piątek, 29 maja 2015

Batman: Arkham Origins DLC: Cold, Cold Heart

Nie jest to co prawda jedyne DLC, jakie wydano do tej gry, ale powiedzmy sobie szczerze – jedyne warte uwagi. Pozostałe to skórki, mapy do trybu wyzwań (w tym fabularyzowany pakiet Initiation), dodatki do trybu multiplayer. Nie licząc tych ostatnich, resztę dodatków można było niedawno zgarnąć za pomocą Season Passa, kosztującego około 20 złotych w promocji.

W przeciwieństwie do Harley Quinn’s Revenge (DLC do Arkham City), Cold, Cold Heart nie sprawia wrażenia wyciętego zakończenia. Jest to pełnoprawny dodatek, którego akcja ma miejsce po wydarzeniach z Origins, a których nie kontynuuje/wydłuża (nie licząc jednego wątku pobocznego). Nie znaczy jednak, że sam dodatek nie ma wad. Osią fabuły jest pojawienie się Mr Freeza i… tu wyskakuje pierwszy poważny problem, bo sam pomysł stanowi kolejny przykład lenistwa twórców gry. CCH to wypisz, wymaluj przeniesienie Heart of Ice (pierwszy odcinek Batmana TAS z udziałem Victora) na grunt gier. Sama historia cierpi na tym jeszcze bardziej, bo finał związany z tą dość dramatyczną postacią w grze jest zwyczajnie upierdliwy. Przez co zamiast koncentrować się na emocjach związanych z fabułą, gracz jest zajęty frustracją, jaką może powodować ostatnia walka (której część jest żywcem wzięta z City) z ciągle respawnującymi się sługusami Friesa.

Rozgrywka nie uległa zbyt wielkim zmianom. Na początku gra uprzejmie sugeruje, że granaty z klejem szlag trafił (co w zasadzie wyjaśnia, dlaczego podobnie działającą zabawkę dostajemy dopiero w City). Pół biedy, gdyby chodziło o eksplorację, ale w trakcie walki brak tego gadżetu jest naprawdę odczuwalny. W trakcie gry dostajemy tez nowy kostium, a wraz z nim termogadżety. Nowe rękawice pomogą nam w rozmrażaniu cywili oraz uporaniu się z lodem blokującym przejścia, nowe batarangi pomogą przy zamrożonych przełącznikach. Niestety, podstawowe mechanizmy wciąż potrafią kuleć. Wydawca ogłosił w pewnym momencie, że nie będzie już patchował zbugowanej podstawki, tylko skupi się na wydawaniu DLC. Na nic złudzenia, że dodatki cokolwiek naprawią. Szybowanie dalej potrafi się wykrzaczyć, gra się przycina w losowych momentach, a płynność walki znana z Asylum/City to tylko wspomnienie.

Od samego początku mamy dostęp do wszystkich (oprócz wspomnianych granatów) zabawek oraz umiejętności znanych z Origins. Przekłada się to na brak zdobywania doświadczenia, brak rozwoju postaci, a jedyne unlocki w grze, to 3 dodatki związane z czynnościami pobocznymi. Pierwszą jest rozmrażanie ofiar Freeza, drugą – walka z bojówkami Anarky’ego, trzecią – szukanie tagów Anarky’ego. Obszar gry został sztucznie ograniczony do dwóch dzielnic. Nawet jeśli spróbujecie poszybować do zablokowanej dzielnicy, mroźny wiatr zawróci was w trakcie lotu.

Pochwalę nowe mapy/wnętrza, bo tam faktycznie daje się odczuć swobodę działania. Nowi przeciwnicy są nieco bardziej wymagający, a broń palna potrafi zrobić więcej szkód. Jeśli komuś podobało się Origins, CCH jest obowiązkowym dodatkiem, zwłaszcza w promocji. Niestety, mnie podstawka rozczarowała zbyt wieloma „zapożyczeniami”, zaś dodatek zrobił powtórkę z rozrywki, tylko jeszcze bardziej bezczelnie. Moja ocena: 3-.

poniedziałek, 25 maja 2015

The Flash (2014) – Season 1

Serial zrealizowany jako spin-off innej serii, będącej adaptacją komiksu wydawnictwa DC. Przyznam się, że dopóki nie zacząłem oglądać Justice League, Flash jako bohater niespecjalnie mnie interesował. Ot, był niezłym (niezależnie od tego, o którym mówimy) uzupełnieniem większej historii. Dodatkowo lektura Flashpoint spowodowała opad szczęki, a finał Young Justice sprawił, że scarlet speedster stał się jedną z bardziej lubianych przeze mnie postaci komiksowych. Tym większa radocha mnie ogarnęła na wieść, że ekipa odpowiedzialna za Arrow szykuje nowe widowisko. Z drugiej strony niepokoiłem się, że za nowy show jest odpowiedzialna ekipa z Arrow… Już tłumaczę. Otóż pierwszy sezon Arrow był co najwyżej średni. Albo ogląda się go jako zapychacz, albo wręcz męczy. Drugi sezon był zaskakująco dobry. Trzeci gdzieś tak po środku. Na moje szczęście Flash nie czeka cały sezon, by się rozkręcić. Rusza z kopyta już w pilocie.

