niedziela, 26 czerwca 2016

Superman/Batman: Apocalypse

Przy okazji wpisu o Public Enemies wspomniałem, iż oryginalny story arc został wydany przez wydawnictwo Dobry Komiks. Jeśli komuś nie chce się ganiać za trzema zeszytami, ma alternatywę. Wydawnictwo Egmont również wydało tę opowieść, tym razem w jednym tomie. Różnice między wersjami są trzy. Po pierwsze, wersja Egmontu jest lepiej wydana. Po drugie, zawiera dwie dodatkowe strony wstępu. Po trzecie, i tu niestety na niekorzyść dla nowej edycji, różnice w tłumaczeniu. Te ostatnie nie są duże, ale poprzez swoją niekonsekwentność zauważalne. Np. Green Lantern i Starfire mają oryginalne pseudonimy, ale już Black Lightning i Major Force widnieją jako Czarna Błyskawica i Siła Wyższa (zwłaszcza ten pseudonim zgrzyta mi w wersji polskiej). Rzuca się to w oczy tym bardziej, iż wszystkie postacie wymieniono na tej samej stronie. Jednak o ile Dobry Komiks poprzestał na jednym wątku, Egmont wydaje kolejne. Kontynuacją Public Enemies jest Superman/Batman: Supergirl, na podstawie którego zrealizowano opisywany film.

Meteoryt z Public Enemies został zniszczony. Jego fragmenty lądują na Ziemi. Wśród nich znajduje się statek pochodzenia kryptońskiego, a w nim pasażerka. Superman cieszy się, że nie jest ostatnim przedstawicielem swojej rasy, a Batman i Wonder Woman są sceptycznie nastawieni. Szybko wychodzi na jaw, iż Kara Zor-El jest silniejsza od swojego kuzyna, co przyciąga uwagę Darkseida.

Papierowy pierwowzór był dobrym czytadłem na leniwe popołudnie. Zakładając, że wybaczało mu się kilka scen, które można było zrobić lepiej. Apocalypse, podobnie jak poprzednik, kilka rzeczy zmienia/usuwa i przy okazji… naprawia lekko skopany finał komiksu. Autentycznie to jeden z niewielu przypadków, gdy miałem radochę, że adaptacja coś zmieniła i do tego w tak spektakularny sposób (końcowa bitwa jest po prostu świetna).

Co więcej da się powiedzieć? Animacja jest pierwszorzędna, kolory żywe, akcja dynamiczna i efekciarska. Obsada jak zwykle wymiata. W głównych rolach usłyszymy weteranów: Tim Daly jako Superman i Kevin Conroy jako Batman. Karę dubbinguje lubiana przez fandom s-f Summer Glau. Gdybym miał się kogoś czepić, to byłby to Andre Braugher, który jest dobrym aktorem, ale jego głos zwyczajnie nie pasuje mi do Darkseida.

Mimo tego jednego odstępstwa od preferencji seans Supermam/Batman: Apocalypse uważam za udany. Film jest widowiskowy, dobrze zrealizowany, a niektóre aspekty przewyższają komiksowego protoplastę. Ponadto historia angażuje bardziej od naparzanki, jaka miała miejsce w Public Enemies. Moja ocena: 4+.

poniedziałek, 20 czerwca 2016

The Transporter Refueled

Gdyby ten film powstał w latach ’80 lub ’90, nie byłby rebootem, tylko sequelem. Główny bohater dostałby jakieś pokrewieństwo z postacią graną przez Stathama (ewentualnie byłby jego kolegą z oddziału), przy tytule byłby kolejny numerek wraz z podtytułem. Niestety, mamy takie czasy, że do jednej roli bierzemy następnego aktora, zerujemy numerek i udajemy, że poprzednie odsłony nie miały miejsca. Pół biedy, gdyby taki zabieg przeprowadzono w jakimś dużym odstępie czasowym. Jednak od Transportera 3 minęło raptem 7 lat (patrząc na daty wydania), a po drodze mieliśmy także serial. Tak więc nie mówimy tu o jakiejś dawno zapomnianej franczyzie, tylko wciąż „świeżym” pomyśle.

