wtorek, 29 lipca 2014

Transformers Prime Beast Hunters: Predacons Rising

Nie do końca miałem rację pisząc, że serial TF Prime stanowi zamkniętą całość. Okazuje się, że dorobiono do niego także film pełnometrażowy (o ile tak można nazwać godzinny odcinek specjalny). Jego fabuła rozgrywa się jakiś czas po wydarzeniach z serialu. Cybertron został odbudowany, Decepticony kryją się po kątach, Predaking lata wkurzony, a Megatron stał się kukłą w rękach Unicrona. Ten ostatni, zgodnie z tradycją, chce zniszczyć planetę Transformerów.

Stawka, o jaką toczy się gra, jest większa, niż kiedykolwiek w serialu… tym serialu… Bo niestety motyw z Unicronem powraca jak bumerang od momentu jego wprowadzenia, czyli filmu animowanego z 1986 roku. Ba, Predacons Rising ma zresztą podobny wydźwięk, ale nie zawiera i nie powoduje takich emocji. W zasadzie jego największą wadą jest to, że nie powoduje jakichkolwiek emocji. Jakby tego było mało, ta wersja Unicrona jest najbardziej nijaka ze wszystkich dotychczasowych, zaś jego plan przypomina intro do… Wrath of the Lich King… Nie żartuję… Podtytuł: Predacons Rising jest również tak słabo uwzględniony w fabule, że na dobrą sprawę mogłoby go nie być, zaś tytuł można by skrócić do TF Prime: The Movie. Na dodatek samo zakończenie jakby sugeruje, że seria mogła być kontynuowana, choćby przez jeszcze jeden film, ale nie, tym razem to naprawdę koniec.

Szkoda, że tak wyszło, bo od strony technicznej nie da się przyczepić. Aktorsko jest jak zwykle dobrze, muzycznie jest nieco lepiej, niż w serii tv, a o warstwę wizualną zadbano ze zwyczajową dbałością o szczegóły. Jeśli komuś podobał się pierwowzór, może obejrzeć film, ale i tak raczej pro forma. Moja ocena: 3+.

P.S. W tym filmie nie ma ani jednego człowieka! Niesamowite! Film Transformers o Transformerach!

poniedziałek, 28 lipca 2014

Diablo & Diablo: Hellfire

To, że nie pałam miłością do Diablo 3, nie jest tajemnicą. Jednak ciekawszą rzeczą są komentarze, na które można się natknąć przy okazji tego tytułu. Jedni mówią, że to samo pisano przy okazji Diablo 2, a inni poza jedynką świata nie widzą. Jak to właściwie jest z tą kultową niby jedynką? Czy naprawdę to taki ach och tytuł, że nawet dwójka może mu buty czyścić? Przekonajmy się.

Diablo


Przełom lat 1996/97, na rynku pojawia się tytułowa gra. Z miejsca zdobywa sobie popularność, a dla wielu jest ona RPG roku. Problem polega na tym, że z tym gatunkiem Diabeł ma niewiele wspólnego. Jest to najzwyczajniej w świecie uproszczony dungeon crawler, który dzięki zminimalizowaniu pewnych aspektów znanych choćby z Dungeon Mastera, definiuje i popularyzuje twór o nazwie hack and slash.

