czwartek, 28 listopada 2013

Welcome to hell

Ostatnia z planowanych przeze mnie serii na tę jesień. Jej kolejne odsłony prezentują sytuację podobną do tej z serii Halloween – zbyt wiele pomysłów w obrębie jednego cyklu, przez co niektóre części mogą okazać się niestrawne.

Hellraiser


Film zrobiony na podstawie opowiadania The Hellbound Heart, autorstwa Clive’a Barkera, reżyserowany także przez niego. Opowiada historię człowieka, który poszukuje jak najintensywniejszych przyjemności. W trakcie tych poszukiwań zdobywa kostkę-układankę, której ułożenie otwiera portal do wymiaru istot zwanych Cenobitami. Po spotkaniu z nimi słuch o nim ginie, zaś niedługo po zniknięciu do jego domu wprowadza się brat wraz z żoną. Od tej pory w domostwie dzieją naprawdę paskudne rzeczy.

Może to nie brzmi zachęcająco, ale w zasadzie na tylko tyle mogłem sobie pozwolić, żeby uniknąć spoilerów. Nawet jeśli ten opis was nie przekonuje, warto zapoznać się z Hellraiserem na własną rękę. W zamian otrzymacie krwawy horror o ciężkim i dość specyficznym klimacie. Do tego bardzo wyrazisty wizualnie (świetne (jak na zastosowane techniki) efekty specjalne oraz pomysłowa scenografia) i posiadający nastrojową ścieżkę dźwiękową. Jeżeli komuś przeszkadzają lata ’80, to nie ma potrzeby do obaw. Ta warstwa jest tak stonowana, że praktycznie nieodczuwalna. Hellraiser to pozycja obowiązkowa dla wszystkich miłośników filmowej grozy. Nie mam pojęcia, jak ta adaptacja ma się do książkowego oryginału, ale skoro została zrealizowana przez samego Barkera, zakładam, że jest co najmniej dobrze. Jako film sam w sobie dostaje ode mnie: 5.


Hellbound: Hellraiser II


Bezpośredni sequel poprzedniego filmu. Jego akcja ma miejsce zaraz po wydarzeniach z jedynki. Jak to zazwyczaj w horrorach bywa, po przejściu takiej traumy Kristy ląduje w psychiatryku. Jej przypadkiem zajmuje się dr Philip Channard, który ma obsesję na punkcie kostki-układanki oraz wymiaru Cenobitów. Historia Kristy umożliwia mu spełnienie jego pragnień.

Hellbound jest filmem jeszcze bardziej krwawym, cięższym i mroczniejszym od jedynki. Wizja wymiaru Cenobitów i ich boga przyprawia o dreszcze. Pomimo powracającego pomysłu z karmieniem krwią, by przyśpieszyć regenerację, nie odczuwa się tu wtórności. Efekty specjalne robią większe wrażenie, zaś fabuła zawiera wiele ciekawych smaczków dla fanów uniwersum (np. skąd się wzięli Cenobici). O ile zakończenie Hellraisera nadawało wydźwięku zapętlonej, samowystarczalnej historii, o tyle Hellbound nie ściemnia – będzie sequel.

Muzycznie jest tak samo dobrze, jak w pierwowzorze, aktorsko nieco lepiej. Cóż więcej pozostaje napisać? Hellbound to udana kontynuacja i pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którym podobał się pierwszy film. Moja ocena: 5.


Hellraiser III: Hell on Earth


W wyniku wydarzeń w Hellbound Pinhead podzielił się na 2 osoby – swój ludzki oryginał, kapitana Eliota Spencera oraz manifestację swojego zła – Cenobita, jakiego znamy. Wcielone zło stara się wrócić do rzeczywistego świata za pomocą słupa zwanego Pillar of Souls (wynurzył się z felernego materaca w końcówce Hellbound), który trafia w ręce właściciela klubu The Boiler Room – J. P. Monroe. Zaś Eliot próbuje go powstrzymać z pomocą niespełnionej dziennikarki Joanne Summerskill.

Jak na tak krótki film, strasznie zamotano główny pomysł. Sam w sobie nie jest zły, ale sprawia wrażenie wepchniętego na szybko w kilka scen, byle tylko przejść do głównego mięcha. Tym ostatnim jest oczywiście rzeźnia, sadystyczne zgony oraz efekty specjalne. Przyznaję, nie sposób tym elementom odmówić kiczowatego uroku, ale poprzez skupienie się na nich odarto seans z jakichkolwiek emocji. Gra aktorska pogorszyła się odczuwalnie. Na szczęście muzyki to nie spotkało. Przeciwnie, uważam, że sensownie podbudowano repertuar znany z poprzedników utworami rockowymi i nie tylko. Przykładem niech będzie Motorhead i jego motyw przewodni Hellraiser.

Jako całość H3 może się nieco nudzić, jednak nadal jest to seans na tyle przyjemny, że po końcowym cliffhangerze bardzo chętnie sięga się po kolejną odsłonę serii. Moja ocena: 4.


Hellraiser: Bloodline


Tym razem mamy okazję poznać historię tajemniczej kostki-układanki oraz losy jej twórcy i jego potomków na przestrzeni wieków. Zaczynamy w otoczce s-f, cofamy się w przeszłość, zaliczamy teraźniejszość itd.