Nie będę wnikał w motor napędowy fabuły, bo ten jest mało istotny. Ważne, żeby dawał pretekst do akcji. Niestety, sama akcja zawodzi. Nie ma w niej absolutnie nic porywającego. Sekwencje samochodowe niemal nie istnieją (w porównaniu do poprzedników, ba, do pojedynczego odcinka serialu!). Mordobicie jakieś jest, ale tak mało wyszukane, że autentycznie ziewa się w trakcie oglądania. Najgorsze jest w tym wszystkim to, że Ed Skrein nie potrafi udźwignąć tego filmu. Frank Martin w jego wykonaniu jest słaby. Nie da się go lubić, jest mało zaradny w porównaniu do wersji Stathama i Vance’a, a do tego daje się zrobić w konia ze 3 razy w trakcie seansu. W ogóle nie czuć u niego profesjonalizmu i chłodnej kalkulacji oryginału. Nie jestem w stanie nawet wskazać, czy recytował swoje zasady (możliwe, że tak, ale nie zwróciłem uwagi – tak bardzo nie miałem ochoty go słuchać). Jego wiek powinien zachęcać do tworzenia dynamicznych scen akcji, ale nic z tego.

Może gdyby ten film nie nazywał się Transporter, albo gdyby główny bohater nie nazywał się Frank Martin – byłbym bardziej wyrozumiały. Jednak jest, jak jest. Śmiem twierdzić, że dowolny odcinek pierwszego sezonu serialu będzie oglądało się lepiej, niż tę odsłonę serii. Nie polecam nikomu. Moja ocena: 1.

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Transporter: The Series

To chyba jedna z dziwniejszych adaptacji. Powstała ona 4 lata po trzecim Transporterze. Z oryginalnej obsady został tylko François Berléand grający inspektora Tarconi. Żeby było ciekawiej, w jednym z odcinków pada nawiązanie do pierwszego filmu, a konkretnie wątku z ucieczką spod banku, co każe myśleć, iż jeśli nie pierwszy Transporter, to jakaś podobna wersja wydarzeń miała miejsce w linii czasowej sprzed serialu.

Pierwszy sezon z grubsza przypomina założenia filmów ze Stathamem, chociaż tutaj Frank dostał pomocników w postaci mechanika oraz babki koordynującej zlecenia. W roli transportera występuje Chris Vance, który czasami sprawia wrażenie, jakby sam nie wiedział, co chce zrobić z postacią. Potrafi grać zimnego profesjonalistę, ale do Stathama mu trochę brakuje. Z jednej strony – bo stara się czasami grać luzaka, a z drugiej – bo scenarzyści notorycznie łamią zasady, jakimi kierował się oryginalny bohater. Niemniej jednak pierwszy sezon ogląda się dobrze, a zmiany są łatwiejsze do zaakceptowania przez wzgląd na serialową konwencję, która rządzi się swoimi prawami.

Problemy zaczynają się w drugim sezonie. Chris Vance i François Berléand wracają, ale cała reszta poszła do wymiany… Nie żartuję. Za produkcję odpowiedzialny był nowy człowiek, który jednocześnie chciał zrobić reboot serii i serię quasi szpiegowską… Wyszło jedno nie wiadomo co z przylepioną etykietą Transportera. Niemal każdy odcinek zżynał z jakiegoś filmu, niekoniecznie dobrego, np. Mission Impossible 2 (który w mojej opinii jest najsłabszym w serii). Do tego spadła jakość scen akcji (pościgów i walk). Dzięki tym zabiegom zarżnięto oglądalność, bo dotrwanie do końca wymagało nie lada cierpliwości. Wraz z końcem sezonu serial skonał, pozostawiając ostatni cliffhanger bez odpowiedzi.

Jeżeli ktoś chciałby czegoś zbliżonego do Transporterów ze Stathamem, pierwszy sezon The Series jest na tyle w porządku, by dać mu szansę. Drugi pozostaje tylko dla wytrwałych i zmusza mnie do zaniżenia oceny do 2+.

niedziela, 12 czerwca 2016

Warcraft

O filmowym Warcrafcie można powiedzieć tyle rzeczy, że głowa mała. Przy okazji muszę podkreślić, iż jest to jeden z nielicznych wpisów na tym blogu, w którym mogę zahaczyć o delikatne spoilery.