Historia wbrew pozorom… jest dość zagmatwana. Jasne, ogólny schemat to: zejdź na sam dół podziemi i wyrżnij w pień całe tałatajstwo, na jakie trafisz po drodze i na jej końcu. Jednak jak się wsłuchać w treść ksiąg znajdywanych podczas wędrówki, dowiemy się, że dawno temu 3 prime evils łaziły sobie po świecie i terroryzowały ludzkość. Nie każdy był jednak bierny, byli tacy, którzy potrafili się przeciwstawić złu. Powołali oni do życia zakon Horadrimów. Horadrimowie stworzyli soulstones, w których udało się uwięzić 2 z 3 prime evils. Wspomniana dwójka została ukryta gdzieś na wschodnich ziemiach. Trzeci z demonów uciekł na zachód. Dopiero tam Horadrimowie dopadli go, zamknęli w kamieniu dusz i ukryli głęboko pod ziemią, zaś na powierzchni wybudowano w tym miejscu katedrę. Nasza postać przybywa do Tristram (wioska w pobliżu owej katedry), gdy wszystko wskazuje na to, że Diablo chyba wyrwał się ze swego więzienia. Śmiechem żartem – wbrew pozorom to bardzo ogólnikowy opis fabuły. W trakcie questów dowiadujemy się jeszcze więcej.

Nasz bohater/ka będzie reprezentowany przez jedną ze standardowych dla gatunku klas: wojownik, mag lub łotr, a raczej łotrzyca, która jest łuczniczką. Mechanika jest prosta: bijemy potwory, otrzymujemy punkty doświadczenia potrzebne do awansu na wyższy poziom, zaś po jego osiągnięciu dostajemy 5 punktów, które możemy rozdysponować między cechy: siła, zręczność, magia, żywotność. Każda klasa charakteryzuje się inną wartością maksymalną dla danej cechy. Oprócz rozwoju postaci, będziemy ją także zbroić. Po podziemiach walają się całe tony żelastwa, a drugie tyle można nabyć we wsi, która będzie robić za nasze zaplecze. Jak na bohatera, to mieszkańcy Tristram słabo okazują swoją wdzięczność, każdy zdziera, ile wlezie, wliczając w to Caina. Choć tak naprawdę na brak pieniędzy w tej grze się nie narzeka.

Największą zaletą Diablo jest jego losowość. Każda rozgrywka to losowo generowane lochy (16 poziomów), losowe łupy, losowe rozmieszczenie potworów, nawet zadania są wybierane z pewnej puli i nie zawsze trafia się ten sam zestaw. Kolejną rzeczą, która urzekła grających, jest klimat. Jest on bez dwóch zdań najposępniejszy w całej serii. I nie chodzi tu nawet o grafikę, która zestarzała się i dziś cieszyć będzie określoną grupę graczy. Nie, na klimat składa się także muzyka, która sprawia, że nawet mając świadomość tego, że to gra oraz niespecjalnie przejmując się karykaturalnymi potworkami, gracz odczuwa niepokój. Skutecznym narzędziem jest tu mrok, w którym kryją się nasi adwersarze. Niektórzy zaczną do nas strzelać jeszcze zanim ich ujrzymy, inny podejmą szarżę, a pozostali… ustawią się grzecznie w przejściu i poczekają na spuszczenie łomotu. Tu wychodzi pierwsza poważna wada gry – przeciwnicy są strasznie głupi i jak tylko otrząśniemy się z tego, że podskoczyliśmy z powodu jakiegoś ryku, wyeliminowanie ich stanowi formalność.

Drugą wadą będzie toporność gry. Akcje postaci są bardzo łatwo przerywane przez ataki potworów, a wznowienie ich odbywa się z pewnym opóźnieniem. Do tego dochodzi jeszcze sposób, w jaki bohater reaguje na obrażenia, np. otrzymane podczas ruchu spowodują lekki cofnięcie. Mały problem może też stanowić uruchamianie gry na współczesnych systemach operacyjnych. Ale to akurat da się łatwo obejść. Największą wtopą jest… niedostępność tej gry. Nie kojarzę, by była sprzedawana w jakimś zestawie (kiedyś była), nie ma jej w wersji cyfrowej, a i do aukcji trzeba mieć szczęście. Niby można się rozejrzeć za obrazem płyty w sieci, ale to nie to samo. Szkoda, bo Diablo, tytuł, który między innymi przyczynił się do rozwoju BattleNetu, powinien zostać udostępniony choćby za jakąś symboliczną kwotę. W końcu to ważny fragment historii komputerowej rozrywki. Każdy fan siekanek powinien się z nim zapoznać, bo nawet pomimo swoich wad, jest on wciąż grywalny. Moja ocena: 4+.