Wielowarstwowość oraz sposób narracji to główne zalety tego filmu. Upchnięto tu masę fajnych pomysłów, tylko… skrewiono realizację. Przeskoki w niektórych miejscach sprawiają wrażenie zbyt gwałtownych, przez co np. wątek z przeszłością wydawał mi się urwany. Napięcie jest nierówne, ponadto niewiele go. Dało się je odczuć w końcowej konfrontacji, ale w podobnej sytuacji w teraźniejszości już nie (tutaj winę ponosi fakt, że zaczęto opowiadać od przyszłości, więc wiadomo, jak teraźniejszość się zamknie). Efekty specjalne starają się korzystać z dostępnych wtedy metod, ale nawet w 1996 część z nich wyglądałaby zwyczajnie średnio.

Obawiałem się, że przeniesienie historii w klimat s-f skończy się tak, jak w przypadku Jason X, czy Critters 4, na szczęście efekt końcowy nie od tego zależał. Są ludzie, którym Bloodline podoba się bardziej od Hell on Earth, ja do nich nie należę. Fajnie, że próbowano zrobić coś nowego, fajnie, że Doug Bradley miał pole do popisu, ale ostatecznie wyszedł z tego nieco chaotyczny, średni film. Moja ocena: 3.

Hellraiser: Inferno


Joseph Thorne jest skorumpowanym detektywem, który pod przykrywką normalnego życia poszukuje mocnych wrażeń. W trakcie analizowania miejsca czegoś, co wygląda na rytualne zabójstwo, trafia na tajemniczą kostkę-układankę. Jako że układanki, zagadki i łamigłówki to jeden ze sposobów na wrażenia/wyzwania, Thorne ją układa, otwierając tym samym wrota do wymiaru Cenobitów. Od tej chwili jego śledztwu towarzyszą coraz to bardziej popieprzone halucynacje.

Hellraisery 1-4 stanowiły jedną większą historię. Niestety zakończenie #4 praktycznie zabiło możliwość dorobienia czegoś po nim. W związku z tym, zaczynając od Inferno, kolejne części to single shoty. Zmieniła się też formuła, Cenobici i kostka Lemarchanda nie są już celem samym w sobie. Zastosowano tu metodę podobną trochę do Silent Hill 2, gdzie miasto stanowiło jedną z form narracji. Intencje i pomysły są na miejscu, jednakże obie warstwy zarżnięto przez chaotyczne skakanie od sceny do sceny, ślamazarne prowadzenie głównego wątku, niezapadające w pamięć postacie (głównego bohatera pamięta się tylko dlatego, że ciągle jest na ekranie) oraz ogólnie pojętą nudę. Do zalet zaliczyłbym końcówkę, posiadającą niezłe tempo i przyzwoity zwrot akcji oraz naprawdę makabryczne wizje głównego bohatera, jednak to za mało, by polecić film komukolwiek. Moja ocena: 2+.


Hellraiser: Hellseeker


Kristy Cotton powraca. Już na dzień dobry ma wypadek samochodowy, w którym ginie (a przynajmniej nie da się znaleźć jej ciała). Z owego wypadku wychodzi cało jej mąż: Trevor Goodsen, który jest głównym bohaterem tej odsłony Hellraisera. Trevor stara się pozbierać do kupy po wypadku, jednak przeszkadzają mu w tym: zanik pamięci oraz niepokojące wizje dotyczące otaczających go ludzi.

Hellseeker jest chyba najbliższy temu, co prezentują Silent Hill (w jednym z wariantów) i Jacob’s Ladder. Jeśli podejść w ten sposób, czyli jak do wariacji na temat powyższych, to jest całkiem w porządku. Wizje nie są tak abstrakcyjne, jak to miało miejsce w Inferno, ale za to potrafią być bardziej drastyczne. Efektów specjalnych jest mniej. Muzycznie bez wyróżnień, a aktorsko tylko w porządku. Podsumowując, Hellseeker ma ciekawy pomysł, niezgorszą realizację, ale nie powoduje emocji. Ot, ciekawostka, którą można obejrzeć bez poczucia zmarnowanego czasu (co najwyżej popsioczyć, że Pinheada jest mało). Moja ocena: 3.


Hellraiser: Deader


Dziennikarka Amy Klein specjalizuje się w maksymalnie popierniczonych i odpychających reportażach. Pewnego dnia jej przełożony pokazuje jej film, na którym sekta The Deaders zabija rytualnie jedną dziewczynę… po czym ją wskrzesza. Amy rusza zbadać sprawę, zaś po namierzeniu adresu, z którego przysłano kasetę z filmem, odnajduje kostkę Lemarchanda.

Deader to film, który ma niewiele fabuły, więc stara się szokować widza częścią wizualną: przede wszystkim golizną i… „fetyszami”. Poza tym nie ma absolutnie nic do zaoferowania. Amy snuje się po pustych miejscach, snucie się przetykane jest wizjami, fabułę da się dostrzec w raptem kilku scenach, zaś sama w sobie nie trzyma się kupy. Dodatkowo dorzucono motyw zapętlonej historii, a głównym złym uczyniono jednego z potomków z rodu Lemarchandów. Po co? Nie mam pojęcia, nijak to filmu nie ratuje. Cenobitów jest stosunkowo niewiele, a z ekranu wieje nudą. Wisienką na tym spleśniałym torcie jest ciekawostka, wg której ten film wcale nie był częścią serii. Oryginalny scenariusz opowiadający jakąś tam historię został po drodze zmodyfikowany tak, by zaadaptować go na potrzeby uniwersum Hellraisera… Pozostawię to bez komentarza. Deadera nie polecam nikomu. Moja ocena: 1.


