piątek, 28 listopada 2014

Never trust a fucking angel

Po praz pierwszy o tej serii (niekoniecznie horrorów) usłyszałem gdzieś w okolicach szkoły średniej, gdy wszystkich trzymały jeszcze emocje po premierze którejś tam części filmowego Władcy pierścieni. Kolega polecający przede wszystkim jedynkę nie był w stanie sprecyzować, ile części seria liczy. Ale jego timing w polecaniu tego filmu nie był przypadkowy. Szczegóły poniżej.


The Prophecy


Thomas Dagget, detektyw i były kandydat na księdza (zmienił zdanie tuż przed przyjęciem święceń kapłańskich) trafia na ślad przepowiedni o straszliwej wojnie między zastępami aniołów. Przyczyną wojny jest ludzkość. Niektóre z aniołów nie są w stanie pogodzić się z faktem, iż teraz to „małpy” są ulubieńcami Boga. Na ich czele stoi Gabriel, który chce rozpętać piekło na ziemi za pomocą duszy człowieka, o którym mówi się, że jest gorszy niż Hitler i Stalin.

Naturalnie to nie wszystkie informacje zawarte w opisie fabuły, ale zdecydowanie te najważniejsze. Niby całkiem sporo, lecz w filmie całość podali tak, iż nie odczuwa się natłoku. The Prophecy może nie straszy, choć ma zdecydowanie mroczny klimat ukazujący religię w nieco innym świetle. Nie jest to też ambitne widowisko, czysta rozrywka, która chyba miała aspiracje, by być czymś większym, ale zabrakło pieniędzy.

Wracając teraz do tego, dlaczego kolega polecił mi akurat ten film, gdy Władca był na topie. Otóż w obsadzie znajduje się Viggo Mortensen, który tutaj gra Lucyfera. W ogóle jak popatrzeć na obsadę, to dla niej samej warto sięgnąć po ten tytuł. Elias Koteas jako Dagget, Christopher Walken jako Gabriel, wspomniany Viggo oraz Eric Stoltz jako anioł Simon.

Pomimo, iż nie ma tu zbędnych scen, seans może się miejscami dłużyć, a specyficzny klimat, mimo dobrej gry aktorskiej, nie każdemu się spodoba. Ja się bawiłem całkiem dobrze i uważam, że The Prophecy warto zobaczyć choćby dla Walkena i Mortensena. Moja ocena: 4.


The Prophecy II


Minęły 4 lata od wydarzeń z pierwszej części. Dagget ponownie przywdział zakonne szaty, a Gabriel wyrwał się z piekła, by dokonać zemsty i bronić swoich planów, które są zagrożone, niczym przyszłość Skynetu.

Śmiechem żartem, ale zgadzam się z jednym z komentarzy znalezionych na Filmwebie – główna oś fabularna Prophecy II jest niemal żywcem zerżnięta z pierwszego Terminatora. Gabriel ściga kobietę, która ma urodzić dziecko – Nephilima – stanowiące zagrożenie dla zbuntowanych aniołów… Naturalnie Valerie, wspomniana kobieta, nie jest sama, gdyż ruch oporu, tfu, aniołowie posłuszni Bogu wysyłają kogoś do ochrony.

Ok, abstrahując na moment od tego, jak bezczelna jest to zrzynka… ten film jest całkiem dobry. Potrafi zachować dość poważny ton i nastrój… w zasadzie dopóki Walken nie pojawi się w scenie. Gabriel jest tutaj jeszcze bardziej zdeterminowany niż poprzednio, ale radzi sobie odwrotnie proporcjonalnie. Przez co jego pierdołowatość i zachowanie potrafią poprawić humor, ale przy tym niwelują większość elementów klimatu opowieści.

Całość może sprawiać wrażenie nierównej, ale wbrew pozorom ogląda się całkiem przyjemnie. Jeśli komuś podobała się jedynka i chciałby wiedzieć, co dalej, dwójkę zdecydowanie powinien zobaczyć. Moja ocena: 4-.


The Prophecy III: The Ascent


No w mordę jeża… Tak jak poprzednia część zdawała się kopiować pierwszego Terminatora, tak ta wyraźnie czerpie z drugiego…

Danyael, syn Valerie, Nephilim jest na celowniku frakcji aniołów, które chcą wyrżnąć ludzkość. Pomagać mu będzie Gabriel, który już jako człowiek zmienił stronę.

