niedziela, 14 lutego 2016

Assassin’s Creed: Syndicate DLC: Jack the Ripper

Jack the Ripper stanowi podręcznikowy przykład, jak spieprzyć dobry pomysł pod każdym możliwym względem. Zacznijmy od zawiązania fabularnego. 20 lat po wydarzeniach z Syndicate w Londynie pojawia się tytułowy Kuba rozpruwacz. Jacob prosi swoją siostrę o pomoc. Przebywająca w Indiach Evie odpowiada na wezwanie brata i wraca.

Pierwsza sekwencja z Kubą i Jacobem daje nadzieję, iż sprawa może być bardziej złożona (choć bez przesady), niż się wydaje. Niestety niemal od momentu przejęcia kontroli nad Evie, autorzy serwują patent tak samo durny jak ten z Arkham Knight, przez co zwyczajnie nie można się pomylić co do tożsamości antagonisty. Minimalne ilości klimatu, jakie otaczały postać Jacka są skutecznie niwelowane przez sztampowy przebieg opowieści oraz nijakie zakończenie.

Zadania poboczne mają się nieco lepiej, jeśli chodzi o podtrzymanie atmosfery, ale tu z kolei zawodzi mechanika. Abstrahując na moment od faktu, iż same w sobie stanowią tylko wariację tego, co znamy z podstawki, zadanie te uwydatniają braki testów dodatku. Wielokrotnie zdarzało mi się zablokować na terenie zadania, oskryptowanie postaci dawało ciała i np. cel blokował się na trasie, znikał, albo przestawał być interaktywny. Jakby tego było mało, Evie reaguje znacznie gorzej na komendy gracza, niż to miało miejsce w podstawce i to jak na złość zawsze wtedy, gdy mamy zawężone pole manewru, limit czasu, albo inne ograniczenie.

Kolejną rzeczą, która mnie irytowała, są umiejętności. Niby mamy dostęp do tego, co wylevelowaliśmy w podstawce, ale gra olewa je sobie w całości lub przynajmniej częściowo. Najlepszym przykładem będzie brak znikania, gdy stoimy w ukryciu. Otrzymujemy jedno nowe drzewko związane z nowinką, jaką jest strach i to chyba jedyne, co działa poprawnie. Walka jest jeszcze bardziej rozwleczona. Przy okazji podstawki wspominałem, iż animacje są efektowne, ale walka nieefektywna. W Jacku ta warstwa sprawia wrażenie, jakby trzeba było tłuc każdego dwa razy dłużej, co tylko męczy i nudzi.

Jack the Ripper jako rozszerzenie przypomina trochę Freedom Cry. Jest uruchamiany z menu. Tylko w przeciwieństwie do niego nie otrzymuje nowego terenu. 2 dzielnice Londynu zostały wyjęte niemal żywcem z Syndicate. W jakiś pokrętny sposób kojarzy się to ze Zmierzchem bogów, co nie świadczy najlepiej o produkcji. Jedyne dwa nowe obszary czekają nas w misjach poza miastem.

Na deser dodam, że Jack jakimś cudem chodzi gorzej od podstawki i jak na ironię wywalił mi się na pulpit po… napisach końcowych… Sekwencje z Kubą zawierają też jego sposób patrzenia na świat, wliczając w to trzęsący się obraz. Niby wiadomo, co autorzy chcieli tym osiągnąć, ale od strony stricte doznaniowej oczy strasznie się męczą, zaś sam zabieg utrudnia np. celowanie.

Podsumowując: za niemałe pieniądze (nawet w promocji) za samo DLC lub w Season Passie (który poza Jackiem nic wartościowego nie oferuje) otrzymujemy dodatek trwający 7 godzin (z uwzględnieniem wszystkich pobocznych czynności i znajdziek, ale wykluczając powtórki spowodowane bugami), zawierający idiotyczny scenariusz, słabą optymalizację, złe oskryptowanie i całą masę pomniejszych bolączek. Niestety, szczątkowy klimat oraz kilka linijek informacji z lore’a nie są warte, by ładować się w zakup całości. Moja ocena: 1+.

sobota, 13 lutego 2016

Deadpool

Z internetu dowiecie się, że fabuła Deadpoola jest prostacka. Ot, główny bohater chce się zemścić za to, że jego twarz wygląda jak wnętrze czyjejś dupy, a do tego porwano mu dziewczynę. I jak tu się nie wkurzyć? Z recenzji dowiecie się też zapewne, że w filmie pełno bezsensownej przemocy, epatowania seksem i wulgarnego humoru, który spodoba się wyłącznie smarkaczom z gimnazjum. I wiecie co? To wszystko prawda. Tylko co z tego? Cóż, na początku trzeba sobie zadać pytanie: Czy wiem, jaką postacią jest Deadpool i czy akceptuję ją z całym dobrodziejstwem inwentarza? Tak? Wspaniale, film ma szansę przypaść ci do gustu. Nie? To daruj sobie seans.