Hellraiser: Hellworld


Jeden z tych filmów, który korzysta z „naszej” rzeczywistości, jako miejsca akcji. Otóż w tej rzeczywistości franchise Hellraiser zdobył taką popularność, że na jego podstawie powstała gra sieciowa Hellworld. Film skupia się na grupie nastolatków – fanów gry. Jeden z nich angażuje się w grę do tego stopnia, że popełnia samobójstwo. Grupa postanawia rzucić hobby w cholerę, jednak gdy mają okazję dostać się na oficjalną imprezę – zlot miłośników gry, decydują się na to, by w ten sposób uczcić jakoś kolegę.

Hellworld to typowy slasher – grupa młodzików dostaje się w specyficzne miejsce, a potem są wybijani jeden po drugim. O ile sam sposób zawiązania akcji jest głupawy, o tyle wydarzenia z miejsca imprezy trzymają się kupy i… nie są takie złe. Problem polega na tym, że znowu odnosi się wrażenie, że lore Hellraisera został tu upchnięty na siłę. Po drobnych zmianach ten film mógłby zostać osobną produkcją. Sam seans co prawda nie powoduje emocji, ale może zaciekawić. Co najważniejsze, w przeciwieństwie do niektórych poprzednich odsłon, nie wkurza tak bardzo i nie atakuje skrajną nudą. Jako ciekawostkę należy odnotować obecność takich osób, jak Lance Henriksen, Henry Cavill (Man of Steel), czy Katheryn Winnick (Vikings). Niestety jest to też ostatni występ Douga Bradleya jako Pinheada, co może być policzkiem dla fanów, gdyż nie dość, że scen z jego udziałem jest mało, to jeszcze nie są jakoś specjalnie długie. Moja ocena: 3-.


Hellraiser: Revelations


Steven i Nico uciekają z domu i robią wypad do Meksyku, żeby zaszaleć. Po tygodniu słuch o nich ginie, a władze Meksyku odsyłają rzeczy, które udało się odnaleźć po chłopakach, do rodzin. Rok później obie rodziny spotykają się na obiedzie, jednak żadna nie chce przyznać tego, co się stało. Wśród odesłanych rzeczy znajduje się między innymi kamera, zawierająca sporo filmów z tego, co poczynali młodzieńcy, oraz tajemnicza kostka-układanka.

Ten film to przykład tego, co potrafią zrobić wytwórnie dla kasy. Nie żeby Revelations był jakąś dojną krową, przeciwnie, chodzi o to, że ta odsłona powstała prawie na pewno w celu zatrzymania praw autorskich w jednym miejscu, dzięki czemu studio ma więcej czasu na przygotowanie remake’u/rebootu serii. Niestety taka decyzja może się okazać strzałem w stopę, gdyż po tym, jak ludzie wkurzyli się na Revelations, może okazać się, że na kolejnego Hellraisera nikt nie ma ochoty.

Sama historia niespecjalnie mnie mierzi, bo to przede wszystkim mutacja pierwszego Hellraisera, osadzona we współczesności. Problem polega na realizacji, która zwyczajnie ssie. Spora część filmu to tzw. found footage, którego szczerze nienawidzę. Montaż jest chaotyczny, a do tego niektóre sceny zawarto w dwóch egzemplarzach (jeden jako found footage, drugi jako zwykłą scenę z filmu). Muzyka nie zapada w pamięć, aktorstwo jest słabe, a nowy Pinhead… Gdybym miał być delikatny, powiedziałbym tylko, że jest nieprzekonujący. Oryginalny przywódca Cenobitów miał swego rodzaju majestat i charyzmę. Nowa wersja to jego niezamierzona parodia. Pominę już tutaj jednego typa, który nawet w obsadzie ma wpisane jako rolę pseudo Pinhead (tak, w sumie jest ich dwóch…), bo to już kpina. Motyw z włóczęgą jest zdecydowanie nadużyty, a dla Douga Bradleya nie znalazło się nawet kilka sekund na cameo.

Na koniec twitterowy komentarz samego twórcy oryginalnego Wysłannika piekieł po tym, jak w jednym ze zwiastunów pojawił się tekst „From the mind of Clive Barker”: "I want to put on record that the flic [sic] out there using the word Hellraiser IS NO FUCKIN' CHILD OF MINE! I have NOTHING to do with the fuckin' thing. If they claim its from the mind of Clive Barker, it's a lie. It's not even from my butt-hole." Moja ocena: 1.

P.S. Jeżeli zaś chodzi o potencjalny remake, to Doug Bradley promuje go koszulką z napisem: Pinhead says: NO REMAKES PLEASE, IT’S A WASTE OF GOOD CELLULOID. I tyle w tym temacie.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Runaway: The Dream of the Turtle

Moje pierwsze skojarzenie po przejściu tej gry: trylogia Matrix. Pierwsza część jest na tyle zamknięta, że można delektować się opowieścią bez potrzeby poznawania reszty. Druga czepia się jednego patentu z poprzednika i rozdmuchuje go do rozmiarów dwóch filmów/gier. Sen zaczyna się niczym poprzednik – niepozornie. Brian i Gina są na wakacjach. Dziewczyna ma pomysł zwiedzenia pobliskiej wyspy, więc oboje wsiadają do podejrzanie wyglądającego samolotu i lecą w wybranym kierunku. Samolot szlag trafia, pilot znika, a Brian wypycha Ginę wraz z jedynym dostępnym spadochronem. Dziewczyna zostaje postrzelona w trakcie spadania i słuch o niej ginie. Brianowi udaje się przeżyć kraksę i wylądować w środku dżungli.

