niedziela, 25 grudnia 2016

Mind Snares: Alice's Journey

Samochód Alice ulega wypadkowi. Dziewczyna traci przytomność, a gdy ją odzyskuje, wygląda, jakby trafiła do wariatkowa stworzonego przez własny umysł.

Jeżeli masz doświadczenie z przygodówkami, to powyższy zarys fabularny będzie brzmiał znajomo. Podobne okoliczności oraz początek ma leciwe Sanitarium. Jednak w porównaniu do tej gry, Mind Snares wypada naprawdę słabo.

Na plus na pewno policzę upiorną muzykę oraz atmosferę niepokoju, jaką udało się miejscami stworzyć. Niestety, z całą resztą jest dużo gorzej. Grafika pomimo zawarcia wielu elementów potrafi być niewyraźna, co utrudnia przede wszystkim rozgrywanie sekwencji hidden object. Te ostatnie cierpią też na słabe przemyślenie sprawy. Wielokrotnie zdarza się, że jedno słowo pasuje do kilku obiektów, a teraz powodzenia w domysłach – co autor miał na myśli (Obiad?). Zagadki są strasznie oklepane lub słabe, a do tego jest ich niewiele. Jeśli jakiś obiekt jest aktywny, to dodatkowo zaznaczono możliwość kliknięcia tak wielkim obszarem, że pozbawiono się możliwości upchnięcia innych interaktywnych miejsc.

Jakby tego było mało, rozgrywka trwa poniżej 4 godzin (na poziomie ekspert, z zaliczeniem wszystkich osiągnięć), a zakończenie stanowi chyba jeden z najgorszych przykładów nagłego urwania opowieści. Niestety, względnie ładny wygląd i brzmienie to nie wszystko, nawet nie pretekst dla najbardziej wygłodzonego fana gatunku, ani najbardziej zielonego nowicjusza. Moja ocena: 1+.

niedziela, 18 grudnia 2016

Rogue One

Historia opowiadana w Rogue One ma miejsce między Revenge of the Sith i A New Hope. Trzeba jednak brać poprawkę na to, iż wydarzenia obu filmów dzieli 19 lat, a RO nie pokrywa całego tego okresu, tylko kilka wyrywków i momenty bezpośrednio przed Episode IV. Główny wątek skupia się na wykradzeniu planów Gwiazdy śmierci, której budowa została niedawno ukończona.

Mam od groma powodów, by ten film lubić i niemal drugie tyle, które podnoszą mi ciśnienie (choć na pocieszenie dodam, iż z perspektywy przeciętnego widza są one banalne i raczej nie wpłyną na jego ocenę). Po pierwsze postacie: nie mogę czepić gry aktorskiej, czy napisanych dialogów, bo zrobiono je ciekawie i konsekwentnie. W jednej scenie, gdy oddział ma zaprowadzić bohaterów do kryjówki, zakładają im worki na głowy. Dowcip polega na tym, iż jeden z nich jest niewidomy i wytyka bezsens tej czynności. Czego nie mogę zrozumieć, to dlaczego odwalono znowu ten sam numer, co w przypadku Maxa von Sydowa oraz Gwendoline Christie z The Force Awakens. W RO aktorami niemałego kalibru, którym przypadło stosunkowo niewiele czasu antenowego są Mads Mikkelsen i Forest Whitaker. Jeszcze w przypadku roli Madsa wypadło to w miarę naturalnie, ale już Whitaker, którego postać kreowano na prawdziwego twardziela (Rogue One to nie jedyna opowieść, w której się pojawia) nijak nie może tego udowodnić.

