środa, 22 lutego 2012

Stieg Larsson – Zamek z piasku, który runął

Tom zamykający trylogię Millennium.Historia zaczyna się w momencie, w którym zostawiła nas „Dziewczyna, która igrała z ogniem”. Przeszłość Lisbeth ponownie wyciąga po nią swe szpony. Ludzie, którzy z jej dzieciństwa zrobili piekło wracają, by skończyć z nią na dobre i nie zawahają się, by rozprawić się z każdym, kto stanie im na drodze. Oczywiście to nie powstrzymuje Mikaela Blomkivsta, który postanawia ujawnić wszystko, niezależnie od tego, ile struktur państwowych miałby pogrążyć.

Lubiłem pierwszy tom przede wszystkim za pomysł na fabułę, dobrze mi się go czytało. Ale gdybym miał wskazać najlepszy tom (jako całość) trylogii, byłby to Zamek (co automatycznie stawia drugi tom na ostatnim miejscu). W tej książce jest wszystko, co potrzebne, by czytelnik z wypiekami na twarzy przerzucał kolejne strony. Mamy śledztwa, piętrzące się intrygi, spiski, zacieranie śladów oraz dramat sądowy. W przeciwieństwie do poprzednich części, tutaj nie ma budowania podstaw fabularnych przez 100-200 stron. Powieść rusza z kopyta już od pierwszych słów. Sporadyczne spowolnienia zdarzają się, gdy pojawia się jakaś nowa postać, lub gdy autor wypełnia luki czasowe między niektórymi wydarzeniami, ale zazwyczaj nie trwa to dłużej niż 20-30 stron i trafia się na tyle rzadko, że zmianę tempa można określić jako naprawdę subtelną. Najzabawniejsze jest to, że im mniej się w tej książce dzieje, tym szybciej się ją czyta. Przez końcową rozprawę sądową (około 100 stron) przelatuje się w takim tempie, że kartki się palą. Jedyną wadą (o której wspominam raczej pro forma, nie rzutuje ona na ocenę książki jako takiej) jest to, iż TRZEBA znać wydarzenia z nieco słabszej Dziewczyny, która igrała z ogniem. Nie zmienia to faktu, iż Zamek to pozycja obowiązkowa tak dla fanów trylogii, jak i kryminałów ogólnie. Moja ocena: 5.

Zgodnie z tradycją poprzednich wpisów osobny akapit należy się szwedzkiej adaptacji w wersji standardowej. Muszę przyznać, iż tym razem zostałem pozytywnie zaskoczony. Film nawet w krótszej wersji jest na tyle zwięzły, że osoba, która nie czytała książki, połapie się we wszystkich wydarzeniach. Naturalnie wprowadzono sporo zmian, wycięto też całe wątki poboczne (jak choćby wątek Eriki i jej pracy, czy Mikaela i Moniki). Jest to normalny zabieg, którego nie da się przeskoczyć przy adaptowaniu powieści, ale widowisko zdecydowanie lepiej (choć nie tak dobrze, jak amerykańska adaptacja pierwszego tomu) trzyma się chronologii wydarzeń z książki. Niestety kiepsko maskuje fakt istnienia wersji rozszerzonej, np. Mikael w jednej z rozmów odnosi się do spotkania, którego w filmie nie ma.

Nie podobał mi się kompletny brak emocji ze strony aktorki grającej siostrę Mikaela – Annikę Giannini. Nie dość, że scena kradzieży z jej udziałem została złagodzona, to jej reakcja przypomina raczej, jakby ktoś przez przypadek popchnął ją na chodniku. Szkoda też, że film nie potrafi utrzymać napięcia poszczególnych wydarzeń z książki. Muzyka stara się to nadrobić po swojemu (i jak zwykle jest bardzo fajna, stonowana i klimaciarska), ale sama tego ciężaru nie udźwignie.

Gdyby nie te mankamenty, dałbym z czystym sumieniem 4, gdyż ten film naprawdę ogląda się lepiej, niż poprzedni. Moja ocena: 3+.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Star Wars: Knights of The Old Republic 2: The Sith Lords

O ile fani poprzedniej części cenią sobie TSL, o tyle patrząc na branżę ciężko nie odnieść wrażenia, iż ta gra jest traktowana jak czarna owca. Wrażenie to potęguje fakt, iż w oficjalnym timeline MMO The Old Republic wydarzeń z KotORa 2 nie uwzględniono. Z jednej strony rozumiem ten zabieg, gdyż ta gra jednak sporo miesza w lore, a z drugiej nie bardzo, gdyż odrzucono źródło z ogromną liczbą pomysłów na misje i nawiązania. Nie pomaga też stan, w jakim pierwotnie ją wydano. Jest to jeden z najbardziej pośpiesznie wydanych tytułów, a o ilości wyciętej zawartości do dziś mówi się na forach. Najbardziej współczuję tu braciom konsolowcom, którzy nijak nie byli w stanie naprawić swoich egzemplarzy. PCtowcy są w lepszej sytuacji, gdyż po wydaniu ostatniego oficjalnego patcha (nie żeby było ich jakoś wiele, bo raptem 4, z czego tylko 2 służyły naprawie błędów, pozostałe 2 poprawiają jakość filmów i muzyki) moderzy wzięli sprawę w swoje ręce. Dzięki ich wysiłkowi gra oferuje więcej zabawy. Niniejszy wpis powstał w oparciu o grę wzbogaconą o mod TSL Restored Content Mod.