Pomimo tego mojego porównania do Terminatora, Prophecy 3 zawiera sporo autorskich pomysłów. Przede wszystkim, gdy stanowił zamknięcie trylogii, był świetnym podsumowaniem rozwoju Gabriela jako postaci. Z kolei Danyael zmagał się ze swoimi lękami i przeznaczeniem, zaś finał widowiska stanowi zwieńczenie jego walki. Problem jest taki, że o ile seans na początku kreuje niezłą atmosferę i napięcie, o tyle z kolejnymi minutami je traci i nie potrafi odbudować. Ostatnie sceny ogląda się niemal ziewając. Sytuacji nie ratuje przyzwoite aktorstwo, czy dość przyjemna muzyka. Szkoda, było nieźle, mogło być lepiej. Moja ocena: 3+.

Z ciekawostek wymienię: Brada Dourifa, który ma niewielką rolę, ale nie da się jej nie zauważyć; Prophecy 3 jest także ostatnim filmem w serii z udziałem Walkena – ponownie, szkoda.


The Prophecy: Uprising


Ta część wraz z kolejną stanowią osobną dylogię. Obie pojawiły się na rynku video w 2005 roku, obie są wyraźnie oderwane od poprzedniej trylogii, choć motyw przewodni mają ten sam. Uprising opowiada w zasadzie 2 równoległe historie: dziewczyny, w ręce której wpada manuskrypt będący ważnym elementem konfliktu między aniołami; detektywa prowadzącego śledztwo w sprawie morderstw popełnianych przez kogoś, kto wyrywa serca swoim ofiarom.

Czwarta część The Prophecy jako samodzielny film jest strasznie nierówna. Z jednej strony mamy całkiem fajną grę aktorską, z nieco przerysowanymi dialogami, niezłą muzykę oraz dość ponury klimat. Z drugiej niewiele tego klimatu przypomina pierwowzory, wątki są prowadzone trochę chaotycznie, a finał pozostawia niedosyt. Na domiar złego całość kojarzyła mi się bardziej z jedną z najsłabszych odsłon Hellraisera: Deader. Wrażenie to potęgowała obecność Kari Wuhrer, która w obu filmach gra główną rolę, oraz Douga Bradleya, choć nie był tu Pinheadem. Jako ciekawostkę aktorską można wymienić obecność (druga główna postać) Seana Pertwee, który obecnie gra Alfreda Pennywortha w serialu Gotham.

Na tym etapie widz powinien podjąć decyzję, czy chce potraktować pierwsze części serii jako zamkniętą trylogię, czy może brnąć dalej. Uprising może mocno zniechęcić do dalszego oglądania nawet, jeśli sam w sobie jest przeciętny, a nam został tylko 1 film. Moja ocena: 3-.


The Prophecy: Forsaken


Film rozpoczyna się retrospekcją wydarzeń z poprzedniej części. Allison nadal jest ściagana z powodu posiadanego manuskryptu, zaś jej adwersarzem w tej części będzie postać grana przez Tony’ego Todda.

Niby to bezpośredni ciąg dalszy Uprising, a tak naprawdę wygląda, jakby to był ten sam film, tylko bez wątku detektywa… Klimatu zawarto tu śladowe ilości, aktorsko chyba tylko Tony przyciąga uwagę, a i po niezłej muzyce z poprzednika niewiele zostało. Ogólnie wieje nudą, napięcia nie ma, a zakończenie ni to cliffhanger, ni to zamknięcie (obstawiam, że specjalnie tak zrobione, by furtka na ewentualny sequel była). Forsaken ogląda się wyłącznie dla zakończenia (przynajmniej taką ma się nadzieję) serii. Jeśli ktoś nie ma ochoty tracić czasu na najkrótszą odsłonę, może obejrzeć ostatnie 10 minut Forsaken zaraz po seansie Uprising i nic nie straci. Moja ocena: 2.

piątek, 21 listopada 2014

The power of Christ compels you

Chcąc, nie chcąc zawędrowałem w kolejne horrory o podłożu religijnym, a nie są to ostatnie, jakie mam w planach. Tymczasem zapraszam do opisu wrażeń z serii, która spopularyzowała filmy o egzorcyzmach w popkulturze.


The Exorcist


Film na podstawie książki pod tym samym tytułem, która została napisana (podobno) na podstawie rzeczywistych wydarzeń. Szczerze powiedziawszy, nie wnikam w tę część tła, gdyż film broni się sam.