Osobną historią jest obsadzenie Granta Gustina w roli Barry’ego Allena. Spotkał go ten sam los, co Heatha Ledgera oraz Chrisa Evansa. Zaangażowanie aktora znanego przede wszystkim z Glee oraz 90210 wywołało gównoburzę, jakiej można doświadczyć tylko w internecie. Cholera, cała sprawa była na tyle kontrowersyjna, że producenci serialu podobno dokonali kontrolowanego wycieku, pilot można było obejrzeć na kilka miesięcy przed właściwą premierą widowiska (tzn. wyciek faktycznie miał miejsce, a na ile był kontrolowany – tego nie wiadomo). I co się okazało? Że chłopak doskonale sobie radzi, serial się spodobał, a ostatnia scena pierwszego odcinka uderzyła widza po łbie mniej więcej z taką samą mocą, jak pierwszy występ Fury’ego w Iron Manie w 2008 lub Thanosa w Avengers.

Zanim jednak serial wystartował, samą postać Barry’ego Allena przedstawiono w drugim sezonie Arrow. Od tamtej pory oba tytuły przenikają się, zawierają gościnne występy i generalnie dają do zrozumienia, że to jedno uniwersum. Nie będę omawiał poszczególnych wątków Flasha, a już zwłaszcza głównego, którego streszczenie słychać na początku każdego odcinka. We Flashu zastosowano patent znany ze Smallville. W tym drugim deszcz meteorytów, w trakcie którego Kal-El przybywa na Ziemię, przyczynił się do powstania metaludzi. Tutaj takim zjawiskiem jest eksplozja. Pierwszą obawą związaną z tym pomysłem jest potencjalne zaśmiecenie nowo powstałego serialowego uniwersum pierdyliardem postaci, których nikt nie zapamięta, a przy okazji zamiecenie fabuły pod dywan. Na szczęście do niczego takiego nie doszło. Owszem, pojawiło się multum nowych łotrów, bohaterów i potencjalnych furtek na przyszłość, ale nijak nie odwracają one uwagi od głównego wątku. Za to należą się brawa. Flash bardzo zgrabnie balansuje na granicy serialu dla geeków oraz przeciętnych widzów. Ci pierwsi znajdą wiele smaczków oraz odniesień do kanonicznych już wydarzeń i osobistości, ci drudzy otrzymają niezobowiązującą rozrywkę, łączącą w sobie bohaterskie kino akcji z kiczem rodem z lat ’90 we współczesnej oprawie. Gdyby zebrać obecne produkcje telewizyjne poświęcone superbohaterom, powstałby kij. Jego jednym końcem jest Daredevil, drugim The Flash.

W dzisiejszych czasach, gdy większość adaptacji komiksowych stara się być uber realistyczna, albo tak mroczna, że goth-dzieciaki z South Park czują jej ból, widowisko koncentrujące się na naiwnym idealiście walczącym o ogólnie pojęte dobro i sprawiedliwość, podane w lekkostrawnej postaci, stanowi powiew świeżości. Nawet motyw przewodni serialu ma w sobie coś inspirującego. Gdybym miał się do czegoś przyczepić, to byłoby to kreowane napięcie. Po kilku odcinkach zaczyna ono zauważalnie wzrastać, aż w końcu bańka pęka. Problem jest taki, że nie pęka ona w ostatnim odcinku sezonu. Do jego finału pozostaje jeszcze kilka, które są dobre, ale gdzieś w nas pozostawiają to uczucie, że mogło być ciut lepiej. Na szczęście wspomniany finał wraz ze swoim cliffhangerem przywraca 100% radochy z oglądania i daje pretekst do czekania na ciąg dalszy. Moja ocena pierwszego sezonu The Flash: 5-.

P.S. Tożsamość jednej z postaci stanowi dość istotny motyw. W związku z tym nie polecam przeglądać spisu obsady na portalach filmowych, gdyż niektóre z nich zawierają zbyt szczegółowy opis, a tym samym mega paskudny spoiler.

piątek, 8 maja 2015

Avengers: Age of Ultron

Druga faza kinowego uniwersum Marvela oficjalnie dobiegła końca. Age of Ultron stanowi jej zwieńczenie.

Twórcy pierwszej części mieli przed sobą nie lada zadanie: zrobić taki film, żeby nie był gorszy, a gdyby wyszedł lepszy – byłoby wspaniale. Cóż, zgadzam się z opiniami zasłyszanymi w internecie, iż Age of Ultron wyszedł dokładnie taki, jak jego poprzednik. Nawet sposób prowadzenia fabuły jest podobny. Co go odróżnia, to bardziej posępny wydźwięk (mimo iż humoru w nim nie brakuje). Nie będę zagłębiał się w fabułę, zrobię raczej wyliczankę elementów, które podobały mi się lub nie.