Początek jest świetny. Ma ten sam klimat nagłego rzutu w wir przygody i przez jakiś czas trzyma gracza w tym wrażeniu. Niestety potem okazuje się, że do dalszej części scenariusza wykorzystano durny przerywnik z jedynki i starano się obrócić go w pełnoprawną opowieść. Rzucę tu delikatnym spoilerem. W A Road Adventure pojawił Joshua – uber nerd, który próbował skontaktować się z kosmitami i udało mu się załapać na ich statek. No więc w Dream Joshua powraca, a 2/3 scenariusza gry rozbija się właśnie o ten wątek. Serwując tym samym jeszcze bardziej absurdalne sytuacje i takież zagadki. Jakby tego było mało, opowieść w kluczowym momencie zostaje urwana, a my możemy tylko podziwiać wiele mówiący napis: To be continued…

Abstrahując na moment od samego podziału historii, Joshua to strasznie irytująca i upierdliwa postać. Odniosłem wręcz wrażenie, że gdyby nie jego obecność, można byłoby na luzie wyciąć kilka naprawdę głupich scen. Owszem, dzięki temu gra jest dłuższa od poprzednika, ale co z tego, skoro w zamian załamuje głupotą (i nie ratuje jej poczucie humoru)? Może wyolbrzymiam, ale po przejściu pierwszego Runawaya oczekiwałem, że dwójka będzie tak samo „przyziemna”. Jak wspomniałem wyżej, odbija się to także na zagadkach – niektóre są niepotrzebnie absurdalne. Do tego dochodzi ich niewielka ilość (ot, paradoks – dłuższa gra, mniej zagadek). Widać to zwłaszcza w niektórych dialogach i przerywnikach – bardzo często bohaterowie mówią, co trzeba zrobić po rozwiązaniu jakiejś zagadki i gracz ma nadzieję na kolejne wyzwanie, ale całość jest załatwiana w kolejnej rozmowie/przerywniku/offscreen.

Od strony technicznej nie można się do niczego przyczepić. Nowe lokacje są prześliczne i bardzo szczegółowe. Animacja cieszy oko swoją płynnością, a w muzyce można się zakochać (choć niestety brak w niej tak wyrazistego motywu przewodniego, jak w #1). Aktorom muszę pogratulować umiejętności zachowania powagi, biorąc pod uwagę, jakie bzdety musieli wygadywać.

Niestety, spodziewałem się więcej, ale skoncentrowanie akcji wokół Joshuy i jego „znajomych” nie przypadło mi do gustu. Wynikające z tego zmiany zaniżyły jakość innych elementów gry, w związku z czym The Dream of the Turtle wymęczył mnie i przez to dostaje: 3+. Osoby bardziej wyrozumiałe mogą podciągnąć ocenę do 4, gdyż jeśli na moment zapomnieć o preferencjach fabularnych, Runaway 2 to nadal solidna gra.

niedziela, 17 listopada 2013

It's Halloween, everyone's entitled to one good scare.

Pomimo tego, iż ta seria przyczyniła się do utrwalenia formuły slasherów, sama w sobie jest dziwna i widać, że chyba zbyt wiele osób miało różne wizje odnośnie jej przyszłości, co przekłada się na cyrki z poszczególnymi odsłonami.

Halloween (1978)


W Halloween w 1963 6-letni Michael Myers z Haddonfield zabija swoją starszą siostrę Judith, dźgając ją wielokrotnie kuchennym nożem. Po całym zajściu ląduje w psychiatryku. W 1978 ucieka stamąd, zaś jego celem są rodzinne strony. W pościg za nim udaje się dr Loomis.

Kto by pomyślał, że niskobudżetowy, niezależny slasher przyczyni się do ugruntowania pozycji tego gatunku na rynku i pojawienia się pierdyliarda naśladowców (choćby Friday the 13th). Pomimo takiej przynależności Halloween, jako jeden z prekursorów, różni się od utartego schematu. Nastrój jest budowany stopniowo, jak w rasowym horrorze. Haddonfield wraz ze swoimi mieszkańcami jest pokazywane, jako miasteczko, które faktycznie może gdzieś istnieć, przez co świadomość wydarzeń z filmu (które w całości są dziełem człowieka, gdyż Michael pomimo swej wytrzymałości nadal nim jest) powoduje niepokój. Do tego dochodzi muzyka sprawiająca, że ciarki przechodzą po plecach oraz rewelacyjna praca kamery (ujęcia, gdy morderca jest na skraju widoczności, i oświetlenie potęgują strach).

Na sam koniec warto wspomnieć o kilku ciekawostkach. To właśnie Halloween przyczyniło się do spopularyzowania false endings (że niby morderca nie żyje, a zaraz potem wstaje i ponownie atakuje), cliffhangerów na koniec rzezi, czy ujęć z oczu mordercy. Od tego filmu swoją karierę zaczęła Jamie Lee Curtis, którą po dziś dzień fani gatunku nazywają Królową Krzyku. Podsumowując, jeśli interesuje was old-schoolowy slasher, Halloween jest pozycją obowiązkową. Pomimo upływu lat, nadal potrafi przestraszyć, a o to przede wszystkim chodzi. Moja ocena: 5-.


Halloween II (1981)


Choć nakręcony 3 lata później, jest bezpośrednią kontynuacją jedynki. Tak bardzo bezpośrednią, że powtarza jej ostatnią scenę, zaś dalsze wydarzenia mają miejsce jeszcze tej samej nocy. Laurie trafia do szpitala, a Loomis w asyście policji poluje na Myersa. Na wierzch wypływa także motywacja Michaela.