Gdyby sprowadzić opis fabuły do naprawdę banalnego podsumowania, to widowisko opowiada o egzorcyzmie dwunastolatki… Mało, nie? A seans do krótkich nie należy, to bite 2 godziny (+/- 10 minut, w zależności od wersji). To dlatego, iż sam egzorcyzm stanowi finał filmu, natomiast zanim do niego dotrzemy, jesteśmy raczeni powolną, acz treściwą ekspozycją i rozwinięciem. Każdej głównej postaci poświęca się odpowiednio dużo czasu, by widz mógł się wczuć w jej położenie. Gdy widzimy sceptycznie nastawionego księdza, nie mamy wątpliwości, dlaczego niechętnie podejmuje zadanie. Gdy widzimy zatroskaną matkę, oczywistym jest, iż znajduje się na skraju załamania nerwowego. Duża w tym zasługa aktorów, którzy raczą nas pierwszorzędnym rzemiosłem i tworzą jedną trzecią klimatu.

Za kolejną stoją efekty specjalne, zaś za ostatnią – sposób prezentowania akcji. Ciekawe kadrowanie, dobre wykorzystanie oświetlenia oraz niemal całkowity brak muzyki. W filmie znajduje się kilka utworów, między innymi charakterystyczne Tubular Bells autorstwa Mike’a Oldfielda, ale sceny z nimi da się policzyć na palcach jednej ręki, zaś ich głównym miejscem jest otwarcie i zakończenie filmu. Taka konstrukcja to nie lada wyzwanie, by osiągnąć naprawdę sugestywny nastrój. A jednak, udało się. Klimat jest wręcz gęsty i sączy się z ekranu. Ponura atmosfera nawet na moment nie daje o sobie zapomnieć, nawet, jeśli to tylko ujęcia jakiejś okolicy za dnia. Brak muzyki powoduje też, że widz jest zupełnie inaczej straszony. Nie ma tu prostackich jump scares, ba, jest duża szansa, że strachu jako takiego w ogóle nie odczujecie. Jednakże niepokój i swego rodzaju napięcie towarzyszą przez większość seansu, a to już niemały wyczyn.

Jeżeli należycie do tych osób, które szukają naprawdę klimaciarskiego filmu z nutką grozy i potraficie docenić subtelną formę, jaką stosuje się do opowiedzenia historii, Egzorcysta nie powinien zawieść. Przed seansem upewnijcie się tylko, iż absolutnie nikt, ani nic wam go nie przerwie, inaczej misternie budowany nastrój może szlag trafić. Dodatkowym argumentem za obejrzeniem The Exorcist jest to, że stanowi on spore osiągnięcie w kinematografii, do którego popkultura nawiązuje po dziś dzień. Moja ocena: 5+.


Exorcist II: The Heretic


Oto podręcznikowy przykład, jak zepsuć pomysł, klimat i wykonanie… Nie chce mi się nawet przytaczać fabuły, gdyż ta niezdarnie i niepotrzebnie kontynuuje wątki pierwszej części. Jeszcze zrozumiem chęć wyjaśnienia okoliczności finału pierwszego filmu. Ale już wyciągania tego samego demona oraz tej samej opętanej nie jestem w stanie zaakceptować. Do tego dochodzi buńczuczny podtytuł: HERETYK, który wykorzystano w bardzo słaby i ledwo nadgryziony sposób.

Egzorcysta 2 nieudolnie próbuje naśladować swojego protoplastę, ale tylko w niektórych scenach. Najgorsze jest to, że tylko te sceny mają jakieś znamiona klimatu. I na tym koniec. Seans nie powoduje nawet cienia niepokoju, czy napięcia znanego z pierwowzoru. Nie ma też krzty grozy, efekty specjalne są dużo słabsze, a Tubular Bells gdzieś wyparowały. W przypadku aktorów nie jestem w stanie powiedzieć, czy to całkiem ich wina (główny bohater jest tak nudny, że tylko przez niego samego film ogląda się jednym okiem), czy może jednak ich postacie na papierze były tak samo drewniane. Efekt końcowy jest taki, że nie chce się ich słuchać, co najwyżej zerknąć na ekran od czasu do czasu.

Gwałtowny spadek w serii po bardzo dobrym otwarciu. Dopisuję plus do oceny za te kilka scen, które mnie na moment zaciekawiły, ale koniec końców nic to nie zmienia – Egzorcysty 2 nie polecam nikomu. Moja ocena: 1+.