Fabuła Warcraft: Orcs & Humans prezentowała się prosto: orkowie wpadają do Azeroth i zaczynają je podbijać. Ludzie zwierają szeregi i stawiają czoła najeźdźcy. Film za daleko od tego schematu nie odbiega, jednak wspomina o kilku drobiazgach, których nie było w grze, lecz dopiero w ogólnym lore serii.

Tutaj dochodzi do największego zgrzytu. Od lat w branży istnieje dylemat: dla kogo robić filmy na podstawie gier? Jeśli robi się je dla ogółu (licząc na większy zysk), najprawdopodobniej wkurzy się fanów, którzy do tej pory ładowali kasę w produkt. Jeśli zrobić film stricte dla fanów – ogół oleje sprawę i zysk może być mniejszy od oczekiwanego. Warcraft może i będzie zrozumiały dla ludzi, którzy nie znają lore’a, ale umknie im tak z połowa fabuły. Głównie dlatego, że widowisko było tworzone z myślą o graczach (a przynajmniej na to wskazuje efekt końcowy).

Sama ekspozycja jest problematyczna, bo z jednej strony rzuca w stronę widza kolejne pociski istotne dla teraz opowiadanej historii, jak i kolejnych. Z drugiej nie daje im żadnego kontekstu. Kilka przykładów: draenei jako więźniowie orków, istnienie innych ras (krasnoludy, elfy) i ich siedzib w Azeroth (Ironforge). Dalej nie jest lepiej. Jesteśmy informowani o tym, iż orkowie są podzieleni na klany, wśród ludzi istnieją frakcje (nawiązanie do Kirin Tor), zielona magia (Fel) to spaczenie, a jedna osoba w finale przybiera dziwną postać (chyba właśnie z powodu spaczenia). Całość jest opowiedziana w klimacie bliższym World of Warcraft, niż Orcs & Humans (co może zgrzytać ortodoksyjnym fanom, biorąc pod uwagę różnice w ciężarze atmosfery). Jako ktoś orientujący się w wydarzeniach tego uniwersum nie miałem problemu ze śledzeniem przebiegu fabuły. Ba, wręcz gęba mi się szczerzyła przez większość seansu, bo co chwila pojawiało się coś znajomego. O, Gul’dan! O, Blackhand! O, Doomhammer! O w mordę, tam w Ironforge grindowałem kowalstwo swoim pierwszym wojownikiem! O kutwa, ale to Stormwind ładne! Karazhan, brrr, do tej pory mam ciarki, jak sobie przypomnę pierwszą wyprawę do tego miejsca… Natomiast przypuszczam, że dla osoby idącej na siekę fantasy, ale nie orientującej się w pokręconej historii Warcrafta mogło to wyglądać tak: Ale dlaczego ten świat umiera? Skąd się wzięła ta zielona magia? Dlaczego część orków jest brązowa? Co to za rogacze w klatkach? A dlaczego on jest zły?

Niestety montaż filmu nie pomaga. Wspomniałem o pociskach wystrzeliwanych w kierunku widza i podtrzymuję tę wersję. Większość przekazywanych informacji to naprawdę krótkie scenki, które wyskakują jedna po drugiej. Paradoksalnie, nie jest to kwestia wyłącznie ekspozycji, cały seans składa się z dość krótkich scen, co powoduje, że po dwóch godzinach takiego oglądania można dostać oczopląsu. Na domiar złego ciężko nie odnieść wrażenia, że niektóre ze scen były dłuższe, ale żeby zmieścić się w dwóch godzinach, ktoś je skrócił. Pozostaje mieć nadzieję, iż na nośniki trafi jakaś wersja rozszerzona.