H2 to bardzo sprawnie zrealizowany sequel. Niestety nie oznacza to, że równie klimaciarski, co poprzednik. Potrafi trzymać niekiedy w napięciu, niektóre zgony ma bardzo kreatywne, a zakończenie jest dość efekciarskie, jednak jest to tylko (albo aż) dobre rzemiosło. Zamyka pewien rozdział historii i trzeba przyznać, że robi coś, co Piątkom zajęło 4 filmy. Muzycznie jest nadal ok, wizualnie jest w porządku (pierwsze, co przychodzi na myśl, to przejrzyście), ale i ta warstwa doskonale wpasowuje się we wspomniane rzemiosło. Przez cały film towarzyszyło mi uczucie, że sequel zrobiono raczej pro forma, niż żeby faktycznie postarać się o coś nowego. Dlatego też tylko morderstwa uznałem za kreatywne. Mogło być zdecydowanie gorzej, a jest na tyle solidnie, że Halloween 2 dostaje ode mnie 4.


Halloween III: Season of the Witch


Ten film to chyba największy WTF w historii gatunku, a przy okazji jeden z większych w kinematografii w ogóle. Tak naprawdę przez to WTF nie powinno się o nim wspominać w serii Halloween. Jednak nosi ten sam tytuł, więc wypadałoby napisać przynajmniej, o co tyle szumu.

Zacznijmy od tego, że H3 nie był planowany, jako stricte sequel poprzednich części. Ideą było zrobienie serii, którą łączyłoby samo Halloween, zaś historia opowiadana w każdym filmie dotyczyłaby czegoś zupełnie innego, jak w antologii. Jak postanowiono, tak zrobiono… w tej części. Opowieść dotyczy tego samego święta, jednak nie znajdziecie tu ani Haddonfield, ani Michaela Myersa. Fabuła SotW (nie posiadająca, swoją drogą, nic wspólnego z tym podtytułem) dotyczy lekarza, który w wyniku splotu dziwnych wydarzeń zostaje uwikłany w aferę z halloweenowymi maskami w roli głównej.

Jeśli na moment zapomnieć o tym, że ta odsłona nie ma nic wspólnego filmami Carpentera (o pardon, ma – czasami ich fragmenty widać na telewizorach w tle), to sam w sobie nie jest jakoś specjalnie tragiczny. Owszem, aktorstwo jest słabe, muzyka miejscami zdążyła się zestarzeć, a fabuła nie wszystkim przypadnie do gustu. Jednak na tle slasherowej formuły jest to na pewno świeży pomysł, z licznymi mniejszymi zwrotami akcji, niezłymi ujęciami, takimiż efektami/morderstwami i potrafiącymi zainteresować wątkami (przy odpowiednim dystansie, w przeciwnym razie będzie straszyć, ale głupotą). Nie polecam tego w ramach maratonu, ale jako ciekawostkę już tak. Moja ocena: 3+ (byłoby 4, gdyby skrócić niektóre sceny).


Halloween 4: The Return of Michael Myers


Fani domagają się, fani dostają. Halloween 4 to powrót do sprawdzonej formuły. Po chłodno przyjętej trójce wracamy Michaela Myersa. Czwórka rozgrywa się 10 lat po dwójce. Nie ma już Laurie, jest jej córka (o ironio) Jamie. H4 kompletnie neguje zakończenie H2. Tam Loomis poświęcił się, żeby zabić Michaela. Szpital pierdyknął w powietrze, a widz miał okazję podziwiać gorejące zwłoki mordercy. W H4 wychodzi na to, że Michael tylko zapadł w śpiączkę, a Loomis wyszedł z poparzeniami. Po 10 latach Michael budzi się akurat w momencie, gdy go transportują. Zatem jest to idealna okazja do ucieczki i ruszenia w kierunku Haddonfield. W pogoń za nim ponownie rusza Loomis.

Jason Voorhees był materiałem dużo twardszym do ubicia i tam notoryczne przywracanie go jako złego nie robiło problemu. Ba, żeby kompletnie olać sprawę regeneracji, zrobiono zeń zombie i wszystko było cacy. Natomiast powrotu Michaela jakoś nie jestem w stanie zaakceptować. No ale dobra, zrobię to na rzecz kontynuowania serii.

Halloween 4 to w zasadzie nieco unowocześniona powtórka wydarzeń z jedynki. Niestety poza tym ta odsłona serwuje w cholerę nieścisłości nawet jak na głupawego slashera. Do tego kolejna „śmierć” Michaela jest jeszcze mniej przekonująca niż do tej pory. Na sam koniec dochodzi zakończenie, które jest niegłupim pomysłem, ale bezsensownie zmarnowanym (o tym przy kolejnej części). H4 nie jest tragiczny, ale nawet od fana gatunku wymaga niemałego dystansu, by czerpać z niego przyjemność. Załóżmy, że takiego udzieliłem. W związku z czym moja ocena: 3-.


Halloween 5


W filmie tego co prawda nie ma, ale poza nim ten tytuł w pełni brzmi: Halloween 5: The Revenge of Michael Myers. A film? Jeszcze gorzej niż poprzednio. Michael znowu w pogoni za Jamie. Do tego: a) olano wątek z klątwą/potencjalnym następcą – Jamie trafiła do szpitala; b) Jamie nie zabiła matki, tylko ją dźgnęła; c) Jamie zyskała jakąś psychowięź z Michaelem i bywa, że widzi to, co on.

