środa, 25 lutego 2015

Batman: Gotham Knight

GK, podobnie jak Animatrix, stanowi antologię krótkich filmów. Ich akcja ma miejsce w Nolanverse, między Batman Begins, a Dark Knight. Pomysł dość nietypowy, ale na pewno przyciągający uwagę, zwłaszcza, jeśli z opowieści o Batmanie lubi się wyłącznie filmy Nolana.

Have I Got a Story for You

Czwórka dzieciaków spotyka się w skate parku. Troje z nich widziało Batmana ścigającego człowieka w czerni przy różnych okazjach i dzieli się swoimi opowieściami z czwartym. Każdy dzieciak interpretuje go inaczej. Dla jednego był niczym żywy cień, dla drugiego facet z ogromnymi skrzydłami nietoperza.

Tutaj dochodzę do najważniejszego – wyglądu. Niezależnie od tego, czy jesteśmy w teraźniejszości, czy w opowieści któregoś z małolatów, postacie są dość pokraczne, co nie każdemu może się spodobać, mimo iż animacji nie da się nic zarzucić. Ogólnie rzecz biorąc: sympatyczny początek antologii, choć przez wzgląd na warstwę wizualną – nie dla każdego. Moja ocena: 4-.

Crossfire

Człowiek w czerni – Jacob Feely - został pojmany. Policjanci Crispus Allen i Anna Ramirez zostali wybrani przez Jamesa Gordona, by odstawić go do Arkham Asylum. O dziwo, to droga powrotna będzie obfitować w niespodzianki.

Tym razem otrzymujemy animację w stylu anime (ale z zachowaniem proporcji postaci), co również nie każdemu przypadnie do gustu. Największą różnicą jest jej zastosowanie. W Story wygląd postaci i przedstawienie akcji były uzupełnieniem kontekstu całej historii. Tutaj nie ma miejsca na interpretację, jest monumentalna sylwetka Batmana i akcja w świetle płomieni i krwi spływającej z obitych mord bandytów. Całości towarzyszy upiorna muzyka, a po seansie zostaje pewność, że po tej odsłonie gacka młodsi widzowie mogą mieć koszmary. Co nie zmienia faktu, że to dobry, nastawiony na akcję short, którego powinni spróbować nawet przeciwnicy anime. Moja ocena: 4.

Field Test

Kolejny short w stylu anime. Lucius Fox i Bruce Wayne testują nową zabawkę. Po testach Bruce bierze urządzenie ze sobą i udaje się na charytatywny turniej golfa, w którym udział bierze także developer Ronald Marshall. Istnieje podejrzenie, że aktywistka, która chciała zablokować budowę jego nieruchomości, zginęła z jego polecenia.

Pomimo stylu podobnego do poprzednika, da się zauważyć różnice w projektach postaci. Bruce jest mniejszy niż poprzednio, a jego kostium przywodzi trochę na myśl coś, co widziałem dawno temu w komiksie Batman vs. Predator.

Animacja jest jak zwykle pierwszorzędna, ale opowieść już nie do końca. Odnosi się wrażenie, że ktoś nie mógł się zdecydować, na czym ma się skupiać, a do tego chciał upchać za dużo informacji w tak krótkiej formie. Rezultatem jest szybkie przewinięcie się przez seans i zostawienie widza z wrażeniem typu: e tam. Moja ocena: 3.

In Darkness Dwells

Policja otrzymuje wezwanie do katedry, w której wybuchły zamieszki podczas kazania kardynała O’Fallona. Pada podejrzenie, że ich przyczyną może być toksyna Scarecrowa z Batman Begins.

Tym razem otrzymujemy animację w stylu zachodnim, zaś projekty postaci i innych rzeczy starają się trzymać specyfiki wyznaczonej przez filmy Nolana. Bardzo fajnym akcentem jest zaadaptowanie przeciwnika Batmana, którego nie było w filmach – Killer Croca. Całość jest wypełniona posępnym klimatem, świetną animacją i dość niepokojącymi obrazami (jednym ze zobrazowanych miejsc jest podziemny system transportu zwłok). Podsumowując, mini epizod, którego nie powstydziłaby się The Animated Series, gdyby go do niej dorzucić. Moja ocena: 4.

Working Through Pain

Kontynuacja poprzedniego shorta. Postrzelony Batman przemierza kanały Gotham. Jego wędrówkę wypełniają ból i wspomnienia z nim związane.