The Exorcist III


Gdzie diabeł nie może, tam Brada Dourifa pośle nawet, jeśli to nieduża (na tle całego filmu) rola.

Trzeci Egzorcysta dzieje się 15 lat po wydarzeniach z pierwowzoru i kompletnie ignoruje dwójkę. Dodatkowo jest to film na motywach powieści Legion, autorstwa Williama Petera Blatty’ego, który jest tutaj także reżyserem. Historia dotyczy detektywa prowadzącego śledztwo w sprawie satanistycznych morderstw, których styl nawiązuje do sprawy właśnie sprzed 15 lat. Sam motyw jest z kolei inspirowany prawdziwą aferą z mordercą zwanym Zodiac. W to wszystko wpleciono jeszcze nawiązania do pierwszego filmu i w takiej postaci zaserwowano widowni.

Zamysł dużo lepszy, niż poprzednio, jednak średnio udany. Tempo opowieści jest cholernie nierówne, a sposób prezentacji na początku może wydawać się chaotyczny i miejscami nudny, co mocno zaniża wrażenia. Szkoda, bo widać, że tym razem się postarano o bardziej klimaciarskie ujęcia, zaś Brad Douriff samą swoją grą potrafi przykuć przed ekran… no a przynajmniej w scenach ze swoim udziałem. Cała reszta jest zwyczajnie przeciętna. I mam tu na myśli tak aktorów, jak i pozostałe aspekty filmu. Tubular Bells pojawiają się tutaj na samym początku seansu, ale zaraz potem się o nich zapomina.

Heretyk był podręcznikowym przykładem, jak film zepsuć, Egzorcysta 3 to podręcznikowy przykład średniactwa… Można obejrzeć, jeśli chce się zobaczyć kolejny seans o opętaniu, ale jeśli tego nie zrobicie, to nic nie stracicie. Moja ocena: 3-.


Exorcist: The Beginning


Wydany jako pierwszy, ale nakręcony jako drugi – jeden z dwóch prequelów oryginalnego Egzorcysty.

Początek przedstawia, jak nazwa wskazuje, początki kariery egzorcysty Merrina, w którego młodszą wersję wciela się Stellan Skarsgård. Ojciec Merrin przechodzi kryzys wiary po potwornościach, jakie zobaczył podczas drugiej wojny światowej. Ilekroć się przedstawia, robi to zawsze, jako uczony/archeolog, nie ksiądz.

Nasłuchałem się mało pochlebnych opinii na temat tego widowiska i muszę przyznać, że nie do końca się z nimi zgadzam. Nie jest to tak zły film, jak go niektórzy przedstawiają. Chociaż tutaj wszystko zależy od podejścia. Nie oszukujmy się, prequel robiony tyle czasu po oryginale (ba, nawet po trzeciej części) na pewno mu nie dorówna. Co najwyżej może próbować zrobić lepsze wrażenie, niż części 2-3. I w zasadzie robi. Aktorsko jest ok, nastrój starano się zachować poprzez kilka ciekawych wizualnie scen. Spaprano efekty specjalne (choć nie wszystkie) i napięcie. Na domiar złego, fabuła jest przewidywalna i nudnawa. Więc dlaczego The Beginning miałby być lepszy od #3? Po pierwsze, historia opowiedziana w niechaotyczny sposób nie wydłuża seansu. Po drugie, wspomniane odpowiednie podejście. Początek to bardzo współczesny horror amerykański, co oznacza minimum klimatu, więcej prób straszenia przez tanie szokowanie (np. sceny gore). Jeśli taka forma nam odpowiada, to prequel ma szansę nam się spodobać. W tej sytuacji pomogłoby, gdyby ten film był pozycją samodzielną. Niestety, podpięcie pod konkretną serię skazuje go na porównania do starszych braci (przede wszystkim pierwszego), w których świetle nie wypada korzystnie. Do tego, jeśli liczymy na dogłębne roztrząsanie traumy Merrina i konsekwencji tejże, można się rozczarować. Jeśli na moment zapomnimy o rodowodzie filmu, to zasługuje on na ocenę: 3. W przeciwnym wypadku ocenę można obniżyć, lub w ogóle darować sobie seans.


Dominion: Prequel to the Exorcist


Pierwotna wersja prequela, nakręcona jeszcze przed The Beginning. Na początku uznana za mało dynamiczną i nienadającą się do kina. Jednak, gdy okazało się, iż The Beginning jest klapą, postanowiono wrzucić na rynek i Dominiona. W końcu gorzej być nie może, prawda?