Po drugie: wplecenie RO do linii czasowej i montaż. Z jednej strony daje się rewelacyjnie odczuć, że Rogue rozgrywa się przed Episode IV, z drugiej: działa to dziwnie w zestawieniu ze wspomnianym epizodem. Mamy na przykład komputerowo odtworzone postacie, w które włożono sporo wysiłku, ale i tak mocno odstają od tła i wydają się mieć nienaturalną mimikę. Jest też scena zamykająca film, w której jeden z weteranów sagi wymiata tak, że czapki z głów. Tylko że wygląda to tak, jakbyśmy nadal byli w trylogii prequeli, a nie zmierzali wprost do Nowej nadziei, która ma miejsce dosłownie chwile po RO. Przez co ma się wrażenie, że te 19 lat upłynęło dla postaci między RO i ANH, a nie wcześniej.

Montaż to osobna para kaloszy. Nie jest tajemnicą, że do Rogue robiono dokrętki. Czy wpłynęły na jakość? Czy zrobiły klimat lżejszym (co nie oznacza lekkim, bo ten jest porównywalny z Empire Strikes Back)? Tego się pewnie nie dowiemy. Niemniej jednak końcowy produkt i tak zwiera momenty, które wciąż można wyciąć (choćby motyw z przesłuchaniem pilota Imperium). Dla porównania, w internecie zrobiono zestawienie zwiastunów. Gdy wszystkie zapowiedzi zebrano do kupy, okazało się, że zawierają 17 scen, których nie ma w filmie. Na domiar złego pierwsza połowa widowiska mimo treściwej (choć skaczącej z miejsca na miejsce) ekspozycji wlecze się niemiłosiernie.

Ostatnią rzeczą, która działała mi na nerwy, jest muzyka… Większość utworów miała podobne początki do kompozycji znanych z poprzedników i już spodziewałem się, że będzie można znowu sobie ponucić pod nosem, a w tych momentach następowała kakofonia brzmiąca, jakby ktoś na siłę próbował coś tam zaimprowizować. Pardon, ale podobne klimatem Republic Commando stawiało na całkowicie nowe utwory i wyszło na tym dużo lepiej.

Żeby nie było, pora na kilka dodatkowych pozytywów. Atmosfera widowiska jest rewelacyjna. Niekoniecznie łatwa do przełknięcia, ale bardzo wyrazista. Świetnie oddano fakt, że Rebelia wcale taka nieskazitelna nie jest oraz, że szturmowcy z garnizonów na zadupiach lekko nie mają. W porównaniu do lśniących pancerzy żołdaków np. z Gwiazdy śmierci, zbroje tych z odległych placówek są poniszczone, brudne, naznaczone walkami. Cały seans wypełniono nawiązaniami i puszczaniem oka do miłośników poprzednich produkcji, z prequelami włącznie. Co by nie mówić o tych ostatnich, jak zobaczyłem, że Jimmy Smits wrócił w roli Baila Organy, bardzo się ucieszyłem. Albo przypadkowe wpadnięcie na typa, który ma wyroki śmierci w dwunastu systemach – drobiazg, ale przezabawny! No i mamy wreszcie oficjalne uzasadnienie „durnej” konstrukcji Gwiazdy! Przyznam jednak, że jeden z takich smaczków, nazwa planety - Wobani – był dla mnie idiotyczny. Pomysłu zabrakło, czy co?

Sceny batalistyczne są jednymi z najlepszych w całej marce. Dla nich samych warto ten film obejrzeć. Nie chodzi nawet o ilość wybuchów, ale realizację. Wszystko jest przejrzyste, świetnie skoordynowane i niesamowicie efekciarskie. Da się odczuć napięcie oraz wielkość stawki, o jaką toczy się walka, a po wszystkim naprawdę ma się wrażenie, że trzeba ochłonąć.

Rogue One ma trochę pod górkę. The Force Awakens dało się wybaczyć wiele, bo był to pierwszy film po długiej przerwie i zrealizowano go „bezpiecznie”. Teraz, gdy Disney zamierza wypuszczać filmy w tym uniwersum co roku, każdy kolejny będzie miał trudniejsze zadanie w zdobyciu sympatii widzów. RO jest dobrze zrealizowanym widowiskiem, ale dużo bardziej specyficznym. Bawiłem się dobrze, ale niektóre ze zgrzytów wymienionych wyżej zaniżyły mi radochę bardziej, niż się spodziewałem. Moja ocena: 4-.

niedziela, 11 grudnia 2016

Party Hard

Jest trzecia rano, chcesz spać, ale impreza sąsiadów jest tak głośna, że to zwyczajnie niemożliwe. Pora ich uspokoić… permanentnie.