Za ten film odpowiedzialne jest to samo studio, co w przypadku pierwszego. Zaskakująca jest jednak obrana stylistyka. Trochę kojarząca się z anime, trochę z zachodnią animacją i do tego naśladująca wygląd Nolanverse. Zaiste, wybuchowa kombinacja. Ogląda się to całkiem przyjemnie, choć bez rewelacji, taki tam wypełniacz. Moja ocena: 3+.

Deadshot

Short poniekąd kontynuujący wątki dwóch poprzednich. Podczas analizy broni znalezionej w Working Through Pain, Bruce'a nachodzą wspomnienia śmierci rodziców. Zgodnie z tytułem pojawia się tu także kolejny charakterystyczny łotr – Deadshot. Na deser dostajemy (wreszcie) rozwiązanie jednego z wątków z Field Test.

Kreska powraca do stylu zachodniego (za ten film odpowiedzialne jest to samo studio, co przy In Darkness Dwells). Ciekawy jest design, który tutaj kojarzy się tak z filmami Nolana, jak i Burtona. Natomiast sama opowieść, podobnie jak poprzednie dokonanie studia, mogłoby (ponownie) spokojnie stanowić część TAS, tyle że silącą się na większy realizm i nieco cięższą w odbiorze. Moja ocena: 4.

* * *

Na sam koniec kilka uwag do Gotham Knight, jako całości. To dobra antologia, z którą powinien zapoznać się każdy fan Batmana, a już na pewno tego w wydaniu Nolana. Ciekawe jest to, że we wszystkich filmach Bruce’owi głos podkłada Kevin Conroy, czyli Batman przede wszystkim z The Animated Series. I chyba po raz pierwszy mam ku temu obiekcje. Dobrze, że nie charczy, jak Bale, ale z drugiej strony jego gra jakoś mi do Nolanverse nie pasowała. Pewnie się czepiam, ale napisać musiałem. Ocena dla całości: 4-.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Millennium (miniseria)

Znana także jako Millennnium Trilogy – Extended Edition. Jest to miniseria będąca adaptacją książek Stiega Larssona: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet, Dziewczyna, która igrała z ogniem, Zamek z piasku, który runął. Miałem pewne podejrzenia odnośnie jakości tych filmów w wersji rozszerzonej, gdyż zdarzyło mi się widzieć podstawowe. Jednak efekt końcowy trochę mnie zaskoczył.


The Girl with the Dragon Tatto


Adaptacja pierwszego tomu – Mężczyzn. Tytuł zmieniono tak, by cała trylogia miała zwrot: The Gir with/who. Chyba tylko dlatego, że to fajnie wygląda, bo sensu nie ma, zwłaszcza w przypadku tej części.

Wersja podstawowa Dziewczyny #1 nie przypadła mi do gustu. Oglądało się to nieźle, ale odczuwało się cięcia. Natomiast, jeśli ktoś nie znał książkowego pierwowzoru, mógł się także poczuć nieco zagubiony. Wersja rozszerzona zawiera 31 minut dodatkowych scen i wątków. Zmiany w stosunku do literackiego protoplasty zostały zachowane, jednak teraz to wątki poboczne przykuwają naszą uwagę. Związek Mikaela i Eriki został lepiej nakreślony, przez co reakcja Lisbeth wydaje się bardziej usprawiedliwiona. Wątek szpiega w Millennium wyjaśniono w całości. Ponadto dodano króciutkie scenki stanowiące wstęp do innych, niektóre z obecnych wydłużono. Pojawia się też wiele krótkich ujęć, które potęgują ponury nastrój opowieści, malkontentom będą one wydłużać niekrótki seans.

Nadal mógłbym się czepiać, dlaczego niektóre z informacji trafiły w takiej, a nie innej postaci na ekran, ale jeśli przymknąć na to oko, rozszerzona wersja pierwszej części jest dużo bardziej spójna i sama w sobie jest zwyczajnie dobra. Ponadto scenki nawiązujące do kontynuacji mają teraz więcej sensu w kontekście miniserii. Moja ocena: 4.


The Girl Who Played with Fire


Ta część w wersji podstawowej nie podobała mi się. Była chaotyczna, pocięta i w ogóle sprawiała wrażenie nie wiadomo czego. Wersja rozszerzona to ponad 56 minut dodatkowych scen, olbrzymie zmiany (pewne detale z wersji kinowej powycinano, by zachować formułę serialu) w prezentowaniu informacji i kolejności niektórych z nich. Najważniejszym pytaniem, jakie trzeba zadać w przypadku tej odsłony: Nie można było tak od razu?