W moim odczuciu nie jest. Dominion z grubsza opowiada tę samą historię (wliczając w to miejsca, niektórych aktorów i efekty specjalne). Jednak środek ciężkość przeniesiono z taniego straszenia widza na subtelny klimat, rozterki głównego bohatera oraz dużo większą spójność. The Beginning przy Dominionie wygląda wręcz na poszatkowany. Zmiany są zauważalne do tego stopnia, że gdyby ktoś wywalił podtytuł tego filmu, to osoba nieznająca serii mogłaby się wręcz dać zaskoczyć końcowej sekwencji.

Niestety, nie jest to pierwszy, ba, nawet nie drugi film w serii. Przez co jeśli widzieliście oryginał, to Dominion już takiego wrażenia nie robi. To nadal dobre widowisko, utrzymane w klimacie i stawiające kilka ciekawych pytań, ale nie tak dobre, jak Egzorcysta. Moja ocena: 4.

niedziela, 9 listopada 2014

Angry Video Game Nerd The Movie

James Rolfe, znany lepiej jako Angry Video Game Nerd, to człowiek zafascynowany kinematografią. Jego marzeniem było nakręcenie filmu. Co tu dużo gadać, udało się!

Nie będę wnikał tu w fabułę, gdyż jest niemal tak absurdalna, jak Jay and Silent Bob Strike Back. Wspomnę tylko o tym, że jej osią jest niesławna gra na Atari 2600 – E.T. oraz to, że bodaj ze 2 miliony egzemplarzy tejże zakopano na pustyni.

Zacznijmy od tego, że nie jest to film dla każdego. Ba, nawet ludzie, którzy lubią wyłącznie Nerda (z całego repertuaru strony Cinemassacre) mogą kręcić nosem. AVGNTM to film dla osób, które lubią tak narwańca w okularach, jak i resztę materiałów Jamesa. To film dla tych, którzy podzielają zamiłowanie do kiczu i fascynację Jamesa pewnymi konwencjami. To widowisko dla każdego, kogo nie odpycha poczucie humoru niskich lotów, a jakość efektów specjalnych nie jest wyznacznikiem jakości filmu.

Nie ma się co fochać. Fabuła jest strasznie głupia, efekty specjalne sztuczne, a twórcy nie kryją się z tym, kiedy korzystają z miniatur, czy kolesia w tandetnym kostiumie. Wszystko jest tu zamierzone i stanowi swego rodzaju hołd patentom pojawiającym się w kinematografii na przestrzeni lat. W momencie, gdy zabawkowy pojazd rozbija się o coś, wręcz oczekuje się, że wybuchnie przesadnym płomieniem. Gdy dwie postacie walczą, musi to być w jakimś iście kretyńskim miejscu, jak rusztowanie. Natomiast główny antagonista będzie podążał śladami takich geniuszów zła, jak Dr Evil.

A to jeszcze nie koniec atrakcji. Cały seans napakowany jest smaczkami nawiązującymi do popkultury, filmików Rolfe’a, czy wreszcie w postaci występów gościnnych mniej lub bardziej znanych osobistości internetowych. No i muzyka… dacie wiarę, że za ścieżkę dźwiękową odpowiedzialny jest Bear McCreary? Tak, ten sam, który robił muzykę do Battlestar Galactica Re-Imagined, Caprici, Black Sails, Defiance, Constantine (serial), The Walking Dead, czy nawet Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. Jego wersja motywu przewodniego Nerda zwyczajnie wymiata.

Cieszę się, że Jamesowi udało się zrealizować taki projekt. Cieszę się też, że film trafił na gog.com. Na koniec cieszę się, że jego twórcy dostarczyli mi dwóch godzin niezobowiązującej, odstresowującej, lekkiej i bardzo specyficznej rozrywki. Moja ocena: 5.

niedziela, 2 listopada 2014

Ave Satani

Omen, seria, z której widziałem tak oryginał, jak i remake, a następnie przeżyłem szok, gdy odkryłem sequele tego pierwszego. Ok, przesadzam, o dwójce i trójce wiedziałem (choć nie widziałem), ale czwórka faktycznie mnie zaskoczyła. Pora rozliczyć się z całą serią i zobaczyć, czy taki diabeł straszny, jak go malują.


