piątek, 27 czerwca 2014

Transformers: Age of Extinction

Ja naprawdę byłem wyrozumiały dla filmów Baya. Mało tego, do pierwszej i trzeciej części potrafię wrócić z przyjemnością. Miałem jednak nadzieję, że przy czwartej ekipa odpowiedzialna za realizację widowiska ulegnie zmianie. W sumie dostałem to, czego chciałem… częściowo…

AoE zaczyna się 5 lat po wydarzeniach Dark of the Moon. Plenery USA zostały przyozdobione tablicami: Pamiętajcie o Chicago, a na całym świecie trwa polowanie na pozostałe Transformery, niezależnie od ich frakcji.

Sam początek wydał mi się dość ponury, ale ciekawy – dobre tło pod wydarzenia. I to w zasadzie tyle. Cała reszta jest skopana. Historia się wlecze, robotów jest jeszcze mniej niż w poprzednich odsłonach (normalnie gratulacje, film o Transformerach, w którym większość czasu obserwujemy ludzi…), sceny akcji dłużą się i sprawiają wrażenie zrobionych na odwal, żadna z postaci nie przykuwa uwagi, poczucie humoru jest jak zwykle nachalne, do tego nawet takiego fana, jak ja, przestało bawić podejście autorów do przedstawiania robotów. Do tej pory tłumaczyłem sobie, że pewne wizje to po prostu uwspółcześnianie leciwego wizerunku Generation 1. Jednak tym razem nijak nie potrafię się zdobyć na takie oświadczenie. Dinoboty to nie dinoboty, to potworki łączące dinozaury z mitologią (chyba) chińską, Galvatron to kompletna pomyłka, a transformacje robotów stworzonych w filmie to zwyczajne lenistwo grafików i chała. 3D jest sporadyczne i bez rewelacji, zaś końcowa scena to przepotężny policzek dla kogoś, kto zapłacił za seans. Zmiana aktorów grających postacie ludzkie nie poprawia sytuacji. No może tyle, że nie wkurzają tak bardzo, jak Sam i jego rodzinka, choć niewiele brakuje. Nie polecam nikomu. Moja ocena: 1+, gdzie plus daję za obecność Petera Cullena i Franka Welkera. Natomiast duet Ehren Kruger i Michael Bay powinien dostać kopa w dupę i nigdy więcej nie zabierać się za Transformers… albo jakikolwiek inny film.

sobota, 14 czerwca 2014

X-Men: Days of Future Past

W wyniku pewnych wydarzeń prezydent USA daje zielone światło programowi sentinel firmy Trask Industries. Maszyny posiadają zdolność dostosowywania się do możliwości wroga, przez co są praktycznie nie do powstrzymania. Doprowadza to do niemal całkowitej eksterminacji mutantów oraz osób, które mogłyby być powiązane z genem odpowiedzialnym za mutacje. W dalekiej, mrocznej przyszłości ostatnią deską ratunku okazuje się wysłanie świadomości Wolverine’a do jego młodszego ciała, do roku 1973, aby powstrzymać felerne wydarzenia, a tym samym powstanie sentineli.

Na ten film czekałem z wielką niecierpliwością. Trułem o tym znajomym, wściekałem się, że już wszyscy go widzieli, tylko nie ja, a fakt, że istniało ryzyko, że film nie trafi do Suwałk, tylko potęgował ten nastrój. W końcu udało się obejrzeć go w kinie. Ogólnie rzecz biorąc jest to bardzo dobry film o mutantach. Rozpoczyna go zmieniona i mroczniejsza wersja motywu przewodniego z X-Men 2, po którym jesteśmy rzucani na głęboką wodę. Wizja przyszłości jest naprawdę ponura, a sama opowieść dotyczy przede wszystkim nadziei i walki o lepsze jutro. Sceny akcji są dynamiczne i drobiazgowo zaprojektowane, do tego ich wersje 3D potrafiły usatysfakcjonować nawet takiego malkontenta, jak ja. Scena, w której Quicksilver rozbraja kuchnię pełną strażników, po prostu wymiata. Szkoda, że tej postaci nie wykorzystano w dalszej części filmu, na pewno przydałaby się.