Historia rozpoczyna się 5 lat po wydarzeniach z pierwszej części. W prologu mamy możliwość pokierować poczynaniami znanego nam już droida T3-M4. Okazuje się, że dryfuje on na pokładzie uszkodzonego Ebon Hawka gdzieś na rubieżach galaktyki. Jak do tego doszło? Co się stało z załogą, albo co ważniejsze, co się stało z galaktyką przez te 5 lat? Na to ostanie pytanie mogę w zasadzie odpowiedzieć i nie będzie to spoiler. Galaktyka wciąż nie może pozbierać się po wojnach: mandaloriańskiej oraz tej z Revanem. Echo tych wydarzeń wciąż przebrzmiewa w nawet najmniej istotnych częściach galaktyki. To, co zostało z zakonu Jedi, rozpierzchło się na wszystkie strony. Republika chyli się ku upadkowi. Niedobitki Mandalorian walczą o przetrwanie. Nieliczni Sithowie przemierzają kolejne sektory, siejąc strach i zniszczenie, najwyraźniej szukając czegoś... W całym tym zamieszaniu przyjdzie nam wcielić się w wygnańca, który swego czasu sprzeciwił się radzie Jedi i ruszył za Revanem na wojnę, by powstrzymać Mandalorian. Po powrocie ów osobnik został wygnany, czego rezultatem była jego nieobecność przez 5 kolejnych lat. W wyniku dość osobliwego zbiegu wydarzeń wygnaniec powraca. On sam chce uzyskać odpowiedzi na pewne pytania, ale galaktyka nie pozostanie obojętna na jego obecność i na każdym kroku będzie mu przypominać o jego wojennej przeszłości.

Jeśli brać pod uwagę wydźwięk tej opowieści, to jest to chyba jedna z cięższych klimatem oraz najbardziej ponurych i przygnębiających historii w uniwersum Star Wars. Wręcz do tego stopnia, że kiedy słucha się ostatnich dialogów i ogląda ostatnie sceny, to charakterystyczny motyw zamykający każdą produkcję gwiezdno-wojenną wydaje się być zbyt radosny i nie na miejscu. Atmosfera panująca w trakcie rozgrywki może też nieco odpychać przeciętnego fana uniwersum, jeśli jednak z tego powodu odrzuci on grę, popełni wielki błąd. Różnica w ciężkości między poszczególnymi częściami wynika z tego, które studio robiło daną część. Za pierwszą odpowiada Bioware znane z historii wywołujących emocje, ale z natury lekkich i na tyle uniwersalnych, że łatwo przyswajalnych dla każdego. Za The Sith Lords odpowiada Obsidian, którego gry nie zawsze są dopracowane technicznie (w przypadku takiego Alpha Protocol to wręcz nadużycie słowne), ale zawarte w nich opowieści są dojrzalsze, głębsze i tak też traktują odbiorcę.

W mechanice rozgrywki zaszło kilka poważnych zmian. Pierwsza część gry skupiała się przede wszystkim na naszej postaci. Towarzysze służyli raczej jako uzupełnienie umiejętności oraz jako pionki w walkach. Tutaj wielokrotnie dochodzi do sytuacji, w których jedna z postaci towarzyszących jest zdana sama na siebie. Wymusza to na graczu dbanie o każdą z nich, umiejętny rozwój oraz inwestowanie w sprzęt. Kolejną nowinką jest wprowadzenie stylów walki dla postaci Jedi. Każdy z nich ma zastosowanie dla innego rodzaju walki. Szkoda tylko, że gra nie zapamiętuje ostatnio wybranego stylu i zawsze go przełącza na defaultowy. Na niskim poziomie trudności nie ma to większego znaczenia, lecz na wyższych trzeba uważać. Następną zauważalną zmianą jest crafting. W poprzedniej części praktycznie go nie było, jeśli nie liczyć możliwości montowania podstawowych modyfikacji w przedmiotach. Obecnie każda z modyfikacji występuje w kilku wariantach. Do tego przedmioty można rozkładać na części/chemikalia i tworzyć z nich własne. Dzięki temu zabiegowi da się zaoszczędzić sporo kredytów na zakupie zaopatrzenia.