The Omen (1976)


Dyplomata adoptuje dziecko, by ukryć przed żoną śmierć ich prawdziwego syna. Przez pierwsze lata wszystko wygląda w miarę normalnie, jednak z czasem dookoła Damiena zaczynają się dziać dziwne rzeczy, ludzie z otoczenia giną w specyficznych okolicznościach, zaś samego dyplomatę nagabuje pewien ksiądz, który wie o dziecku więcej, niż powinien.

Z tym filmem jest zasadniczo kilka problemów, które przeszkadzają mu być dobrym straszydłem. Na początku są to przesadnie ponura muzyka i w zasadzie tytuł, dzięki którym wiemy, czego się spodziewać po treści, a tym samym jesteśmy pozbawiani zaskoczenia. Wspomniana muzyka to zresztą nie tylko kwestia wstępu do filmu, ale także wielu scen w nim samym. Zamiast straszyć, wywołuje ironiczne uśmiechy, a jej przesadny ton sparodiowano choćby w South Park.

Jeżeli zaś nastawimy się na klimaciarski film, niekoniecznie oczekując strachu, to tu jest już dużo lepiej. Produkcja jest dobrze zagrana, świetnie zrealizowana od strony wizualnej (niektóre sceny i ujęcia to prawdziwy majstersztyk pod względem klimatu), a i przesadzona muzyka, pomimo przegięcia, jest dobrej jakości. No i dochodzi zakończenie, które nie dla wszystkich było oczywiste, za co należą się brawa. Omen to horror leciwy i daje się to odczuć. Prawdopodobnie fakt ten skreśli go z listy „do obejrzenia” wielu osób, a szkoda. Widać tu włożony wysiłek, a motyw dzieci pokroju Damiena, czy związanych z nimi oznak (specyficzny pies, znamię itd.) przewija się w popkulturze do dziś, przez co warto jest poznać źródło, które przyczyniło się do popularyzacji. Moja ocena: 4.

Ciekawostka aktorska: Patrick Troughton, znany także jako drugi Doktor.


Damien: Omen II


Nie potrafię ugryźć tego filmu… no za cholerę… Uchodzi on za przyzwoity, ba, dobry, ale mi się niemożebnie dłużył. Opowiadana historia ma miejsce 7 lat po wydarzeniach z oryginału. Damien jest już nastolatkiem uczęszczającym do szkoły wojskowej. Przygarnął go jego wujek

Dalej schemat jest podobny do jedynki. Ludzie, którzy odkrywają o nim prawdę, lub mogą w jakiś sposób zagrozić jego pozycji, giną w niewyjaśnionych okolicznościach. Sam Damien też odkrywa tajemnicę swego pochodzenia. I jest to zdecydowanie najsłabsza, niewykorzystana część fabuły. W zasadzie sprowadza się do tego, że chłopak RAZ kwestionuje swoje dziedzictwo, zadając pytanie: Dlaczego on? I tyle, koniec tematu. Nawet jeśli przyjmiemy, że pogodził się z tym i świadomie już podejmuje decyzje, to jest to teoria strasznie naciągana, a jej zobrazowanie mało wyraziste. Nawet jeden zwrot akcji, jak nam autorzy serwują, nie ratuje sytuacji, bo jest raczej przewidywalny, zaś jego konsekwencje raz dwa zamiatane pod dywan. Końcowa scena nie pozostawia złudzeń – będzie sequel.

Muzyka ponownie jest świetnej jakości, ale przez swoje wykonanie sprawia, iż sceny z nią w tle są znowu przerysowane. Śmierć jednej osoby na pustej drodze przypomina wręcz momenty z Final Destination

Nie żeby Omen 2 był złym filmem, to solidna, rzemieślnicza robota, tyle że nudnawa. Da się to raz obejrzeć, zwłaszcza w ramach maratonu, ale brak wyrazistych scen, rozwleczona akcja i masa bohaterów, którzy nas nic nie obchodzą, sprawiają, że widz ziewa. Ciągłe szczucie Ave Satani w tle nijak nastroju nie poprawia. Moja ocena: 3-.

Ciekawostka aktorska, w małej roli, ale widocznej: Lance Henriksen.


Omen III: The Final Conflict


Dorosły już Damien (w tej roli Sam Neill) w pełni zaakceptował swoje dziedzictwo i zamierza wypełnić swe przeznaczenie. W wieku 32 lat obejmuje urząd ambasadora USA, stanowisko pierwotnie pełnione przez jego ojca. Naturalnie, są tacy, którzy będą próbowali powstrzymać Damiena w jego diabolicznych działaniach.

