo były one częścią przeszłości Stanów. Dzięki temu taki Blair Witch Project: Rustin Parr był horrorem pełną gębą. Duch rodem z Japonii moim zdaniem nie sprawdza się w amerykańskim wydaniu.

To jednak nie wszystko, co mnie w tym filmie drażniło. Śledztwo głównej bohaterki to zbyt często łut szczęścia. Wręcz trzymałem kciuki, żeby nie znaleźli tej cholernej studni (skoro na podstawie wyraźnej wskazówki laska i tak nie wiedziała, gdzie dokładnie jej szukać). Z kolei postać Samary to popłuczyny po Sadako. Nijak mnie nie przekonują jej próby straszenia. Powód? Za dużo odsłania naraz. Twarz widoczna, motywy oczywiste, a jej akcje subtelne jak rzygający gremlin. Z pozostałych postaci: rodzice Samary też są nijacy, a były mąż naszej pani dziennikarz to już w ogóle śmiech na sali. Jedynie chłopak grający Aidana nie powodował patrzenia z politowaniem.

Nie jest to najgorszy z remake’ów. Widać, że ktoś tam jednak starał się zrobić horror, ale nie wyszło mu przełożenie różnic kulturowych. Nawet jeśli na plus doliczę uwzględnienie motywu powiększania kręgu, to moja ocena nie będzie wyższa niż: 3-.


Rings (2005)

Tak naprawdę ciężko to nazwać filmem. Rings było wypuszczone jako dodatek na DVD z amerykańskim Ringiem 1 lub 2 (zależnie od wydania). Trwa to to zaledwie 16 minut (z napisami końcowymi włącznie).

Filmik pokazuje, co się dzieje, jak się smarkateria dorwie do tego, czego nie powinna dotykać nawet dwumetrowym kijem. Grupa młodzieży pokazuje sobie wzajemnie przeklętą kasetę video. W trakcie odliczania siedmiu dni każda z osób ma jakieś dziwaczne wizje. Im bliżej śmierci, tym potworniejsze obrazy. Ideą jest, by to nagrywać i dzielić się z innymi uczestnikami kręgu.

Zastanawia mnie, skąd w ogóle pomysł na te wizje? W oryginale miewały je osoby ze zdolnościami nadprzyrodzonymi, albo zyskiwały owe zdolności po obejrzeniu kasety (zależnie od wersji i bohatera). Teraz nagle to norma i każdy może liczyć na makabryczny odlot? Cóż, jeśli ktoś lubi amerykańskie Ringi, to ten filmik pewnie przypadnie mu do gustu, gdyż przy okazji jest on łącznikiem między częścią pierwszą i drugą. Mnie się ten potworek nie podobał. Uważam go za potwarz dla serii, a do tego kompletnie wyprany z klimatu. Efekty wizualne są niezłe, ale wcale nie znaczy, że straszne.


The Ring 2 (2005)

W przypadku tego filmu do głowy nie przychodzi mi nic konstruktywnego, same bluzgi. Moment, muzyka w kilku miejscach była niezła.

Fabuła startuje z miejsca, w którym skończył się Rings. Rachel próbuje ułożyć sobie życie na nowo, ale nawet na wygwizdowiu jakim jest Astoria, wkurwiony duch Samary jest w stanie ją odnaleźć. Motywację ma zbliżoną do tej, którą widzieliśmy u Sadako w japońskim Ringu 2. To oraz nazwisko reżysera, to jedyne cechy wspólne obu filmów. O ile Ringu 2 miał jeszcze jakieś momenty mogące przestraszyć nieco widza, o tyle The Ring 2 jest z nich absolutnie wyprany. Widokiem Samary szafuje się na lewo i prawo, przez co jej wizerunek mocno się zdewaluował i nie powoduje już żadnych emocji. A co to za horror, który nie spełnia swojej podstawowej funkcji? Żaden. Dlatego też musiałem robić 3 podejścia, żeby ten twór obejrzeć w całości – jest tak nudny.

Osobną kategorią zaliczającą wpadkę jest scenariusz. Poza osobą głównej antagonistki nadużyto dosłownie wszystkiego, co znajdowało się na przeklętej kasecie. Każdy symbol, który odwoływał się do pewnego wydarzenia w przeszłości, tutaj jest dla samego bycia. Motyw z jeleniami uważam za kretyńską (i co z tego, że w piwnicy były poroża?!) próbę powtórzenia hecy z końmi z jedynki. Gdyby go wycięto w cholerę, seans skróciłby się i śmiem twierdzić, że nikt nie czułby się pokrzywdzony. Najbardziej mnie w tym wszystkim boli to, jakim cudem Hideo Nakata zdołał nakręcić tak słaby film? Po raz kolejny uważam też, że w dużej mierze winna jest specyfika opowieści, która (jak wspomniałem wyżej) na amerykańskim gruncie się nie sprawdza.

Czy w ogóle można komukolwiek polecić The Ring 2? Chyba tylko zapaleńcom, którzy chcą obejrzeć wszystkie pozycje z tej serii, a i tak jest to jednorazowy seans. Ode mnie: 1+ (plus za muzykę oraz fajny efekt z wodą w scenie w łazience).



Oczywiście to nie zamyka tematu. Na uwagę zasługują tu przede wszystkim dwie książki Rasen (Spiral), Rupu (Loop) oraz zbiór opowiadań Bāsudei (Birthday) zwieńczający i uzupełniający wszystkie wątki, których autorem jest Koji Suzuki. Ich akcja idzie w zupełnie innym kierunku niż filmy, ale o tym wspomniałem przy okazji opisu filmu Rasen.

Do adaptacji filmowych/telewizyjnych należy doliczyć telewizyjny Ring zrobiony w 1995 (jest to pierwsza adaptacja w ogóle) oraz jego wersję rozszerzoną Ring: Kanzenban. W japońskiej telewizji były też 2 serie bazujące na książkach: Ring: The Final Chapter (1999) oraz Rasen: The Series (1999). Mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni nie byliby sobą, gdyby przy okazji nie sklecili jakiejś mangi. Komiksów bazujących na Ringu jest od groma i jeszcze trochę.

A co w przyszłości? Gdzieś na IMDB można doszukać się szczegółów jakoby obie serie (japońska i amerykańska) miały doczekać się kolejnego filmu, ale osobiście uważam, że tu i tam osiągnięto punkt, w którym nic sensownego nie da się już opowiedzieć i będzie to zwyczajne odcinanie kuponów. Obym się mylił.