Założenie fabularne jest zdecydowanie najsłabszą stroną Party Hard. I nawet nie chodzi o to, co napisałem wyżej, bo gdyby się trzymać tylko tego (i przewrotnego poczucia humoru dialogów: Te wszystkie zwłoki przyprawiają mnie o deprechę…), byłoby w porządku. Sęk w tym, że tło przewijające się pomiędzy poszczególnymi poziomami jest jak dorabianie ideologii do wypróżniania się. Poziom bełkotu jest mniej więcej ten sam, co w pierwszym Postalu, tylko tu jest bardziej nachalny.

Jeśli jednak olejemy sobie całą sprawę i skupimy się na samej rozgrywce – to zupełnie inna bajka. W tym wariancie otrzymujemy całą masę rzezi i multum możliwości do jej przeprowadzenia. Większość poziomów (12 z kampanii + 7 dodatkowych i jeden z darmowego DLC) zawiera pewne elementy generowane losowo. Możliwe, że wszystkie, ale kilka z nich ładowało mi się zawsze w takiej samej konfiguracji, niezależnie od liczby podejść, więc nie jestem w stanie tego potwierdzić. Losowość przejawia się w postaci dostępnych pułapek i przedmiotów, jakie możemy znaleźć. Niestety, to potrafi mieć duży wpływ na przebieg danej imprezy. Zdarzyło mi się, że na party z okazji Halloween na środku parkietu pojawił się… koń. W tak zatłoczonym miejscu to prawie jak przycisk „I win!”, bo zwierzę można zdenerwować, a ono zajmie się wszystkimi, którzy stoją za blisko kopyta. W innych sytuacjach brak jakiegoś przedmiotu, albo pułapki potrafi wydłużyć pobyt w danym miejscu lub wręcz przyczynić się do zaliczenia wtopy i powtórki.

Niezależnie od ułatwiaczy, gra potrafi być bezlitosna. Trzeba być naprawdę precyzyjnym i szybkim, żeby nikt nas nie zobaczył w akcji. Tutaj sporadycznie można trafić na buga, który sprawia, że pomimo braku świadków policja i tak nas goni. Podejrzewam, że to kwestia znalezienia się zbyt blisko zwłok w złym momencie. Trupy czasami można chować, a niekiedy mamy też opcję takiego zabicia, że ciało samo znika (rzucanie ludzi za burtę, prosto w szczęki wygłodniałego rekina). Nawet jeśli zostawimy nieboszczyka na widoku, może to nam ujść na sucho, pod warunkiem, iż nie było świadka zbrodni, a od ciała uciekliśmy odpowiednio daleko, zanim ktoś je znalazł. Z imprezy może nas zabrać policja, agenci FBI, albo ochrona. O ile przed policją lepiej uciekać (jeśli nadużyjecie ukrytych przejść, przyjdzie pan Marian i je zablokuje), o tyle przedstawicieli pozostałych grup łatwiej wyeliminować własnoręcznie. Jednak przy planowaniu (którego momentami nie powstydziłaby się seria Commandos) musimy uważać, żeby potem nie wleźć we własne sidła, bo zginąć tutaj to kwestia chwili nieuwagi. No chyba że lubicie chaos, niekiedy dostępna jest opcja zadzwonienia po kogoś, kto może namieszać, np. zombie (przychodzi para zombie i zaczyna jeść gości).