Lokacje, które przyjdzie nam odwiedzić, są zróżnicowane, ale wielkością nie odbiegają od tego, do czego nas przyzwyczaiła jedynka. Moc zaprowadzi nas zarówno w miejsca znane z oryginału, czy dodatkowe obszary w starych miejscach, jak i zupełnie nowe. Wszędzie daje się odczuć ponurą, zawiesistą atmosferę i nerwówkę związaną z obecnymi, powojennymi czasami. Nie brakuje tu postaci dopełniających tego wrażenia: biedaków próbujących przeżyć, skurwieli wykorzystujących sytuację, żołnierzy starających się zapanować nad tym bałaganem itd.

Graficznie niewiele się zmieniło. Można miejscami odnieść wrażenie, że wręcz zmniejszono liczbę detali, ale to raczej efekt zastosowania bardziej stonowanych kolorów. Animacja stoi na tym samym poziomie (odrobinę koślawym w przypadku modeli postaci), więc nie ma się co rozpisywać. Z oprawą dźwiękową jest podobnie. Pojawiło się wielu nowych aktorów, kilku powróciło w starych rolach. Jedyne, co mogę napisać, to że głos Bao-dura zwyczajnie mnie wkurza. Ni cholery nie brzmi jak weteran wojenny.

Pora wspomnieć o tym, co w tej grze najgorsze, czyli bugi. Pomimo czterech oficjalnych patchy oraz ogromnej liczby modów dostępnych w sieci, gra wciąż potrafi się wywalić losowo na pulpit lub zwyczajnie zwiesić. Na dzień dobry będziecie musieli obejść brak rozdzielczości panoramicznych. Aby uzyskać do nich dostęp, trzeba ściągnąć odpowiedni fanowski patch. Teraz dowcip polega na tym, że KotOR miał 2 takie patche: jeden do obrazu, drugi do interface’u. KotOR 2 zawiera tylko ten pierwszy, przez co interface będzie nienaturalnie rozciągnięty (a i to należy dorzucić łatkę poprawiającą zachowanie minimapy, inaczej ta nie jest odświeżana w nowej rozdzielczości). Do tego trzeba doliczyć postacie blokujące się na drobnych przeszkodach, opóźnione reakcje na próby interakcji z otoczeniem, wspomniany wyżej brak zapisu wybranego stylu walki, blokujące się niekiedy skrypty oraz błędy przy wczytywaniu lokacji (to ostatnie zdarzało mi się notorycznie na Onderonie). Oczywiście istnieje szansa, że nie traficie na żaden z tych błędów, ale i tak polecam zapisywanie stanu gry jak najczęściej.

Gdybym miał ocenić grę na podstawie samego scenariusza, dałbym bez wahania 5+. Niestety gra to nie tylko scenariusz, więc jeśli ktoś nie jest wystarczająco cierpliwy (a trzeba przyznać, iż akcja rozwija się powoli) i nie jest w stanie wybaczyć wszystkich potknięć technicznych (bo jednak potrzeba trochę zachodu, by znaleźć wszystkie potrzebne mody i patche), może się zniechęcić. Dla takich osób będzie to gra na 4. Niezależnie od tego, czy stawiacie ocenę za scenariusz, czy za całość, jeżeli gracie w komputerowe RPGi i lubicie Star Wars, The Sith Lords jest tytułem, którego trzeba przynajmniej spróbować.

sobota, 4 lutego 2012

The Girl with the Dragon Tatto (2011) vs. Män som hatar kvinnor (standard edition)

Zacznę od tego, iż nie podobają mi się zmiany, jakie wprowadzono już w tytułach pierwszej i trzeciej części tylko po to, by cała trylogia brzmiała podobnie. Wiem, czepiam się, ale ja już tak mam.

Na seans amerykańskiej adaptacji pierwszej części trylogii Millennium wybierałem się jednocześnie z niecierpliwością i z rezerwą. Z niecierpliwością, gdyż chciałem zobaczyć jak Fincher (znany z tego, że potrafi opowiadać ciężkie i mroczne historie) zaadaptuje nielekką lekturę, a z rezerwą gdyż Hollywood to co nieamerykańskie potrafi dokumentnie spieprzyć.

Na dzień dobry wita nas strasznie głośny i moim zdaniem przebajerzony opening z muzyką Trenta Reznora. To jest moje pierwsze zastrzeżenie do tego filmu – muzyka. Przez jakieś 2/3 filmu (czy jakoś tak, uspokaja się mniej więcej od momentu spotkania Lisbeth i Mikaela) nie tworzy nastroju, tylko zwyczajnie napierdala. Jest zdecydowanie za głośna i zbyt agresywna. Szwedzka adaptacja zawiera dużo subtelniejsze utwory, wprowadzające pewien niepokój.