Czy w związku z powyższymi Warcraft to zły film? Moim zdaniem nie, ale dużo zależy od podejścia. Mamy tutaj jakąś historię, naprawdę dobre efekty specjalne (zarówno orkowie, jak i magia wyglądają obłędnie), świetną muzykę (pozytywnie zalatującą komputerowym Warcraftem) oraz kiczowate, ale pasujące aktorstwo. Jako ktoś zaznajomiony z uniwersum i osoba, której nie trzeba było nic dopowiadać (w sektorze obok siedział facet, który niemal cały seans tłumaczył znajomemu, co się dzieje i dlaczego) bawiłem się dobrze. Przeszkadzał mi chaotyczny montaż i zgrzytnąłem przy zakończeniu, ale tak czy siak daję filmowi 4. Osoby, które bardziej ortodoksyjnie podchodzą do lore’a serii mogą już rozmyślać o dodaniu minusa do oceny. Natomiast widzowie nie kojarzący gier, wybierający się na niezobowiązujący wygrzew w klimatach fantasy mogą pokusić się o postawienie 3, gdyż samej walki aż tak dużo nie ma, zaś fabuła nie będzie na nikogo czekać, aż się połapie co do czego.

P.S. Po obejrzeniu filmu faktycznie chce się wrócić do World of Warcraft.

piątek, 10 czerwca 2016

Slasher (2016) – Season 1

W zamyśle Slasher ma stanowić antologię. Każdy sezon poświęcony innej historii. Pierwszy dotyczy Sary Bennett, której rodzice zostali bestialsko zamordowani, a ona sama wyrwana z łona matki. Po latach dziewczyna wprowadza się do domu, w którym doszło do zbrodni. Mieszkańcy miasteczka krzywo na to patrzą, a jakby tego było mało, w tym samym czasie dochodzi do zabójstw wzorowanych na tym sprzed lat, pomimo iż oryginalny morderca siedzi w więzieniu…

Zamysł prosty i mało oryginalny. Jednak rekompensuje to postaciami, ciężką atmosferą i ilością krwi, której widz raczej nie spodziewa się po serialu. Slasher zdarzyło mi się oglądać w tym samym czasie, co serialowy Krzyk. Zestawiając ze sobą obie serie odniosłem wrażenie, że Scream bardziej spodobałby się początkującym / młodszym fanom gatunku, natomiast Slasher skierowany jest raczej do starszych widzów, którzy mają za sobą klasykę pokroju pierwszego Halloween. Gdybyście jednak mieli do wyboru jeden z tych seriali i nie kierowali się sentymentem do marki Scream, to pierwszy sezon Slashera jest jednak lepszy. Jest dojrzalszy, bardziej brutalny i posiada ciekawsze tło fabularne, podszyte motywami religijnymi. Niestety z Krzykiem łączy go jeszcze jedna rzecz (oprócz gatunku i formy) – odgadnięcie tożsamości mordercy jest zbyt łatwe. Nawet strzelając w ciemno macie za duże szanse trafienia, a biorąc pod uwagę, jak szybko potencjalni kandydaci znikają, potwierdzenie poprawności strzału nadchodzi jeszcze szybciej.

Mimo to sezon 1 ogląda się dobrze na tyle, by sięgać po kolejne odcinki, a przy zakończeniu nie odczuwać niedosytu. Nawet gdyby okazało się, że z antologii nici i byłby to jedyny sezon, nie ma z tym problemu, bo opowiedziana historia stanowi zamkniętą całość. Moja ocena: 4.

czwartek, 9 czerwca 2016

Scream: The TV Series – Season 1

Pierwszy film przywrócił slasherom ich miejsce w kinematografii. Sequele już takiego piętna nie odcisnęły. Po latach postanowiono powrócić do pomysłu, przerabiając go na serial. Fabuła z grubsza przypomina oryginał. Jest jakiś mroczny sekret z przeszłości, który stanowi pretekst do zabijania. Jest pokolenie, które za to beknie i są postacie odzwierciedlające stereotypy z pierwowzoru.