Igrająca z ogniem Extended Ed. jest o niebo lepsza od swojego pierwowzoru. Nie mogło się obyć bez wycinania i skracania wątków pobocznych, ale te główne zostały tak wypełnione, żeby widz miał się na czym skupić na czas trwania seansu. Z najważniejszych rzeczy: mamy dużo więcej pracy policji, więcej śledztwa Lisbeth, postacie drugoplanowe odgrywają większą rolę. Jedynym zgrzytem, który mi nie pasował, była rozmowa Armanskiego z Lisbeth, w której pyta, czy ona nie wie, że Palmgren miał udar. Nie wiem, czy ktoś się chlapnął, czy Armanski nie wie, że Lisbeth wie, bo w wersji rozszerzonej pierwszego filmu jest scena, w której Salander odwiedza swojego opiekuna w szpitalu.

Jako opowieść część druga jest dla mnie wciąż najsłabszym ogniwem trylogii, ale film w wersji rozszerzonej przynajmniej zyskał ręce i nogi. Moja ocena: 4-.


The Girl Who Kicked the Hornets’ Nest


Jako książka, ta część bardzo mi się podobała. Jako film – niespecjalnie. A najgorsze jest to, że pomimo dodania prawie 37 minut nowego materiału, wrażenie pozostaje niemal bez zmian.

Na pewno na plus należy policzyć lepiej przedstawione wydarzenia związane z podsłuchiwaniem Blomkvista, czy jak redakcja Millennium próbuje zrobić swoich prześladowców w konia. Postać Moniki dużo lepiej wkomponowano w opowieść, więc nie ma wrażenia doczepionej na siłę.

Niestety, nadal widoczne są problemy spowodowane brakiem niektórych wątków. Na przykład prześladowanie Eriki. W książce było związane z faktem, że pracowała w innej redakcji, zaś w filmie mamy tylko tyle, że ktoś ją prześladuje, a najgorsze jest to… że nie doczekamy się odpowiedzi. Takich braków jest nieco więcej, przez co wersja rozszerzona, podobnie, jak kinowa, dostaje ode mnie tylko 3+.


Gdyby Millennium – Extended Edition oceniać, jako miniserial, czyli całość, bez odniesień do poprzednich edycji, dałbym: 4-. To nadal dobry thriller/kryminał, choć specyficzny i ze swoimi wadami. Jeśli przeczytałeś książki i chciałbyś obejrzeć jakąś adaptację, to mogę polecić tylko tę wersję. Osoby, które nie przeczytały... w zasadzie mogą spróbować podejść, jak do każdego innego serialu, a jeśli z jakiegoś powodu nie trawią wersji szwedzkiej, pozostaje film Finchera.

sobota, 7 lutego 2015

Jupiter Ascending

Powiedzmy sobie szczerze, Wachowscy skończyli się na Kill ‘em all… czy jakoś tak. Naturalnie, mam na myśli to, iż w JA nie zobaczycie absolutnie nic nowego. Czy to źle? Niekoniecznie. Jak już jest się tego świadomym i na film wybiera się z konkretnymi wymaganiami, można bawić się całkiem dobrze.

Jupiter to dziewczyna, która nienawidzi swojego życia. Trudno się jej dziwić, skoro mieszka z liczną rodziną w niespecjalnie dużym domu, a jej praca to sprzątanie mieszkań (od wycierania kurzów, przez ścielenie łóżek, po czyszczenie WC). Raz dwa okazuje się, że nie tylko imię ma kosmiczne pochodzenie, a dziewczyna zostaje wplątana w rozgrywki między siłami, o których nie miała pojęcia.

Jeżeli ugryźć to widowisko od strony fabularno-założeniowej, to znajdziemy tu tyle wad, co zalet. Np. pomysł wyjściowy oraz wytłumaczenia najprostszych sytuacji (dlaczego ludzie nie mówią o strzelaninie dziwnych pojazdów, która miała miejsce dzień wcześniej, albo dlaczego kosmici wyglądają ludzko) – jest dobrze. Gorzej, jak zaczniemy rozkładać na czynniki pierwsze poszczególne zachowania, dialogi, czy sceny pod kątem choćby fizyki. Wtedy można się zniechęcić, albo co najmniej nagimnastykować, by sobie dopowiedzieć to i owo po swojemu.