Ok, pierwsza rzecz, którą trzeba sobie powiedzieć od razu – Sam Neill w swojej roli jest zajebisty! Nie jest to może jakaś prześwietnie napisana postać, ale aktor wyciska z niej wszystko, co może. Na plus policzę też próbę przywrócenia nastroju grozy za pomocną nastrojowych scen pokroju tych z cmentarza z jedynki. Muzykę stonowano i rozłożono bardziej równomiernie, przez co nie dochodzi do sytuacji, że jak tylko usłyszymy motyw przewodni, to programowo mamy się bać.

Do wad zaliczę przede wszystkim zbyt nagłe zakończenie, jakby zabrakło pomysłu, oraz mało dynamiczną pierwszą połowę filmu. Z tych powodów Omen 3 dostaje ode mnie: 4-, zaś osoby mniej wyrozumiałe mogą obniżyć ocenę do 3.


Omen IV: The Awakening


Kompletnie zbędny sequel, niebędący zaskoczeniem dla nikogo, kto widział część trzecią. Żeby było jeszcze gorzej, fabularnie jest to sequel, ale w kwestii formy to w zasadzie remake pierwszej części. Tym razem rodzina polityczna adoptuje… dziewczynkę. Słabo, bardzo słabo.

Wiele scen powtórzono z poprzedników, podobnie z wykorzystaniem pomysłów, które zmieniono minimalistycznie, na zasadzie: teraz to kobieta drąży temat. Oryginalnych dodatków jest tu tyle, co kot napłakał. Nawet zakończenie jest wtórne. Do tego przez cały seans wieje nudą. Nie mam pojęcia, czy to dlatego, że film zrealizowano dla telewizji, czy wyłożono za mało kasy, czy po prostu twórcy dali ciała. Podejrzewam, że wszystkie te powody naraz.

Omenu 4 nie jestem w stanie polecić nikomu, nawet w ramach maratonu. Jest to słaby film, bez emocji, z chamsko leniwym odgrzewaniem kotletów znanych z poprzednich odsłon, zwłaszcza pierwszej. Moja ocena: 1.


The Omen (2006)


Nieunikniony remake pierwszego filmu. Przebieg fabuły jest niemal identyczny, więc daruję sobie jej opis.

Ponarzekam na całą resztę. Całkiem przyzwoici aktorzy marnują się tutaj kompletnie. Wszystkie dialogi wyglądają tak, jakby im się nie chciało. Sceny są realizowane po linii najmniejszego oporu, praktycznie toczka w toczkę kopia oryginału, tyle że bez polotu. Najlepszym określeniem na nie jest angielskie słowo „uninspired”. Klimat też gdzieś się ulotnił. Zamiast kombinowania z kadrami i kolorami, tutaj kwintesencją atmosfery jest scena nocą, w deszczu, zaś szczytem możliwości w straszeniu są prostackie jump scares. Poszczególne sceny są czasem dziwnie zmontowane. Zamiast przejść, odnosi się wrażenie, że akcja sobie skacze.

Jeżeli ktoś chce obejrzeć tę wersję, to chyba tylko dla faktu, że jest to współczesna interpretacja. W przeciwnym razie The Omen (2006) nie zawiera absolutnie żadnego innego argumentu (no może poza obsadą), dla którego warto byłoby się weń zagłębiać. Moja ocena: 1+.

Bioshock Infinite DLC: Burial at Sea

Dodatki, których zadaniem jest nie tylko rozszerzenie tła fabularnego trzeciego Bioshocka, ale także zbudowanie pomostu pomiędzy nim, a częścią pierwszą. Intencje zacne, efekt końcowy nierówny.

Episode One


Booker Dewitt otrzymuje zlecenie, odnaleźć pewną dziewczynę… Zaraz, zaraz, czy myśmy już tego nie przerabiali? Ależ owszem, w Columbii. Tym razem zrobimy to samo w Rapture! Inną różnicą będzie zleceniodawca, którym tutaj jest Elizabeth…

No dobra, trochę przesadzam na tym etapie. Każdy, kto skończył wersję podstawową, zdaje sobie sprawę, że to nie jest takie dziwne, choć może się wydawać leniwe. I w pewnym sensie jest, bo po ukończeniu tego epizodu odniosłem wrażenie, że ktoś upchnął fabułę Infinite w dużo krótszym przedziale czasowym, zmieniając miejsce akcji i… to w zasadzie tyle. Rozgrywka w zasadzie też się nie różni, choć czuć ograniczenia. Początek, gdy amunicji jest tyle, co nic, potrafi zirytować. Przy okazji wychodzi, jak bardzo uproszczenia z Infinite nie pasują do akcji w Rapture. Tutaj chyba najbardziej czuć kastrację mechaniki względem protoplastów.