Ze względu na czasy, w jakich toczy się akcja, wiele rozwiązań z serialu będzie budziło skojarzenia z czwartym filmem. Na szczęście nie oznacza to porzucenia innych elementów charakterystycznych dla całej serii. Mamy więc tradycyjne wyśmiewanie niektórych konwencji kinematografii, pyskatych nastolatków o wydumanych problemach oraz mordercę. Aby wydłużyć seans do dziesięciu odcinków serial dodaje nieco nowości. Większość postaci ma coś do ukrycia, przez co niektóre z relacji przypominają to, co się dzieje w małych miasteczkach z powieści Stephena Kinga. Maska mordercy różni się od tej z filmów. Jest trochę mniej charakterystyczna, przez co łatwiej ją skopiować bez wychodzenia do sklepu. Stereotypy, które odegrały pewną rolę w pierwszym filmie tutaj mogą zaskoczyć, co wiąże się z kolejnym punktem: zabawą w szukanie mordercy. Nie jest trudno odgadnąć, kto za tym stoi, ale dzięki różnicom w stosunku do Scream może ktoś da się zaskoczyć.

Realizacja całości nie odbiega za bardzo od kinowych produkcji o tej tematyce. Przyznam się, że po MTV spodziewałem się większej liczby złagodzeń. Na szczęście myliłem się. Nie oznacza to jednak, że jest idealnie. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz muzyka działała mi tak bardzo na nerwy. Utworów instrumentalnych zwyczajnie nie kojarzę, a wszystkie piosenki mające podkreślić atmosferę danej sytuacji są okropnie kiczowate, słabe i żenujące.

Drugim problemem jest tożsamość mordercy. Mimo zabiegów mających zrobić widza w konia, co bardziej skupiony oglądający odgadnie ją bez problemów. Na domiar złego, zakończenie z tym związane pozostawia niedosyt i obawę, że w drugim sezonie może to zostać olane.

Serialowy Krzyk nie jest żadnym wybitnym osiągnięciem, ale jeśli czwórka przypadła wam do gustu, to pierwszy sezon nowej serii też ma szansę się spodobać. Moja ocena: 4-.

środa, 8 czerwca 2016

Wiedźmin 3: Dziki Gon DLC: Krew i wino

Ciężko mi było zacząć ten tekst. W momencie postawienia ostatniej kropki we wpisie pozostanie mi na chwilę obecną tylko zaczęcie gry od nowa w New Game+ lub zwyczajnie. Jednak nawet jeśli podejmę inne decyzje przy wyborach, nie zobaczę już nic tak bardzo nowego, jak przy pierwszym podejściu, a szkoda.

Krew i wino to drugie po Sercach z kamienia rozszerzenie Wiedźmina 3. Kontynuuje i zamyka (póki co) wiedźmińską serię komputerową. Zaczynamy od zlecenia na bestię mordującą obywateli Toussaint. Wzywa nas sama księżna, a eskortują dwaj błędni rycerze.

W przeciwieństwie do poprzedniego dodatku Krew nie rozszerza istniejącego obszaru. Trafiamy do zupełnie nowej i dość sporej strefy, która od pierwszych kroków zachwyca. Toussaint charakteryzuje się żywą kolorystyką, a stylistycznie nawiązuje do Francji i Włoch. Wrażenie jest tak duże, że ma się ochotę odetchnąć powietrzem księstwa, przechadzać od winnicy do winnicy i wypić z mieszkańcami stolicy. Jednak nawet tutaj zdarzają się miejsca, które potrafią przyprawić o dreszcze także za dnia. Im dalej od Beauclair, tym większe kłopoty nas czekają. Oprócz czynności związanych z eksploracją, znanych m.in. z oryginalnych obszarów, tutaj pojawiło się kilka nowych, a wśród starych wprowadzono pewne urozmaicenia. Przykładem nowości są kryjówki, po których chowają się hanzy bandytów. Naszym zadaniem w takim miejscu będzie wyrżnięcie wszystkich wrogów w pień, zaciukanie ich szefa i upewnienie się, że żaden gnój w międzyczasie nie wezwie posiłków rozsianych po okolicznych obozowiskach. Z kolei wariacją na znany temat są np. potwory, które opanowały miejsce pracy. Tutaj musimy pozbyć się tałatajstwa, a pracownicy wrócą do roboty.