Nawet jak na slasher powyższe założenia robią się coraz bardziej absurdalne. Podobnie zachowanie doktora Loomisa, który na obecnym etapie obsesji powinien dostać w wariatkowie celę obok Myersa. Filmu nie ratuje absolutnie nic – nuda, nuda, nuda. Nawet gag z fałszywym Michaelem jest tak nadużywany, że się rzygać chce. Stosowany chyba tylko po to, by wydłużyć seans, którego sensownej (choć wciąż nudnej) treści starczyłoby może na godzinę. Moja ocena: 1.


Halloween: The Curse of Michael Myers


Kto… Jak… Huh? Naprawdę, nie mam pojęcia, kto i co brał, żeby wymyślić takie zawiązanie akcji… Halloween 6 stara się powiązać wszystkie (no oprócz H3) części w jedną całość w sposób tak popieprzony i głupi, że zwyczajnie brak na to określenia.

Halloween 4-6 są znane jako tzw. Thorn trilogy, gdyż w każdej z nich przewija się symbol ciernia. Autorzy wyciągają postacie wręcz trzecioplanowe z poprzednich odsłon, byle to jakoś powiązać. Okazuje się, że Michael Myers wcale nie jest tym czystym złem, które zabija dla samego zabijania. Jest kontrolowany przez pewien kult i ma swojego opiekuna, który pilnuje, by zabijał zgodnie z wolą kultu. Na dzień dobry do odstrzału idzie nastoletnia już Jamie, która przed śmiercią zdążyła urodzić dziecko. W jednej z wersji filmu (są 2) jest powiedziane, że to Michael jest ojcem… Tak jest, koleś zgwałcił (pod kontrolą kultu) siostrzenicę, żeby spłodzić potomka… Tylko po kiego, skoro celem było zabicie całej rodziny? Za Myersem tradycyjnie goni już Loomis (jest to jego ostatni film tej serii, gdyż zaraz po nakręceniu aktor Donald Pleasance zmarł), do tego za mięso armatnie robi rodzina Strode’ów, która adoptowała Laurie plus, jak już wspomniałem, postacie wręcz trzecioplanowe. Z ekranu wieje nudą, a okazyjne efekciarskie morderstwo to za mało, by wytrzymać do końca seansu, niezależnie, czy oglądacie wersję kinową, czy producer’s cut. Moja ocena: 1+ (plus za te morderstwa).


Halloween H20: 20 Years Later


Jedno słowo, które idealnie podsumowuje moje wrażenia z tej odsłony: WRESZCIE! Tak jak kiedyś pierwsze Halloween umieściło Jamie Lee Curtis na radarze Hollywood, tak teraz Królowa Krzyku powróciła, by pomóc podupadającej serii. Choć w dzisiejszych czasach jest szansa, że wiele osób zobaczy ten film przez wzgląd na inne nazwiska, które się tu pojawiają, choćby na moment: Josh Hartnett, Jodi Lyn O’Keefe, Janet Leigh, LL Cool J, czy Joseph Gordon-Levitt.

Biorąc pod uwagę, jaki burdel zrobiono w lore serii w częściach 3-6, tutaj postanowiono, że tamte odsłony… w ogóle nie miały miejsca, przez co H20 jest bezpośrednim sequelem H2 i jeśli nie macie w planach zaliczenia całej serii, tak należy to oglądać. Laurie po raz kolejny zmieniła nazwisko, a akcja ma miejsce w szkole w Kalifornii, której postać Jamie jest dyrektorką. Laurie do tej pory przeżywa traumę z lat młodzieńczych, a jej paranoja nie pozwala jej siedemnastoletniemu synowi na normalne życie. Właśnie w takim momencie w jej życiu ponownie pojawia się Michael. Żeby na szybko ustalić, co się działo między 2, a 20, jesteśmy raczeni następującymi faktami: ciała mordercy nigdy nie odnaleziono, choć Laurie widziała, jak się fajczy. Loomis również przeżył pożar, ale zyskał opinię wariata, gdyż resztę jego życia dominowała obsesja na punkcie byłego pacjenta. Ostatnim ogniwem łączącym filmy Carpentera ze współczesną odsłoną jest postać pielęgniarki, która towarzyszyła Donaldowi w pierwszym filmie.

H20 weszło na rynek w momencie, gdy ruszyła współczesna fala slasherów, zapoczątkowana przez Scream, a traktująca temat nieco luźniej, albo inaczej, jak kto woli. Daje się to odczuć w trakcie seansu – jest dynamiczniej, miejscami bardziej krwawo, a młodzież odpowiada czasom, w których nakręcono film. Dodatkowo sam przebieg akcji daje sporo frajdy i satysfakcji. Trzeba pamiętać, że Laurie to nie nastolatka, to kobieta po przejściach i tłamsząca w sobie gniew od 20 lat. W pewnym momencie żyłka pęka i to Michael powinien czuć się zagrożony, a widzowi pozostaje kibicować. Ba, z tego nagromadzonego wkurwa wypłynęło naprawdę świetne zakończenie, które mogło zamknąć serię na dobre i zostawić pozytywne wrażenie po poprzednich rozczarowaniach, ale… cóż, o tym poniżej. Do wad doliczę stosunkowo niewielką ilość morderstw oraz przewidywalne próby straszenia (przede wszystkim oklepane jump scares). W ostatecznym rozliczeniu H20 dostaje ode mnie solidne: 4.