Diablo: Hellfire


Historia tego dodatku (i jego dostępności) jest jeszcze bardziej popierniczona, niż pierwowzoru. Daruję sobie opis fabuły z kilku powodów, o których niżej. Najważniejsze dla gracza jest to, że dostanie on 8 nowych poziomów podziemi (2 wystroje: gniazdo robali oraz krypta), nową klasę postaci: mnich (choć po wyedytowaniu jednego z plików zyskujemy dostęp do dwóch innych) oraz tony nowego żelastwa, przedmiotów, zaklęć, kilka zadań, a także dostęp do poziomów trudności bez potrzeby levelowania postaci do określonego poziomu.

Wydawcą tego dodatku jest Sierra On-line, przez co jego zawartość nie była dostępna na serwerach BattleNet. Z powodu innego wydawcy pojawiły się także problemy z dostępnością samej gry. Przez długi czas można ją było nabyć wyłącznie osobno, nie trafiła nigdy do żadnego Battlechestu, a jedyna antologia zawierająca podstawkę i dodatek miała chyba wyjątkowo ograniczony nakład. Fabularne aspekty zostały przez Blizzarda kompletnie zignorowane w Diablo 2. Zapożyczono pewne rozwiązania oraz pomysły na otoczenie (wspomniane gniazdo robali), ale to drobiazgi. Nie żeby gracz był z tego powodu szczególnie stratny, fabuła Hellfire jest nawet w porównaniu do Diablo prostacka, jak cholera.

Do problemów wymienionych przy podstawce, dorzucę jeden, związany bezpośrednio z dodatkiem. Jego podziemia poziomem trudności naśladują 9-16 (jaskinie oraz piekło) z oryginału (nie licząc ostatniego bossa, który jest niemal jednostrzałowy…). Gdy po ich przejściu wracamy do głównego wątku i właściwych podziemi, gra jest… za łatwa. Pół biedy z jaskiniami, które można sobie pominąć, ale pozostaje jeszcze piekło. Paradoksalnie, sam Diablo zdaje się być niewzruszony naszym koksaniem postaci i bije tak samo mocno, niezależnie od tego, jaką kombinację podziemi zaliczymy.

Podsumowując, Hellfire nie jest może pozycją obowiązkową, ale ciekawie rozwija pomysły z oryginału (nawet jeśli czasem zahacza o plagiat) i warto mu poświęcić uwagę. Niestety trzeba liczyć się z tym, że instaluje się on do osobnego folderu i ma własne stany gry, a nie pamiętam, czy te można było przerzucać między podstawką i dodatkiem. Więc jeśli już się zdecydujecie spróbować, pamiętajcie, by grę uruchamiać z folderu Hellfire, a nie Diablo. Moja ocena: 4-.

sobota, 12 lipca 2014

Dawn of the Planet of the Apes

Wypad na ten film (abstrahując od samego filmu) zapisze mi się w pamięci z dwóch powodów: po pierwsze – wieśniaka, który ze 3 razy odbierał telefon w trakcie seansu, ale że siedział gdzieś pod ścianą (przesłaniało go kilka osób), nie sposób było go namierzyć, albo precyzyjnie weń czymś rzucić; po drugie  - mega głupiego pomysłu, żeby zawrócić na ruchomych schodach jadących w dół (bo przecież byłem tylko 2 stopnie od szczytu), co skończyło się wywrotką i przeturlaniem w miejscu, godnemu kreskówki Warner Bros.