Dalej jest podobnie – niewiele eksploracji, rzadkie ścieżki poboczne. Niby rozglądanie się za smaczkami może w nas wzbudzić dodatkową motywację, lub uzupełnić niektóre z luk fabularnych, ale konstrukcja opowieści powoduje drugie tyle, zaś sam epizod kończy się cliffhangerem…

Nie dość, że za długo sobie nie pogramy, istnieje szansa, że nie obędzie się bez powtórek. Kilka razy zdarzyło mi się, że skrypt nie chciał się poprawnie uruchomić, Elizabeth gdzieś nie szła, albo coś w tym guście. W rezultacie trzeba było ładować ostatni zapis gry, a że te są automatyczne, to nie mamy wpływu na to, ile rozgrywki trzeba będzie powtórzyć. Miłośnicy Infinite na pewno spróbują i dodatku, bo to więcej tego samego, tylko na mniejszą skalę i bardziej liniowo (o ile to w ogóle możliwe). Pozostali, jeśli niespecjalnie lubili BI, nie powinni się napalać na Episode One, chyba że w promocji. Moja ocena: 3-.

Episode Two


Mimo całej mojej niechęci do wersji podstawowej i dość słabego Episode One, dwójka… praktycznie zmiotła mnie z krzesła.

W tej odsłonie wcielamy się w Elizabeth, która podobnie jak gracz, nie wie, co się dzieje. Rozpoczynamy sceną w Paryżu, która kojarzyła mi się Disneyem… był nawet śpiewający ptak, siadający na palcu! Zaraz potem wszystko wraca na znane, bioshockowe tory… choć też nie do końca. Większość rozgrywki prowadzona jest, jak w skradance. Moją pierwszą myślą było: K#^%^#$%!!! ZNOWU JAKIEŚ UDZIWNIENIA, JA CHCĘ POSTRZELAĆ! A dopiero potem zreflektowałem się, że przecież to dobry pomysł. Episode One miał na starcie małe zapasy wszystkiego, a pchał gracza do bezpośredniej konfrontacji z wrogami, co nie było ani fair, ani specjalnie zabawne. Episode Two ma na starcie małe zapasy wszystkiego, ale od początku stawia sprawę jasno: masz grać inaczej. I jak tylko wpadniemy w ten tok myślenia, przestajemy przejmować się pustym magazynkiem, czaimy się w cieniu, obserwujemy wroga i nasłuchujemy kroków Big Daddy’ego. Inna sprawa, że ma to też uzasadnienie fabularne. Elizabeth, jakby nie patrzeć, jest niedużej budowy, przez co otrzymuje większe obrażenia i może nosić niewielkie ilości amunicji.

Skradankowy charakter epizodu sprawia, że eksploracja odgrywa tu dużo większą rolę, niż w poprzednim odcinku Burial. Na nasze szczęście, autorzy faktycznie się wysilili i stworzyli takie lokacje, żeby faktycznie można było kombinować ze skradaniem się, szukaniem drogi naokoło, czy rozglądaniem się za znajdźkami, których liczba odczuwalnie wzrosła. Na plus należy także policzyć dłuższy czas rozgrywki

Moim największym problemem w tym dodatku jest powiązanie fabularne z pierwszym Bioshockiem. Niby na potrzeby uniwersum można przyjąć, że ma to jakieś ręce i nogi, jednak nadal miałem wrażenie, że jest to naciągane i nic złego by się nie stało, gdyby Infinite i 1+2 pozostały osobnymi uniwersami, bez przenikania się i wzajemnego wpływu. Naturalnie, jeśli komuś jednak odpowiada takie połączenie, to powinien być zadowolony z ilości dodatkowych informacji o lore, jakie można znaleźć.

Chciałbym zaryzykować stwierdzenie, że warto się przez Infinite i Episode One przemęczyć tylko dla Episode Two, ale jednak inwestycja czasu i pieniędzy może się okazać nietrafiona. Jeżeli jednak już posiadacie Infinite, albo jeszcze lepiej – macie go za sobą, to Burial at Sea: Episde Two jest pozycją obowiązkową. Moja ocena: 4+.