Postacie to osobna bajka. Ponownie można patrzeć na to dwojako. Film miesza trochę konwencje. Oprócz space opery mamy sceny rodem z obyczajówek/komedii romantycznych (które to wrażenie potęguje tak obecność Kunis, jak i Tatuma). W tych scenach w zasadzie niewiele dało się zepsuć, więc zachowanie postaci wydaje się dość naturalne i podparte takąż grą aktorską. Gorzej, gdy sprawy przybierają iście nieziemski obrót, wtedy zaczyna odnosić się wrażenie, że postacie zachowują się nieadekwatnie do skali wydarzeń. I to wcale nie wina aktorów. Mila i Channing potrafią przyzwoicie zagrać, ale z tak napisanymi dialogami, czy postaciami to wręcz cud, że efekt końcowy nie zaliczył lądowania obok najgorszych fragmentów Star Wars Ep. I-III. Jeśli mi nie wierzycie, że to nie wina aktorów (bo jednak ta dwójka przeważnie nie jest kojarzona z Oscarami), podam kontrprzykład. Eddie Redmayne, nominowany do Oscara za rolę Stephena Hawkinga w Theory of Everything, tutaj grający antagonistę. Wiecie z kim się notorycznie kojarzy? Z generałem Zodem w wykonaniu Michaela Shannona w Man of Steel. Można sobie usprawiedliwiać, że konwencja, że potrzeba było tak przerysowanej postaci, ale z drugiej strony zawsze będzie nas prześladować świadomość, iż tak naprawdę nic więcej nie dało się z tym zrobić.

Na koniec zostawiłem sobie część audio-wizualną. W części wizualnej przyczepię się do jednego – miejscami cholernie niestabilnej pracy kamery. W niektórych scenach dzieje się naprawdę sporo, lecz zamiast jakiegoś oddalonego rzutu na całość, mamy nienaturalne zbliżenia oraz kamerę, która nie nadąża za przemieszczającymi się postaciami. Prawie jak powtórka z walk z Batman Begins. Tyle dobrego, że nie jest tego aż tak dużo. Pozostałe aspekty wizualne to wręcz orgia dla oczu. Chrzanić fizykę/logikę, jak to wszystko pięknie wygląda! O, ten fragment to jak Mass Effect! Ooo, a tutaj WH40K! Tam chyba śmignęła mi Gra Endera! Ja pierdziu, to wyglądałoby dobrze w Gwiezdnych wojnach! I tak dalej, i tak dalej. Klimaty typowe dla space opery zrealizowano z rozmachem i piekielnie dużą liczbą szczegółów. Co prawda 3D nie zawsze potrafi podkreślić jakość oglądanych cudów, wybuchów, bitew i innych rzeczy, ale przynajmniej nie przeszkadza. Oświetlenie zrealizowano na tyle sprawnie, że nawet w ciemniejszych ujęciach przyciemniane okulary nie przeszkadzały w czerpaniu przyjemności z oglądania.

Muzycznie JA prawie na pewno nie zapadnie w pamięć. Jednak sama ścieżka skutecznie podbija nastrój i łatwo dać się jej ponieść. Zwłaszcza w finale, gdy pomimo tego, iż spodziewamy się hollywoodzkiego zakończenia, muzyka nie pozwala opaść napięciu.

Podobnie jak w przypadku pierwszego Matrixa, Jupiter Ascending radzi sobie jako pojedyncza opowieść. Jednocześnie ma taką konstrukcję, że jak studio będzie chciało doić krowę, powstaną sequele.

Podsumowując, jeśli wybieracie się na widowisko s-f, które ma was bawić przede wszystkim wizualnie – jest to film na 4, przyjemny, efekciarski i nakłaniający do napisania petycji, by ekipa odpowiedzialna za ten aspekt została zatrudniona przy potencjalnym filmowym Mass Effect. Jeżeli zaczniecie wyliczać, co nie pasuje, to praktycznie za każdy zgrzyt można obniżyć ocenę o pół punktu.

P.S. SPOILER Sean Bean nie ginie ;) KONIEC SPOILERA

wtorek, 3 lutego 2015

Star Wars: Republic Commando

Jedna z tych gier, które pokazują, że nawet z kiczu da się zrobić coś sensownego. Powiedzmy sobie szczerze, Epizody 1-3 nie cieszą się wielką popularnością, a dojone na ich bazie Wojny klonów stanowią często obiekt pogardy, choć nie do końca słusznie. Seriale animowane wyszły całkiem nieźle, a niektóre z gier potrafią zaskoczyć.