Wracając jednak do samego filmu – jest to bezpośrednia kontynuacja obrazu z 2011 roku: Rise of the Planet of the Apes. Już na wstępie wita nas ostatnia scena (ta z napisów) poprzednika, która jest przy okazji wzbogacona o informacje, co stało się z ludzkością między jedną częścią, a drugą. Małpy na samym początku przekonane są, że nas wszystkich szlag trafił, ale okazało się, że niektórzy chyba są spokrewnieni z karaluchami, bo udało im się przetrwać. Tradycyjnie dla tej serii, jeśli grupy obu ras są odpowiednio duże, niektórzy przedstawiciele obu stron będą starali się zawrzeć pokój, inni chcą eksterminacji przeciwnika.

Ewolucja małp jest przedstawiona dużo sensowniej, niż w starym Battle for the Planet of the Apes. Relacje między poszczególnymi postaciami są solidnie wyłożone już na samym początku i pomimo, iż wpadają w pewne schematy, działania samych bohaterów mogą zaskoczyć. Dzięki temu nawet w najbardziej oklepanych scenach coś może pójść inaczej. Najważniejszą cechą widowiska jest to, że nie nudzi. Dawn to 130 minut, z których tak naprawdę nic nie da się wyciąć – wszystko jest na swoim miejscu i nie pozwala widzowi oderwać wzroku od ekranu (no chyba że: patrz wstęp o wieśniaku z telefonem).

Wizualnie nowe małpy stoją o kilka klas wyżej od poprzedniej odsłony, za co należą się brawa. Gra aktorska Andy’ego Serkisa w połączeniu z kunsztem grafików nie zawodzi, a i pozostałe małpy (w szczególności Koba w wykonaniu Toby’ego Kebbella) potrafią zrobić niemałe wrażenie (przy Maurice, orangutanie, notorycznie kusiło mnie, żeby zacząć robić: uuk). Ludzkie postacie są w porządku, choć poza Garym Oldmanem i Kirkiem Acevedo nie było jakiejś specjalnie wyrazistej gry. Tyle dobrego, że naprawdę złej też się nie uświadczy.

Dawn niby wad nie ma, ale w jakiś sposób nie spełnił moich oczekiwań. Może spodziewałem się bardziej drastycznego obrazu, może jakiegoś większego, moralnego ciosu, nie wiem. Czegoś mi tam brakuje. Nadal uważam, że to dobry film i powinien go zobaczyć każdy, komu podobała się Geneza (fani oryginalnej serii mogą kręcić nosami), ale mam wrażenie, że mógł być lepszy. Moja ocena: 4+.

P.S. Seans odbył się w tradycyjnym 2D i nie czuję się z tego powodu stratny.

środa, 9 lipca 2014

The Wolf Among Us

Po ukończeniu pierwszego sezonu komputerowej wersji The Walking Dead byłem strasznie cięty na tę formę opowieści. Raz że ta z TWD niespecjalnie porywała, a dwa, że nazywanie tego grą przygodową było w moim mniemaniu sporym nadużyciem. Z podobnym nastawieniem podchodziłem do The Wolf Among Us i... bardzo miło się rozczarowałem.

TWAU jest, podobnie jak poprzednik, interaktywną opowieścią, wydawaną w odcinkach. Pięć takich odcinków tworzy sezon. Tym razem źródłem inspiracji są komiksy z serii Fables, opowiadające o losach postaci znanych z bajek, baśni i ogólnie pojętego folkloru zamieszkujących naszą rzeczywistość, a dokładniej część Nowego Jorku, którą same nazwały Fabletown. Te z postaci, które nie zdołały wtopić się w ludzkie społeczeństwo (dotyczy to przede wszystkim zwierząt), są odsyłane na Farmę. Naturalnie bohaterowie, jakich znamy, zostali tutaj potraktowani brutalnie przez… samą rzeczywistość, albo autora, jak kto woli. Np. królewna Śnieżka rozwiodła się z księciem z powodu zdrady, wielki zły wilk znany z Czerwonego kapturka postanowił skończyć z przemocą i teraz robi za szeryfa Fabletown. Graczowi przyjdzie wcielić się właśnie w jego postać, która w tym uniwersum znana jest, jako Bigby. Akcję rozpoczynamy sceną, w której szeryf zmierza do mieszkania w budynku należącym do Fables (to określenie odnosi się nie tylko do tytułu komiksu, ale także jego bohaterów), gdzie trwa jakaś burda.