Seans jest zapchany smaczkami i nawiązaniami do poprzednich filmów, zaś po wszystkim pokazuje im środkowy palec. Od tej pory w oficjalnej linii czasowej znajduje się tylko First Class i Days of Future Past. Ponownie twórcy podeszli do swoich postaci poważnie, w pierwszej kolejności jak do istot ludzkich, przez co widz jest w stanie zrozumieć wagę ich problemów. Niemal wszyscy aktorzy wcielający się w oba pokolenia mutantów dają z siebie wszystko. Najwięcej do zaoferowania ma kreacja Jamesa McAvoya, którego młody Charles Xavier jest bardziej ludzki, niż wszystkie jego poprzednie odsłony. Najmniej w pamięć zapadł mi niestety Michael Fassbender, który po naprawdę sporym popisie w First Class tutaj ma stosunkowo niewiele do pokazania. Może ze 2 sceny z jego udziałem mogą zrobić wrażenie (mam tu na myśli stronę aktorską, nie efekciarską), reszta, jak na jego możliwości, jest tylko ok. Całość potrafiła utrzymać mnie w napięciu, mimo iż znałem komiksowy oryginał i zakończenie, co jest nie lada wyczynem. Pozostaje jeszcze kwestia sceny po napisach. Jeżeli wiecie, jak będzie nazywał się kolejny, planowany film o X-Men oraz nieobce są wam słowa En Sabah Nur, to tę scenę ogląda się pro forma. W przeciwnym razie nie googlajcie niczego, tylko dajcie się ponieść temu krótkiemu, ale wartemu uwagi fragmentowi.

Do wad, albo raczej drobnych potknięć, zaliczyłbym pewne motywy w fabule, które zwyczajnie zostawiają za wiele pytań i/lub nieścisłości, ale pominę je przez wzgląd na potencjalne spoilery. W ostatecznym rozrachunku Days of the Future Past to jeden z najlepszych, ale jednocześnie najcięższy w odbiorze film o X-Men i pozycja obowiązkowa tak dla wszystkich wielbicieli First Class, jaki X1-X2 Singera. Moja ocena: 5.

Orson Scott Card – Mówca umarłych

„W roku 1830 po utworzeniu Gwiezdnego Kongresu automatyczny statek zwiadowczy przesłał ansiblem raport: parametry planety, którą badał, mieściły się w przedziale odpowiednim dla ludzi. Pierwsi ludzie, którzy zobaczyli nowy świat, byli Portugalczykami z mowy, Brazylijczykami z kultury i katolikami z wyznania. W roku 1886 zeszli z pokładu promu, przeżegnali się i nadali planecie imię Lusitania, co było starożytną nazwą Portugalii. W pięć dni później zorientowali się, że niewielkie, leśne zwierzęta, które nazwali pequeninos – prosiaczki, wcale nie były zwierzętami…”

Tak jak Grę Endera czytało mi się dobrze, ale bez zrozumienia dla zachwytu nad tą książką, tak Mówcę pochłonąłem, zachwycając się nim do granic możliwości. Sam początek może nieco rozczarować: od wybicia robali minęło sporo czasu, morderca Ender jest tylko niechętnie przytaczaną kartą historii, a czytelnik jest rzucany na nową planetę do zupełnie nieznanych postaci… I do tego jeszcze te prosiaczki… No ale dobra, pozwólmy się rozkręcić akcji. Tak zrobiłem i bardzo miło się rozczarowałem. Zarówno na postacie, jak i na czytelnika zrzucone jest dość drastyczne wydarzenie i od tej chwili książka już nie pozwala opaść napięciu. Autor serwuje nam dramat, trochę kryminału, poza tym opowieść o badaczach, a to wszystko podkreślone regułami religijnymi i społecznymi, całość zaś połączona tak zgrabnie, że nawet jeśli natykamy się na spory fragment dotyczący relacji między postaciami (a jest to naprawdę istotna kwestia), nie nudzimy się. Jak dla mnie motywy poruszone w tej powieści są dużo bardziej wyraziste, a może bardziej osobiste, przez co łatwiej identyfikować się z pewnymi postawami, a tym samym dużo lepiej, niż poprzednio, odbiera się treść. Jak już pisałem wyżej, książkę dosłownie pochłonąłem i polecam ją zarówno jako opowieść s-f, jak i komentarz pewnych aspektów społeczno-religijnych. Moja ocena: 5.