Zapewne już wam się rysuje pewien obraz gry, skoro wspomniałem o łatwych zejściach oraz powtarzaniu lokacji. Każdą balangę da się rozegrać w 10-15 minut (absolutny rekord to autobus, który da się zaliczyć w minutę), co całościowo nie świadczy dobrze o długości gry… prawie. Party Hard to jeden z tytułów zaprojektowanych pod wielokrotne przechodzenie tej samej zawartości, śrubowanie wyników (każdy poziom jest punktowany) oraz zdobywanie osiągnięć, z zapisywaniem stanu pomiędzy rozwałkami. Przy czym twórcy musieli zdawać sobie sprawę, że nie każdemu będzie chciało się powtarzać ukończony fragment, a samych dodatków może nie być za wiele w przyszłości, bo udostępnili solidny edytor pozwalający na projektowanie własnych poziomów.

Graficznie Party Hard zrealizowano w popularnym obecnie stylu pixel art. Z jednej strony zapewniono ogromną masę detali nadających grze klimatu. Ludziki niby mają tylko po te kilkanaście pikseli, ale gdy jakaś para idzie w ustronne miejsce, ich pozycja nie pozostawia wątpliwości odnośnie tego, co robią. Z drugiej strony kolorystyka potrafi zaleźć za skórę, bo w pewnych sytuacjach sprawia, że widok na ekranie jest nieczytelny. Do tego należy dodać problemy z przenikaniem, przez które postacie potrafią schować się np. za czymś wiszącym na ścianie, oraz fakt, że po godzinie grania i gapienia się w setki ruchomych figurek oczy zaczynają boleć.

Całość okraszono syntezatorową ścieżką dźwiękową nawiązującą do lat osiemdziesiątych. Szkoda tylko, że utworów nie ma za wiele, a ich powtarzalność oraz zapętlenie mogą zacząć irytować przy dłuższych sesjach z grą.

Jeżeli lubicie gry nadające się na krótkie sesje, w których można pokombinować, z punktacją do przebijania, a przy tym nie odstrasza was tematyka oraz wymagana doza refleksu, warto spróbować Party Hard, zwłaszcza w przecenie. Bawiłem się przy niej dobrze (a nie wspomniałem nawet o trybie kooperacji, czy integracji z serwisami streamowymi, pozwalającej widowni na udział w naszej grze) i tak naprawdę krwi napsuły mi (nie za dużo, ale jednak) babole graficzne oraz absurdalne sytuacje kreowane przez losowość. Na szczęście jedno i drugie zdarzało się rzadko. Moja ocena: 4-.

niedziela, 4 grudnia 2016

DC Showcase

Pod tym tytułem kryje się seria krótkich filmów prezentujących niektóre z postaci z uniwersum DC, które, jak twierdzą autorzy, nie miałyby szans na samodzielny film (co jest o tyle ironiczne, że jedna z nich doczekała się własnego serialu). Shorty nie są powiązane z niczym konkretnym (może oprócz Catwoman). Mają raczej za zadanie przedstawić specyfikę danej postaci. Jak wyszło? O tym poniżej.


DC Showcase: The Spectre


Zacznijmy od tego, kim jest tytułowe widmo. W pierwszej wersji Spectre zamieszkiwał ciało Jima Corrigana, który został zabity przez gangsterów. Jednak zamiast pozostać martwym, wrócił do życia jako „nosiciel” widma. Sam bohater jest duchem zemsty, zabijającym zbrodniarzy (skojarzenia z postaciami pokroju Kruka i Ghost Ridera są jak najbardziej na miejscu) i na przestrzeni lat był związany z wieloma osobami (wliczając w to Hala Jordana, który chciał odpokutować swoje zbrodnie), jednak na potrzeby shortu wykorzystano setting z Corriganem.

Osią fabuły jest morderstwo producenta filmowego. Pracujący dla policji Jim pojawia się na miejscu zbrodni, ale nie jako detektyw prowadzący śledztwo, lecz z powodu telefonu przyjaciółki (będącej córką zamordowanego).