Tradycyjnie dla każdego rozszerzenia do gry RPG do naszej dyspozycji otrzymamy stosy nowego żelastwa do bicia wrogów (nowych, starych i powracających), drugie tyle do obrony, trochę nowych recepturek i nowy sposób na wydawanie punktów umiejętności. Jakby tego było mało, w grze znalazła się nowa talia do Gwinta. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że praktycznie każda nowość ma uzasadnienie fabularne. Na hanzy można zapolować przy okazji królewskiego zlecenia, talię do Gwinta wprowadza jedna postać (co nie podoba się krasnoludom) i z tej okazji organizuje turniej, a nowy system mutacji powstał dzięki zapiskom niejakiego doktora Moreau (z pozdrowieniami dla fanów prozy H.G. Wellsa), którego siedzibę przyjdzie nam splądrować. Zgodnie ze standardem, do którego autorzy zdążyli nas przyzwyczaić, całości będą towarzyszyć świetne dialogi oraz poczucie humoru obejmujące tak niewyszukane wulgaryzmy, jak i bardziej subtelne aluzje. Za dowcipy pokroju tych z udziałem pana Wojciecha Manna oraz pani Krystyny Czubówny – czapki z głów, uśmiałem się na całego. Nie zabraknie tu klimatu rodem z powieści rycerskich, klasycznych horrorów oraz typowych dla serii przeinaczeń / interpretacji bajek i baśni (śmiem twierdzić, że w tym wydaniu jest im blisko do Fables).

Gdy znudzi nam się tułaczka po Toussaint (albo skończą cele na mapie), możemy wrócić do swojej rezydencji, odwiesić zbroję na stojak, a miecz na ścianę i podziwiać zgromadzoną kolekcję obrazów, trofeów (nie z potworów) oraz popijać wino przesłane przez osoby, którym pomogliśmy. Jeśli wątek miłosny z podstawki doprowadziliśmy do końca, towarzyszyć nam będzie wybranka. Lepszej emerytury Geralt nie mógł sobie wymyślić.

Niestety, w całym tym dobrodziejstwie inwentarza znalazło się sporo irytujących bugów. Z rzeczy, które mnie spotkały, muszę wymienić: losowe wywalanie na pulpit, brak panelu szybkiego wyboru (po naciśnięciu TABa gra spowalnia, ale panel się nie pojawia i jedynym sposobem na powrót do gry jest załadowanie ostatniego zapisu), blokowanie się na obiektach z otoczenia (w kamieniołomie zdarzyło mi się zjechać zboczem i utknąć na filarze), znikające elementy modeli (np. grzywa Płotki) oraz problemy z detekcją w wyścigu turniejowym (gdzie ścięcie głowy kukły miało dawać dodatkowy czas).

Serca z kamienia stawiały przede wszystkim na skondensowaną opowieść i klimat. Krew i wino to przygoda innego rodzaju, która co prawda nie ma tego ciężaru, ale nadrabia ów brak na wiele innych sposobów, przez co jest warta zakupu i poświęconego jej czasu. Moja ocena: 5-.

wtorek, 7 czerwca 2016

X-Men: Apocalypse

Po napisach świetnego Days of Future Past zaserwowano nam scenkę, która miała podkreślić, o jak wysoką stawkę będzie toczyła się walka w kolejnym filmie. Tak oto docieramy do Apocalypse, w którym mutanci stawią czoła najpotężniejszemu przedstawicielowi swojego gatunku, tytułowemu Apocalypse (albo En Sabah Nur, jak kto woli).