Halloween: Resurrection


What the fuck is wrong with you?! H20 miało idealne zakończenie, dobry moment na odesłanie i tak zszarganej serii z honorami. Ale nie, komuś było mało kasy! Przez co już na początku dowiadujemy się, że Laurie zabiła kogoś innego niż Michael i wylądowała w psychiatryku. 3 lata później Michael włamuje się tam i wreszcie ją zabija. Ok, tyle JESZCZE jestem w stanie zaakceptować (nie takie numery robiono w tym gatunku, ba, serii). Tylko proszę mi wyjaśnić, dlaczego zaraz po tym Myers nie pogonił za swoim siostrzeńcem? Że niby Laurie go ukryła? Nie powstrzymało go to przed odnalezieniem jej samej!

Dalej jest tylko gorzej. Zamiast ścigania kogoś z rodziny, Michael morduje ekipę, która robi sobie reality show w jego starym domu. Sam pomysł na tę część fabuły jest okropny. W dużej mierze wziął się chyba z tego, że Blair Witch Project był na topie i filmy typu found footage robiły furorę. Przez co połowa seansu Resurrection to widok z kamer z owego reality show.

Nie pomaga tu obecność takich osób jak Katee Sackhoff, czy Busta Rhymes (no ten to trafił chyba tylko dlatego, że w poprzedniej był LL Cool J). Morderstwa są nudne, całość się wlecze, a plus przy ocenie jest tylko za ostatni występ Jamie Lee Curtis (szkoda, że nie zachowano tego jako cameo do remake’ów). Moja ocena: 1+.


Halloween (2007)


Remake, którego autorem jest Rob Zombie… i to czuć. Nowa wersja została nie tylko uwspółcześniona, ale także „przybrudzona”. Jedni wezmą to za zaletę, inni niekoniecznie. W samym filmie mamy więcej scen z dzieciństwa Michaela, który pochodził z, w zasadzie, patologicznej rodziny. Tu pojawia się pierwszy zgrzyt. Niby zawarto to, że Myers to ucieleśnienie zła, a jego oczy zioną pustką, jednak sama historia sugeruje, że wzięło się to z takiej, a nie innej sytuacji rodzinnej i szkolnej. Racjonalizacja niby nadaje pewnego kolorytu, ale odbiera też sporą dawkę grozy samej postaci. Ot, „zwyczajny” psychopata. Sam brud rzeczywistości jest widoczny nie tylko w rodzince mordercy, przewija się także w innych postaciach (stróż nocny i jego kuzyn, którzy gwałcą jedną z dziewczyn z psychiatryka; wulgarni do przesady nastolatkowie itd.). Co prawda zabrakło cameo Jamie Lee Curtis, ale obsada nie jest zła. Malcom McDowell wciela się w Loomisa i wychodzi mu to naprawdę dobrze, zaś smaczku dodaje obecność Brada Douriffa, Danny’ego Trejo oraz Tylera Mane’a – ten ostatni co prawda nigdy nie pokaże twarzy, bo to on gra dorosłego Myersa, ale fani adaptacji komiksowych zapewne kojarzą go z roli Sabretootha w pierwszych X-Men.

Do wad filmu zaliczę przede wszystkim miejscami dziwnie dobraną muzykę (w tym nieco nadużywany motyw przewodni), ucieczkę Laurie przed Michaelem (wydaje się nieco za długa) oraz to, że niektóre sceny próbują szokować na siłę. W związku z tym moja ocena to 4-, jednak osoby, którym nie podobało się dorabianie tłumaczenia do zachowania Myersa, mogą ją śmiało obniżyć o 1. Do tego przeciwnicy filmowej twórczości Zombiego mogą odjąć kolejne oczko.


Halloween II (2009)


Sam początek potrafi zrobić nieźle w konia. Laurie trafia do szpitala i widz ma wrażenie, że nowy film Zombiego będzie nie tylko sequelem, ale wręcz remake’iem sequela! Na szczęście potem wraca na swoje wulgarno-brudne tory. Po raz kolejny otrzymujemy sytuacje, które przyprawiają o „WTF?” na twarzy. Fabuła jest niepotrzebnie przekombinowana. Michael ma wizje „duchów”: dziecięcego siebie i matki, i że niby to ta druga mówi mu, co ma robić. Ok… po co? Kolejnym zabiegiem biorącym widza z zaskoczenia jest fakt, że Myers często biega bez maski (choć z takim zarostem, jaka to różnica) oraz… wrzeszczy… Do tego wątek Loomisa jest niemal kompletnie zbędny i niepotrzebnie wydłużający i tak przynudzającą opowieść.

Całości nie ratują powracający w swoich rolach McDowell, Douriff, czy Mane. Po akcji w szpitalu po głowie chodzi tylko jedno: kiedy koniec? Na tym etapie byłem już tak zmęczony serią i tym filmem, że przysypiałem. Można zobaczyć jako ciekawostkę, ale jeśli ktoś nie trawił remake’u, jego sequela nie ma co zaczynać. Moja ocena: 3-, a schemat jej obniżania opisałem przy poprzednim filmie.

piątek, 8 listopada 2013

Thor: The Dark World

Fabuła: Thor ratuje świat! A w zasadzie światy! I tego… Jane Foster tam jest! I Loki! Dużo Lokiego! No…

A tak już całkiem poważnie – nie da się niczego więcej powiedzieć o fabule, co nie przeszkadza w czerpaniu przyjemności z jej śledzenia. Po zbyt poważnym i średnio udanym Thorze oraz początku drugiej fazy kinowego Marvela, którym był Iron Man 3, trzymający taki sam poziom,  sequel Thora wypada zaskakująco dobrze. Nie zrozumcie mnie źle, daleko mu do Avengers, ale oglądało mi się go lepiej niż wspomniane filmy. Jest on dużo bardziej przystępny dla osób, które nie angażują się w rozwój uniwersum, a przy tym nie przesadza z patosem. Wizję Asgardu nieco stonowano, a sceny walk, technologii w jakiś sposób kojarzyły mi się ze Stargate (co mogę policzyć tylko na plus). Dodatkowym atutem jest odczuwalnie większa ilość humoru (co prawda tego nie brakowało i w IM3, ale niestety nie ratowało to filmu jako takiego). Od razu ostrzegam, że jest to humor niewyszukany i niezobowiązujący, ale na tyle zgrabnie wpleciony, że nawet, jeśli nie bawi, to przynajmniej nie przeszkadza.