Jeżeli Age of Ultron jest Twoim pierwszym filmem Marvela, główne postacie będą dla Ciebie kartonowymi wycinkami, rzucającymi one-linerami. Cały czas przeznaczony na przedstawienie tła bohaterów poświęcono Hawkeye’owi, bliźniakom oraz Black Widow i (częściowo) jej związkowi z Brucem. W pozostałych przypadkach należy obejrzeć filmy o poszczególnych mścicielach, inaczej Age of Ultron może się wydawać (nawet jak na swoją kategorię) płytki oraz chaotyczny.

Po inwazji na Nowy Jork ciężko stworzyć takie zagrożenie, które przebijałoby skalą najeźdźców z kosmosu, a jednak udało się. Co prawda sam Ultron nie jest jakiś specjalnie przerażający, a jako łotr wydaje się być mniej efektywny, ale bez dwóch zdań jest to wreszcie jakaś wyrazista zła postać w Phase 2. Malekith z Thora 2 był słaby, Ronan ze Strażników miał za mało czasu antenowego, Mandaryn z Iron Mana 3 to nie Mandaryn (choć dobrze zagrany), a Winter Soldier tylko tyle, że skutecznie robił demolkę. Ultron w wykonaniu Jamesa Spadera zjada ich wszystkich na śniadanie i naprawdę szkoda, że pewnie go więcej nie zobaczymy. Wizualnie postać mogłaby być ciekawsza, bo niestety jej wygląd nie oddaje tego, co stara się stworzyć aktor swoim głosem.

Nowe postacie: Quicksilver, Scarlet Witch oraz Vision. Zacznę od końca. Vision jest rewelacyjny. Co prawda jego peleryna może przywodzić na myśl słabą ekranizację Spawna, ale reszta jego wyglądu jest zwyczajnie świetna. Paul Bettany sprawdził się także nie tylko jako głos, to idealny człowiek do tej roli. Scarlet Witch – zarówno wizualnie, jak i fabularnie dobra, pasująca postać. Quicksilver… No tu mam problem. Tak, na potrzeby tego filmu sprawdza się, podobnie jak jego filmowa siostra. Niestety, ma konkurencję w postaci samego siebie, a raczej innej wersji siebie z filmu X-Men: Days of Future Past. QS z Ultrona jest postacią starszą, bardziej doświadczoną, a sceny z jego udziałem są zróżnicowane. QS z X-Men w zasadzie został tam umieszczony dla jednej sceny i bez sensu zamieciony pod dywan, ALE… Ta jedna scena od strony technicznej była zrealizowana dużo lepiej niż cały występ bohatera w Ultronie. Przy okazji wychodzi idiotyzm związany z prawami autorskimi. Jako że Fox posiada prawa do uniwersum X-Men oraz mutantów, Marvel/Disney nie mógł używać słowa mutant… serio… Zastąpiono je tutaj zwrotem „enhanced”. Drobiazg, który nie wpływa na odbiór filmu, ale zauważalny.

Widowisko zrealizowano z ogromnym rozmachem. Sceny, w których Avengers współpracują ze sobą, stanowią najbardziej efekciarski element filmu. Ich ilość i różnorodność naprawdę cieszy. Poczucie humoru jest na poziomie poprzednika, zachowano chemię między bohaterami i nie omieszkano uzupełnić całości licznymi smaczkami (jak np. scena, w której Steve zwraca się do rekrutów, albo wzmianka o Wakandzie). Mimo to, dla niektórych widzów tempo prowadzenia akcji może być nierówne, a seans za długi. Nawet ja miałem wrażenie, że niektóre detale można było pominąć. Scena po napisach końcowych (a raczej w środku tychże) już nie powoduje emocji, to raczej formalność. Do tego, jeśli ktoś widział ubiegłoroczny teaser z Thanosem i Rękawicą nieskończoności, teraz tylko wzruszy ramionami. 3D ssie – jest go tutaj tak mało, że nie widzę powodu, dla którego ktoś miałby przepłacać za bilet. No chyba że to pierwszy seans w mieście i chcecie zobaczyć film jak najszybciej.

Można by się jeszcze czepić, że pomysł stworzenia sztucznej inteligencji bez poruszania możliwych konsekwencji jest oderwany od rzeczywistości, ale na tle tego, co się w filmie dzieje, zarzut jest połowicznie uzasadniony. Jeżeli podobała się wam pierwsza część Avengers, Age of Ultron jest obowiązkowy. Jeżeli nie, to sequel waszego nastawienia raczej nie zmieni. Ja się bawiłem dobrze, ale już bez takiego zachwytu, jak w przypadku pierwowzoru, czy bez takiego banana na gębie, jak na Strażnikach galaktyki. Moja ocena: 5-.