W internecie można natknąć się na dowcip, że każda trzecia część X-Men jest do chrzanu. Niestety, zestawiając ze sobą Last Stand i Apocalypse stwierdzam, iż takie dalekie od prawdy to to nie jest (przez co zaczynam się bać trzeciego Wolverine’a, choć może tutaj normę wyrobił Origins). Może trochę wyolbrzymiam, bo moim zdaniem Last Stand taki najgorszy nie jest, ale niestety Apocalypse z nim zrównał, a miejscami jest nawet gorszy…

Po kolei. W trakcie seansu dotrze do was, jak bardzo autorzy przyłożyli się do ekspozycji. Nie znając ani jednego z poprzednich filmów nie będziecie mieli problemów z połapaniem się w relacjach, motywacjach i elementach tła fabularnego. Wszystko ma ręce i nogi, jest to zdecydowanie najlepsza część filmu… trwająca prawie połowę seansu (całość to 144 minuty). Potem następuje bardzo krótka część środkowa, zaś po niej rozwleczony i rozdmuchany finał. Samo rozdmuchanie i skupienie się na wizualnym aspekcie widowiska nie przeszkadza (zakładając, że nie wadzi wam nadmiar CGI), bo to przynajmniej dobrze się prezentuje na kinowym ekranie. Szkoda tylko, że pozostałe składowe nie dają się tak jednoznacznie określić.

Największy bałagan panuje w postaciach. En Sabah Nur – bardzo charyzmatyczny i jasno nakreślony łotr. Jednak tylko do czasu, gdy zacznie zbierać łomot. Jego wkurzenie nie przekonuje, a scena ze zwiastuna, w której rośnie, została użyta w rozczarowującym kontekście. Magneto – jego wątek jest najbardziej wyrazisty, ale jako taki stanowi powtórkę z poprzednich filmów i w rezultacie marnuje czas, który można było przekazać nowym postaciom. Psylocke – jeden z jeźdźców apokalipsy, jej rola sprowadza się do kilku scenek akcji i bycia eye-candy dla fanów. Angel – kompletnie różniący się od swojego komiksowego oryginału i, o dziwo, posiadający jeszcze mniej osobowości niż jego odpowiednik z Last Stand. Quicksilver – powtarzający swój popis z Days of Future Past, ale w najważniejszym momencie fabularnym zostaje olany. Mystique – coraz mniej osobowości, coraz więcej Jennifer Lawrence i coraz bardziej wybielane zachowanie. W obecnej formie jest to postać nudna nawet w zestawieniu z dwoma poprzednimi odsłonami, a do Rebecci Romjin tym razem nawet nie ma co porównywać. Nowe wersje Storm, Cyclopsa, Jean Grey oraz Nightcrawlera wypadły dobrze. Sprawili się także Xavier i Beast.

Tu dochodzimy do jeszcze jednej osoby, której obecność mogę zespoilować, jeśli ktoś nie widział jednego ze zwiastunów, więc powiem tylko: bardzo udane cameo jako takie, ale całego segmentu, który je zawiera, mogłoby wcale nie być. Ten fragment filmu stanowi też przykład tego, że nacisk na poszczególne wątki jest nierówny i niektórym poświęcono zdecydowanie za dużo czasu. Owszem, ilość fanservice jest ogromna, a z furtek na rozwinięcie poszczególnych historii w potencjalnych sequelach można zrobić drinking game, ale jeśli mają one przypominać Apocalypse, to może pora zakończyć serię? Kolejnym problemem, jaki mam z tym filmem, jest właśnie fakt przedwczesnego postawienia Apocalypse przeciwko bohaterom. Po stronie Xaviera walczy na początku tylko dwójka weteranów: Beast i Mystique, reszta to świeżaki, których zadaniem jest stawić czoła najpotężniejszemu mutantowi, jaki istniał… Tym samym zapowiedziany kolejny łotr (scena po napisach) ma się nijak do En Sabah Nura, choć też solidnie mieszał w komiksach. Dla mnie to taka sama bzdura, jak Smallville, gdzie Clark zmierzył się z takimi typami jak Doomsday jeszcze zanim został Supermanem, albo gdyby Strażnicy galaktyki walczyli w finale z Thanosem, a w sequelu z Ronanem.

Całe szczęście, że seans się nie dłuży (mimo iż do krótkich nie należy) i jeśli wybrać się na niego tylko z powodu demolki, która wygląda sensownie na dużym ekranie, można dać filmowi szkolne 4. Jednakże jako widowisko o X-Men nie robi już takiego wrażenia. Z tego powodu moja ocena: 3+.

P.S. Tym razem nawet na 3D nie będę narzekał. To dla odmiany prezentuje się w porządku.