Cóż więcej dodać? Thor kontynuuje dojrzewanie jako postać, Jane jest urocza, Loki cholernie zabawny (zarówno same teksty, jak i gra Hiddlestona doskonale podkreślają naturę tej postaci), a rozpierducha efekciarska (finałowe starcie najlepiej opisuje gra słów stworzona przez Jeremy’ego Jahnsa: Portal Kombat). Jak mam na coś narzekać, to: a) 3D ssie – żadnych wymówek, zwyczajnie do bani; jeśli macie taką możliwość – idźcie na seans 2D; b) środkowa część seansu trochę się wlecze – niby ma to odzwierciedlić podróż, ale skoro i tak wiadomo, co się stanie, to jednak warto przemyśleć, czy jest sens to tak ciągnąć. Podsumowując, dobre rozwinięcie Phase 2, czekam na Winter Soldier. Zaś Thor: The Dark World dostaje ode mnie: 4-.

P.S. Swego rodzaju SPOILER ALERT. Tradycyjnie w napisach ukrywa się scenka stanowiąca podpowiedź, w jakim kierunku to wszystko zmierza (prawie na pewno nie w Phase 2, ale 3 jest już całkiem prawdopodobne). Żeby nie zdradzać wielu szczegółów, powiem tylko 3 słowa, które tam padają: another Infinity Stone. KONIEC SPOILERA. Dziękuję za uwagę. Dobranoc.

piątek, 1 listopada 2013

Freddy vs. Jason

Był wpis o serii A Nightmare on Elm Street, był o Friday the 13th, pora na wpis o crossoverze, który miał miejsce w 2003, zanim pojawiły się remake’i. Nie kumam hejtu na ten film, nie kumam ludzi, którzy narzekają na niego, bo… bo tak! Pardon, może jakiś argument? Tak – film jest głupi. Tak – jest przerysowany. Tak – nijak ma się do klasyki slasherów. Ale pamiętajcie też, że wyszedł w 2003 roku, kiedy mało który slasher próbował naśladować klimat, jaki tworzyła część wizualna Halloween, czy pomysłowe efekty Koszmaru z ulicy Wiązów. Na tym etapie chodziło już tylko o to, kto wyleje więcej sztucznej krwi.

Film zaczyna się retrospekcją z serii A Nightmare on Elm Street. Mieszkańcy Springwood zdołali zapomnieć o Freddym, przez co ten stracił swoją moc. Krueger przeszukał wszystkie kręgi piekieł i znalazł narzędzie, które przywróci strach w sercach ludzi. Tym narzędziem jest Jason Voorhees. Krueger tworzy iluzję jego matki, dzięki czemu Jason po raz kolejny wstaje z grobu i rusza na rzeź. Niestety Freddy przeliczył się, bo Voorhees zamiast poprzestać na iluś ofiarach, zabija dalej, aż w końcu dochodzi do konfrontacji między mordercami.

Co mi się podoba w tej napierdzielance? Przede wszystkim cała masa szczegółów i szczególików świadczących o tym, że autorzy odrobili zadanie domowe, przez co odpowiednio zdystansowany widz będzie czuł się dobrze na seansie. Po pierwsze – pomimo morderstw dla samych morderstw i zerowym straszeniu widza (jump scares się nie liczą), udało się zamieścić kilka scen (z udziałem mocy Kruegera), przy których można poczuć się nieswojo. Po drugie – wspomniane szczegóły: jest nawiązanie do rzekomego utonięcia Jasona, czy spalenia Freddy’ego. Jednym z miejsc akcji jest szpital dla psychicznie chorych z trzeciego Koszmaru. Pojawia się także Hypnocil, lek z tej samej części. Freddy nadal czerpie moc ze strachu i śmierci, Jason daje się manipulować tylko swojej matce. Obaj mordercy niejako reprezentują żywioły, które ich uśmierciły (przez co nawet oświetlenie zmienia się w niektórych scenach). Po trzecie – pojedynki potworów jako żywo przypominają Celebrity Deathmatch, czyli przyjemne i absurdalne okładanie się po mordach. Po czwarte – charakteryzacja jest bardzo dobra, a Freddy w jednej ze swoich wersji przypomina diabła. Po piąte – ujęcia są przejrzyste i nie ma problemu ze śledzeniem akcji. Po szóste – niektóre efekty CGI się zestarzały, ale pozostałe są w porządku. Naprawdę nie widzę powodu, żeby się czepiać. Że co, że główne mięso armatnie jest mało wyraziste? Głupi argument, bo przeważnie takie jest w slasherach. Że sikająca krew jest przerysowana? No ma taka być!

Podsumowując, niech zrzędy zrzędzą, a ci, którzy lubią krwawą i odmóżdżającą rozrywkę, będą się dobrze bawić zwłaszcza, jeśli orientują się w mitologii obu serii. W takiej sytuacji najlepiej zebrać znajomych o podobnym podejściu, zaopatrzyć się w alkohol, chipsy i udać się na makabryczną jazdę bez trzymanki. Moja ocena: 5-.