The Batman vs. Dracula

Już sam tytuł brzmi absurdalnie, choć nie jest to pierwsze starcie obu postaci – to raz. Dwa, że tak naprawdę to pasuje do konwencji wyznaczonej przez sam serial: The Batman z 2004.

Penguin i Joker dostają cynk, że na cmentarzu w Gotham zakopano fortunę. Uciekają z Arkham, jednak klaunowi drogę zastępuje Batman. Natomiast Cobblepot zamiast skarbu odnajduje grób z Drakulą… Książę ciemności oszczędził nędzną kreaturę, a sam planuje przerobić miasto na siedzibę nieumarłych oraz wykorzystać duszę Vicki Vale do wskrzeszenia swojej narzeczonej.

Jak na kiczowatą konwencję serialu, do którego film nawiązuje, to widowisko wyszło… całkiem mroczne. Nie oznacza to, że jakoś poważniej podchodzi do widza – trzyma ten sam poziom, co oryginał, czyli specyficzne projekty postaci, dobra animacja i muzyka, ale nie porywa, po prostu atmosfera jest bardziej zawiesista. Jeżeli komuś podobał się serial, powinien zobaczyć film, bo to więcej tego samego (brak Robina i Batgirl sugeruje, że jego akcja może mieć miejsce najpóźniej po drugim sezonie). Jeśli o mnie chodzi, to tak jak poprzednio: było nieźle, ale bez rewelacji. Moja ocena: 3.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Edge of Tomorrow

Kosmici zaatakowali Ziemię, a major odpowiedzialny za medialną propagandę w celu rekrutacji świeżego mięsa armatniego zostaje wysłany na front. Tam okazuje się, że ilekroć zginie, czas cofa się do przedednia szturmu na pozycje wroga.

W praktycznie każdej recenzji tego filmu natykałem się na określenie: Groundhog Day + Starship Troopers = Edge of Tomorrow. I w zasadzie to dość trafne określenie. Nie oznacza ono jednak, że Edge to bezczelny miks pomysłów z obu filmów, przeciwnie. Autorzy sprawnie żonglują poszczególnymi patentami, łączą je po swojemu, dodają własne elementy i przyprawiają fajnymi smaczkami oraz zwrotami akcji, zarówno tymi mniej oczywistymi, jak i tymi wręcz wpychanymi w twarz widza. Element propagandy przypomina to, co można było zobaczyć w pierwszych Żołnierzach kosmosu, a co tutaj doskonale wpasowuje się w klimat. Motyw z przeżywaniem tego samego okresu został tutaj naprawdę solidnie wykorzystany. Począwszy od długich powtórek, stanowiących ekspozycję nowych imformacji, po krótkie, wystrzeliwane niczym seria z karabinu, będące humorystycznym uzupełnieniem opowieści. Trzeba dodać, że jest to czarne poczucie humoru, robiące za dobrą przeciwwagę poważniejszych fragmentów. Naprawdę ciężko nie rechotać, gdy Cruise uczy się czegoś metodą prób i błędów, a żeby zyskać na czasie, dostaje kulę w łeb i zaczyna od nowa. Z kolei sceny, gdy leci przez dłuższą sekwencję po iluś próbach, potrafią zrobić spore wrażenie.

Chemia między postaciami Toma i Emily jest naprawdę dobra, dzięki czemu widz nie męczy się podczas seansu. Postacie drugoplanowe stanowią odpowiednie uzupełnienie obsady. Wizualnie jest… OK w scenach bez kosmitów. Ci ostatni, pomijając jakość wykonania, wyglądają cholernie sztucznie. Film widziałem w wersji 2D i… nie żałuję. Oprócz finału, jest kilka scen rozgrywających się w ciemnościach, więc oglądanie tego w przyciemnionych okularach 3D byłoby okropnie męczące. Poza tym samych scen, które mogłyby się dobrze prezentować w trzech wymiarach, nie zauważyłem, a triki, typu coś lecącego w stronę kamery, przestały bawić już dawno temu (co śmieszniejsze takich momentów też nie ma za wiele, a tym samym wizyta na seansie 3D byłaby jeszcze bardziej chybiona).