Powiedzmy sobie szczerze: grania jest tu tyle, co nic, zaś momenty z interakcją, to w zasadzie same QTE. Wybór dialogów minimalnie zmienia ścieżkę fabularną, a i same wybory, jak na postać, która próbuje pohamować swój temperament, niespecjalnie mogą robić wrażenie. Ok, skoro takie oczywiste "problemy" mamy z głowy, albo uznajemy to za świadomie wybraną konwencję, przejdźmy do sedna, czyli fabuły. Cóż mogę o niej powiedzieć… zmiotła mnie z mojego wygodnego krzesła, rzuciła kilka razy o ścianę, sponiewierała, dała prosto w nos, a na koniec obdarowała buziakiem w policzek, bym szybko o niej nie zapomniał.

Wolf to niemalże liniowa opowieść w stylu noir, o stróżu prawa, który próbuje ogarnąć ten cały burdel zwany Fabletown, ale nic, ani nikt mu tego nie ułatwia. Samo zawiązanie akcji i jej rozwój wciągną każdego, kto lubi tego rodzaju historie o detektywach, policjantach i im podobnych. Pod tym względem TWAU jest bardzo blisko do takich przygodówek, jak np. Jack Orlando, z tą różnicą, iż tutaj wszelkie animozje oraz ujawniane sekrety dużo bardziej angażują. Napotykane postacie grają na uczuciach tak Bigby’ego, jak i gracza, a wraz z każdą kolejną linią dialogową, nasze wybory są coraz bardziej impulsywne. Sami odczuwamy powściąganą złość, sami mamy ochotę wyładować się na podsycających konflikt Fables. Co więcej, gra została zaprojektowana tak, że w momencie, gdy chcemy się wyżyć, taka sekwencja przeważnie ma miejsce. Właśnie to wpływanie na emocje grającego sprawia, że przestajemy zwracać uwagę na liniowość i minimalne różnice w konsekwencjach naszych decyzji. Zaczynamy przejmować się losem takich postaci, jak wspomniana Śnieżka, czy Piękna z Pięknej i bestii. Cholera, nawet Colin – jedna z Trzech małych świnek, tutaj nie taka mała i na pewno nie urocza – potrafi wjechać graczowi na sumienie, pomimo iż to nie my, a Bigby zdmuchnął mu kiedyś dom. To świadczy o naprawdę rewelacyjnej grze aktorskiej, świetnej mimice twarzy, dobrze napisanych dialogach, bezbłędnemu wyczuciu czasu oraz solidnej reżyserii (poszczególnych ujęć nie powstydziłby się dobry film). Na deser mamy jeszcze genialną ścieżkę dźwiękową, w której ilekroć słucha się motywu przewodniego, ciarki chodzą po plecach.

Z rzeczy czysto technicznych – sterowanie niby to samo, co w TWD, ale tutaj jakby lepiej reaguje na poczynania gracza. Poza tym cieszą takie drobiazgi, jak możliwość przerwania napisów końcowych, by móc przeskoczyć do następnego odcinka (ekipo od TWD, ucz się!). Co mi natomiast zgrzyta, i to już poważniejszy zarzut, niż niezadowolenie z konwencji, to długość poszczególnych odcinków. Niby dobrze, że tej opowieści jest tyle, ile jest, dzięki temu nie czuć przesytu. Z drugiej jednak strony jedno przejście zajęło mi 7-8 godzin, a do drugiego mi się nie śpieszy (no chyba, żeby achievementy pozbierać, bo za jednym razem wszystkiego się nie da zdobyć, z powodu wykluczających się wyborów). W związku z tym radzę poczekać do jakiejś przeceny. Moja ocena: 5-, gdzie minus jest właśnie za, moim zdaniem, nie do końca równy stosunek ceny do długości rozgrywki.