Największą zaletą amerykańskiej wersji jest chronologia wydarzeń, której blisko do oryginału (a co szwedzka wersja ewidentnie sobie olała), choć i ona nie jest pozbawiona wad. Poza różnymi ciągami wydarzeń, mamy do czynienia z ogromną liczbą różnic w treści. Oto kilka przykładów tychże: wersja US zawiera wątek z córką Mikaela, ale zupełnie pomija wyrok, wedle którego dziennikarz miał spędzić 3 miesiące w więzieniu; w wersji szwedzkiej jest dokładnie na odwrót (a jedną dosyć ważną informację córki przeniesiono na inną postać). Obie wersje ignorują (amerykańska w większym stopniu) wątek Mikaela i Cecylii, obie też przeinaczają to, jak Lisbeth straciła swojego powerbooka. Oba filmy starają się, by widz cały czas pamiętał o Lisbeth, zanim na fest dorzucą ją do Blomkvista, podczas gdy w książce dziewczyna przez kawał czasu jest nieobecna. Do tego obu filmom należy się kop w dupę za zamieszczenie krótkich, bo krótkich, ale jednak scenek  spoilerujących (do tego kompletnie zbędnych) drugą część. Ciekawostką są niektóre z informacji, przedstawione w szwedzkiej wersji jako dialogi oraz filmy nakręcone amatorsko, podczas gdy w wersji amerykańskiej są to flashbacki z narracją.

Nie sposób nie poruszyć kwestii porównania niektórych aktorów w ich rolach. Zacznę od Mikaela Blomkvista. W wykonaniu Michaela Nyqvista jest to niezłe podejście do postaci książkowej, ale brak w tej wersji pewności siebie, którą zastąpiono sporą dozą nieporadności, wręcz pierdołowatości. Daniel Craig z kolei niemal ociera się o swojego Bonda – jest dużo bardziej stanowczy i działa szybciej od swojego szwedzkiego odpowiednika. Najlepiej te różnice obrazuje scena, gdy  Mikael odwiedza Lisbeth w jej mieszkaniu. Co łączy obu, to pewne gesty i odzywki, które sprawiają, że lubi się ich jednakowo.

Lisbeth Salander. Przyznaję się bez bicia, jestem zaślepiony szwedzką wersją i nawet tysięczny seans filmu Finchera nie przekona mnie do zmiany zdania. Postać w wykonaniu Noomi Rapace jest wyrachowana, pełna agresji, a do tego ze świetnie przedstawionymi urywkami, w trakcie których analizuje czyjeś zachowanie, lub targają nią sprzeczne emocje. Z kolei Rooney Mara... jest... i odgrywa to co ma w scenariuszu, ale nic ponad to. Ja to widzę tak: dziewczyna gra dobrze, ale w jej Lisbeth jest za mało Lisbeth. Nie potrafię tego inaczej określić. Może to jej barwa głosu, może brak emocji w wielu sytuacjach (pardon, ale Lisbeth nie była Borgiem), a może coś innego. Tak jak David Tennant (jako dziesiąty Doktor) powiedział Peterowi Davisonowi (grającemu piątego Doktora): „Cause you know what, doctor? You were MY doctor.” tak ja mówię, że Noomi Rapace jest TĄ Lisbeth, która najbardziej zapadła mi w pamięć.

Ostatnią postacią, na którą chcę zwrócić uwagę, jest Nils Bjurman – kurator Lisbeth. Ten facet przewija się może w 3-4 scenach, a jego wizerunek diametralnie się różni. W obu przypadkach jest to stary, obleśny zboczeniec, ale wersja US została w jakiś sposób złagodzona. Nie zrozumcie mnie źle, to nadal prawdziwy drań, ale odarto go z dużej ilości przemocy, jaka charakteryzowała wersję SW i czyniła zeń większego potwora.

Podsumowując, jeśli idzie o klimat i realizację niektórych elementów/grę aktorów, to Män som hatar kvinnor jest lepsze. Niestety jako całość w wersji standardowej jest to film zbyt chaotyczny i pocięty tak dla nowego widza, jak i czytelnika pierwowzoru. Natomiast w The Girl with the Dragon Tatto klimatu jest tyle co kot napłakał (głównie przez to, że fajne ujęcia i zdjęcia są zakrzykiwane przez zbyt agresywny soundtrack), a zamiast Europy mamy Amerykanów przedstawiających swoją wizję tejże. Jednak czego by nie mówić, film Finchera jest na pewno lepszym wyborem dla osób które, nie czytały książek. W pozostałych dwóch przypadkach (przeczytanie książek, brak znajomości szwedzkich filmów; przeczytanie książek i obejrzenie szwedzkich filmów) też dobrze się to ogląda, z tą różnicą, że zależnie od wariantu rośnie liczba składowych, do których się widz może przyczepić. Moja ocena: 4-.