Gracz wciela się w dowódcę oddziału Delta, składającego się z klonów nieco lepszej jakości. Do akcji wchodzimy w momencie rozpoczęcia Wojen klonów, zaś pierwszą kampanię odbędziemy na Geonosis. Potem czekają nas jeszcze dwie. Na każdą kampanię składa się szereg misji. Pomimo liniowości, całość jest poprowadzona na tyle intensywnie, że niespecjalnie nam ona przeszkadza, jeśli nie liczyć końcówki. Ostatnie starcie wręcz prosi się o kilka decyzji w kwestii obrania kierunku rozwoju akcji, ale nie – lecimy po sznurku do samych napisów końcowych. Tu właśnie pojawia się mój pierwszy problem z tą grą – brak dodatkowego wpływu na wydarzenia oraz to, że gra zostawia nas w związku z tym z połowicznym cliffhangerem. W planach był sequel – Imperial Commando, ale jego żywot zakończył się na etapie szkiców koncepcyjnych. Szkoda.

W kwestii uzbrojenia RC podąża ścieżką charakterystyczną dla militarnych shooterów: niewielki arsenał i byle do przodu. Do dyspozycji mamy zawsze pistolet i karabin z 3 modyfikacjami: szturmową, snajperską oraz wyrzutnią granatów. Do tego dochodzą zwykłe granaty oraz slot na broń, którą zostawią wrogowie (jest tego kilka rodzajów i zawsze można nieść tylko 1). Parcie przed siebie jest urozmaicone zarządzaniem naszym oddziałem. Nie spodziewajcie się jednak jakiejś nadzwyczaj poważnej gry taktycznej, nic z tych rzeczy. W większości miejsc znajdują się z góry rozmieszczone punkty strategiczne (niektóre strasznie głupio) lub cele z narzuconą czynnością. Do nas będzie należeć decyzja wyłącznie o tym, czy skorzystamy z tego sami, czy przypiszemy któregoś z podwładnych. Dostępnych jest także kilka rozkazów dla oddziału, jako całości, ale szału nie ma.

Przez większość czasu nasi towarzysze są dość kompetentni i można na nich polegać. Jednak jak tylko trafi się grupa złożona z większej liczby wytrzymałych wrogów, szlag wszystko trafia. Klony schodzą raz dwa, zaś walka solo jest strasznie upierdliwa. Jakby tego było mało, wszystkie postacie (tak nasi bracia, jak i wrogowie) potrafią zablokować się na byle krawędzi. Ot, syndrom wystającego piksela.

W jednym z filmów opowiadających o produkcji gry pada takie stwierdzenie, iż filmy Star Wars przedstawiają wydarzenia z perspektywy Jedi, dlatego też wiele rzeczy jest takich ach, och, ładniusich. Natomiast Republic Commando to świat widziany oczami klona – świat brudny, brutalny i bardzo przyziemny… I wiecie co? Po tych wszystkich odsłonach Jedi Knight, czy Knights of the Old Republic takie podejście stanowi prawdziwy powiew świeżości. Klimat ten potęguje ścieżka dźwiękowa, która oprócz kilku znanych motywów, składa się w dużej mierze z nowych utworów – dużo bardziej posępnych i być może cięższych w odbiorze. Temuera Morrison powraca tutaj przede wszystkim w roli naszego dowódcy. Nie jestem w stanie potwierdzić, ile dodatkowych głosów podłożył, ale niezależnie od tego, kto za nimi stał, wszystkich słucha się z przyjemnością. Wczucie się w rolę wspomaga także dobrze pomyślany interfejs, którego elementy pokazano na wyświetlaczu hełmu (np. poziom zdrowia i tarcz) oraz broni (ilość amunicji).

Sama gra była wyposażona w tryb multiplayer, jednak szczęścia i powodzenia, jeśli zamierzacie spróbować w nim sił. Aby znaleźć jakiś serwer, potrzebne będzie zewnętrzne oprogramowanie, a i to wg opinii znalezionych bodaj na Steamie, rzadko coś się trafia. Tym samym ten tryb nie stanowi składowej oceny gry.

Jeżeli lubicie proste, pierwszoosobowe strzelanki z jakimś gimmickiem (w tym wypadku „dowodzenie” oddziałem), powinniście spróbować Republic Commando. Pomimo przynależności do specyficznego uniwersum, jakim są Star Wars, może się wam spodobać. Z kolei fani powinni brać w ciemno, choćby dlatego, że zawsze to nieco inne spojrzenie na ich ukochany franchise. Moja ocena: 4.