piątek, 4 lipca 2014

Transformers Prime

Przyznam się, że czwarta odsłona filmów Baya zwyczajnie mnie sponiewierała. Poprzednie trzy filmy lubię w ten, czy inny sposób. Czwartego nie strawiłem. Zacząłem wręcz zastanawiać się, czy nostalgia nie przesłania mi prawdziwego obrazu prostej kreskówki z lat osiemdziesiątych, a ja nie wyolbrzymiam sprawy. Zabrałem się więc za dość świeży serial o robotach, żeby się przekonać, co zaserwowano obecnej dzieciarni.


Do serii Prime podszedłem nieco niechętnie: ludzkimi przedstawicielami są przede wszystkim dzieci, a przy Transformerach wykorzystano pomysły i projekty z filmów Baya. Na pocieszenie miałem weteranów tego uniwersum, powracających w swoich rolach, czyli Petera Cullena jako Optimusa Prime i Franka Welkera jako Megatrona. Cóż, już teraz mogę powiedzieć, że moja niechęć została przezwyciężona w pierwszym odcinku. Autorzy serialu dokonali tego, co najwyraźniej cały czas umyka Bayowi. To show o napieprzających się robotach, nie ludziach. I pomimo iż seria telewizyjna nie jest tak widowiskowa, nie nudzi ani trochę. Świetnie oddano tu ducha pierwowzoru, Transformery sensownie zmodernizowano, ale bez przesady, osobowości niektórych z nich stały się bardziej wyraziste (np. nowa Arcee jest po prostu świetna, a Shockwave groźny), a postacie ludzkie są naprawdę dobrym uzupełnieniem tej opowieści. Co więcej, jako produkt skierowany domyślnie do dzieci, ma dużo przyjemniejszy i stonowany humor, pozbawiony głupich stereotypów i kloacznego poziomu, a jednocześnie jest on na tyle zabawny, że nawet dorosłemu zdarzy się uśmiechnąć. Żeby było jeszcze ciekawiej, filmom Michaela B. obrywa się także od dzieci z serialu. Jedyne, co łączy ludzi z obu wersji opowieści, to że zostali wplątani w konflikt przybyszów z Cybertronu przez przypadek. Na tym koniec. Dzieci z Prime są mądrzejsze, potrafią przyczynić się do popchnięcia fabuły w sporym stopniu, łatwo się z nimi identyfikować, a do tego „nauczki” z ich udziałem mają podstawy tak fabularne, jak i biorą pod uwagę wiek potencjalnego odbiorcy.

Muzyki jakoś specjalnie się nie zauważa. W motywie przewodnim da się słyszeć inspirację niedawnymi kinówkami, ale nie jest to bezczelna kopia i przyjemnie się go słucha. Animacja jest pierwszorzędna (cały serial jest w CGI), a obraz na tyle szczegółowy, by wiedzieć, że nie został zrealizowany na odwal. Aktorzy w oryginalnej wersji językowej to klasa sama w sobie. Jeżeli naprawdę miałbym się do czegoś przyczepić, to że nie wszystkie współczesne wersje robotów spodobały mi się, np. do Starscreama musiałem się przez jakiś czas przyzwyczajać. Na serial składają się 3 sezony, a w zasadzie 2,5, gdyż w trzecim (który posiada własny tytuł: Transformers Prime: Beast Hunters) jest o połowę mniej odcinków, niż w pozostałych. Stanowią one zamkniętą opowieść. Jeśli ktoś chciałby poznać Transformery, a boi się, że szmirowatość kinówek go odepchnie, zaś stare animacje nie są dla niego, seria Prime jest świetnym miejscem, by zacząć. Moja ocena: 5-.