Podsumowując, jeśli lubicie filmy o inwazji kosmitów, w klimatach nieco brudniejszych, niż Independance Day, to Edge of Tomorrow powinien wam przypaść do gustu. Oprócz dwóch największych inspiracji wymienionych w tekście, da się zauważyć wiele pomniejszych, ale nie są one tak nachalne, jak to było w Oblivionie. Nie licząc wad opisanych wyżej oraz tego, że seans może się trochę dłużyć (co stara się potem nadrobić zwrotami z rodzaju tych niekoniecznie oczekiwanych), Edge of Tomorrow to dobry sposób na spędzenie leniwego popołudnia/wieczoru. Moja ocena: 4.

wtorek, 3 czerwca 2014

Maleficent

Na ten film czekałem z niecierpliwością. Lubię inne spojrzenie na znane historie, lubię, jak mają jakąś świeżą perspektywę i ciekawe zwroty. Do tego, jeśli obsada wydaje mi się trafiona, rezerwuję sobie czas na seans. Niestety tutaj zapał zaczął opadać z każdą kolejną recenzją.

Maleficent to disneyowska Śpiąca królewna, opowiedziana przez inną, niż narrator oryginału, postać. Z jednej strony mamy zdjęcia zrealizowane z rozmachem, ciekawą część wizualną, świetnie dobranych aktorów oraz muzykę wpadającą w ucho. Z drugiej strony wątpliwości. W wersji animowanej postać Maleficent jest określona jako zła do szpiku kości, nigdy nie kochała, nie umie czerpać radości z niesienia pomocy, jest ucieleśnieniem mocy piekielnych. W wersji filmowej te założenia można rozbić o kant dupy. Początkowo miałem nadzieję, że sposób, w jaki czarownica stała się zła, odciśnie na niej większe piętno, a my otrzymamy jakąś pointę, że to ludzkość jest wszystkiemu winna, przez co tak samo zła. Nope, nic z tych rzeczy. Co prawda ludzkość jest odpowiedzialna za bałagan, ale jest to kompletnie zbagatelizowane. Maleficent nigdy nie przechodzi w pełni na ciemną stronę Mocy, w tej wersji udaje się jej „pozostać sobą”. Niby też jest to jakieś wyjście, bo można założyć, że poprzednia wersja opowieści była kłamliwa, a Disney powtarza tutaj motyw z Frozen, gdzie przedstawia łotra w innym świetle, jednak Frozen był pod tym względem bardziej przekonujący.

Nie znaczy to, że aktorzy się nie starają, wyciskają tyle, ile się da z napisanych ról: Angelina Jolie była idealnym wyborem do zagrania Maleficent, aktorka grająca Aurorę jest zwyczajnie urocza, Diaval sprawdza się, jako „sumienie” naszej antybohaterki, a królowie to dupki. Rolę Filipa umniejszono do tego stopnia, że poza dosłownie 1, może 2 scenami, widz zastanawia się, po co on tam jest. Natomiast z trzech wróżek zrobiono kompletne kretynki i w każdej scenie z ich udziałem odliczałem czas, kiedy znikną.

Nie mówię, że Maleficent to zły fim, co to, to nie. Po prostu mnie do siebie nie przekonał. Podczas seansu odnosiłem wrażenie, że ktoś ma naprawdę dobry pomysł, ale nie może go pociągnąć w odpowiednio mroczne i pokręcone zakamarki wyobraźni (czego spodziewałem się dzięki przerobieniu Once Upon a Dream prez Lanę Del Rey na motyw Czarownicy) przez wzgląd na kategorię wiekową. Szkoda. Doliczam jeszcze wróżki, które mnie irytowały. Moja ocena: 3-.