Deadpool jako widowisko zaprzecza praktycznie wszystkiemu, co znamy z filmów o superbohaterach. Wrogowie nie są bici, tylko zabijani; kamera nie ucieka przy strzałach, tylko szczegółowo pokazuje jatkę i padające trupy; zamiast delikatnego miziania między postaciami mamy sceny niewiele odbiegające od tych z seriali HBO, zaś całość obrzucona taką ilością mięcha, że gdyby rozdzielać je po pozostałych filmach na podstawie komiksów Marvela, z uwzględnieniem kategorii PG-13, każdy dostałby po kawałku, a i tak zostałoby jeszcze sporo. To, czego najbardziej obawiałem się w przypadku Deadpoola, to popadnięcie w skrajność lub rozwodnienie humoru na rzecz patosu. Na szczęście tak się nie stało. Film świetnie balansuje między zasypywaniem widza kolejnymi gagami, jak i scenami zwalniającymi tempo seansu. Gratulacje należą się scenarzystom, gdyż w dialogach dostało się chyba wszystkiemu, co związane z filmowymi adaptacjami komiksów (niezależnie od ich poziomu) ostatnich lat (z Deadpoolem włącznie!). Przyznam się bez bicia, nie licząc nieco (ale tylko nieco) poważniejszych scen ze wspomnień Wade’a, rechotałem prawie cały seans, a zacząłem przy… drugim napisie z sekwencji tytułowej… Wizualnie film robi wrażenie. Często, gęsto demolka osiąga taką skalę, że mogą pojawić się obawy o komfort śledzenia tejże. Bez obaw – jest tak przejrzyście, jak tylko się da, oczy się nie męczą, a widzowi nie towarzyszy uczucie przesytu. Radosną rozpierduchę podsyca dobrze dobrana ścieżka dźwiękowa. Do tego stopnia, że jeśli ktoś kojarzy teksty niektórych z piosenek, może odruchowo zacząć śpiewać.

Żeby nie było za różowo, czepię się dwóch rzeczy. Pierwszą będzie Weasel – drugoplanowa postać i „pośrednik” Wilsona w zleceniach. Zapewne miał on być takim niby zaspanym, wiecznie przymulonym gościem, rzucającym naprawdę absurdalne teksty (nie żeby przebijał w tym Reynoldsa), ale mnie tą ospałością drażnił. Drugą rzeczą będzie Colossus. Odniosłem wrażenie, że potraktowano go strasznie stereotypowo – skoro wielka postać, to na pewno tępak. Niestety, mnie ta interpretacja w ogóle nie pasuje (choć już samo wkręcenie postaci i jej obecność są, wbrew pozorom, jak najbardziej na miejscu).

Pozostaje trzymać kciuki, iż nikt nie wpadnie na durny pomysł, że skoro Deadpool zarobił tyle ze swoją kategorią wiekową, to „pomyślcie, ile zarobi, gdy ją obniżymy i, teoretycznie, poszerzymy krąg potencjalnych odbiorców”! Moja ocena: 5-.

czwartek, 4 lutego 2016

Doom 2: Hell on Earth

Jak już wiemy z zakończenia pierwszej gry, po powrocie na Ziemię czekała nas niemiła niespodzianka. Piekielne zastępy podbiły naszą planetę, a my musimy zrobić z tym porządek.

Doom 2 został zrobiony w myśl zasady: więcej tego samego z kilkoma dodatkami. Do naszego arsenału dodano tzw. super shotgun, który ma niezłego kopa, ale jego przeładowanie jest odczuwalnie dłuższe. Szeregi wrogów powiększono o kilka kreatur, z których najbardziej upierdliwym jest chyba archvile – potwór wywołujący eksplozję bezpośrednio pod nami oraz wskrzeszający zabitych sojuszników.

Muzyka towarzysząca rozwałce trzyma ten sam poziom, co poprzednio. Miejscami współtworzy ponury klimat, innym razem nadaje rytm naciskaniu spustu. Niestety, samo strzelanie nie sprawiało mi już takiej frajdy, jak poprzednio. Składa się na to kilka czynników.

Doom 2 jest strasznie nierównomierny. Na jednych poziomach potrafi zasypywać gracza chmarami wrogów, na innych świeci pustkami po odstrzeleniu kilku grup. Najgorzej wypadają lokacje naśladujące miasta. Wbrew zamierzeniom nie są jakoś specjalnie duże, przez co jeśli przeoczycie jakiś specyficzny punkt pozwalający przejść dalej, będzie się tułać po pustym poziomie. A to nie jedyny mankament. Żeby oddać sprawiedliwość podtytułowi gry, niektóre z odwiedzanych miejsc są iście piekielnie zaprojektowane. Problem taki, że ktoś wpadł na naprawdę durny pomysł zawarcia sekwencji pseudo platformowych oraz poruszania się po cienkich kładkach, będąc jednocześnie ostrzeliwanym rakietami. Należy pamiętać, iż w D2 wciąż nie ma swobodnego rozglądania się, więc jeśli sekwencja składa się z platform umieszczanych coraz niżej, utrudnia to manewrowanie, co często kończy się spadkiem w jakąś żrącą ciecz i rozpoczęciem od nowa. Podsumowaniem tych niedogodności jest walka z ostatnim bossem. W miejscu, z którego mamy strzelać w jego słaby punkt, jest to niemożliwe bez rozglądania. W związku z czym musimy zeskakiwać stamtąd, opuszczać ów słup na dół, po czym wjeżdżać na nim. W trakcie podróży, tuż przed końcem, istnieje jeden idealny moment na wystrzelenie pocisku. Czynność powtarzać do skutku i nie dać się zabić przez ciągle pojawiające się potwory.

Doom 2 okazał się dla mnie bardziej żmudny, niż go pamiętałem. To nadal dobra gra i warto jej spróbować, choćby po to, żeby się zetrzeć z nowymi przeciwnikami. Ale brakowało mi tego balansu między rzezią, a eksploracją, jakiej doświadczyłem w oryginale. Wręcz do tego stopnia, że dodatkowych poziomów zawartych w pakiecie Master Levels już nie ruszałem. Moja ocena: 4-.