Pomimo, iż zarys fabularny jest banalny, sam short to takie małe dzieło sztuki. Animacja jest pierwszorzędna, a moce Spectre pozwalają na kreatywnie zrealizowane sceny. W trakcie mszczenia się na mordercach znajdziemy sporo nawiązań do prawdziwych klasyków pokroju Christine, Nocy żywych trupów, czy nawet Egzorcysty. Muzyka rewelacyjnie oddaje klimat lat siedemdziesiątych, albo tworzy atmosferę rodem z twórczości Johna Carpentera, w zależności od sceny. Kolory są jaskrawe, ale stonowane i nie rażą w oczy. Na całość nałożono filtr dodający efekt starej taśmy filmowej. Widowisko zamknięto w mniej więcej dwunastu minutach.

Pierwotnie The Spectre był jednym z dodatków płytowego wydania Justice League: Crisis on Two Earths. Później trafił w wersji rozszerzonej do antologii DC Showcase Original Shorts Collection. Jeśli będzie mieć okazję obejrzeć The Spectre, koniecznie to zróbcie. To jedne z najlepiej zrealizowanych, najbardziej dynamicznych i efekciarskich dwunastu minut poświęconych bohaterowi komiksowemu, jakie w życiu widziałem. Moja ocena: 5.


DC Showcase: Jonah Hex


Jonah Hex jest chyba jedną z najbardziej przyziemnych postaci w uniwersum DC. Nie licząc charakterystycznie przeoranej gęby nie wyróżnia się w zasadzie niczym. Ot, zwykły, dobry w swoim fachu łowca nagród na dzikim zachodzie.

Ten short pierwotnie znalazł się w dodatkach do Batman: Under the Red Hood. Później, podobnie jak The Spectre, trafił do tej samej antologii w wersji rozszerzonej, trwającej około 12 minut. W opowiadanej historii obserwujemy Jonah Hexa, który goni za bandytą znanym jako Red Doc. Ten ostatni miał wątpliwe szczęście natknąć się na Madame Lorraine, ale nawet po śmierci jest coś wart, a Hex nie odpuszcza.

Od razu zaznaczę, że nie jestem wielkim fanem westernów, a niniejsza odsłona DC Showcase to western pełną gębą. Jest ponuro, brutalnie, efekciarsko. Główni aktorzy (Thomas Jane, Punisher z filmu z 2004 roku, jako Hex oraz Linda Hamilton jako Madame Lorraine) idealnie wpasowują się w stworzone realia. Jak w saloonie ma być bójka – jest bójka. Jak ma się lać alkohol – leje się alkohol. Całość ogląda się naprawdę dobrze, ale nie robi takiego wrażenia jak The Spectre. W związku z czym moja ocena to: 4. No chyba że przez wzgląd na niespecjalne lubienie gatunku umyka mi coś, co podnosi wartość Hexa, wtedy można rozważyć inny wynik końcowy.


DC Showcase: Green Arrow


Postać Olivera Queena została ostatnimi czasy spopularyzowana dzięki serialowi Arrow (choć znajdą się tacy, którzy będą przypisywać to interpretacji ze Smallville). Natomiast jej korzenie sięgają roku 1941, gdy była wypadkową inspiracji Robin Hoodem i serialem (nie w takim pojęciu, jakiego współcześnie używamy) The Green Archer. Niniejsza odsłona DC Showcase przedstawia interpretację bliższą innym animowanym wersjom Olliego oraz komiksom, więc fani Arrow nie powinni oczekiwać niczego w stylu: You have failed this city! Pierwotnie animacja była dodatkiem do Superman/Batman: Apocalypse, a potem jak wyżej.

Oliver Queen (ciekawostka, w tej roli Neal McDonough, czyli Timothy “Dum Dum” Dugan z Kapitana Ameryki oraz Agentki Carter, a także Damien Darhk z Arrow) jedzie na lotnisko, aby odebrać Black Canary. Przy okazji chce się jej oświadczyć. Na miejscu dochodzi jednak do zamachu na dziesięcioletnią księżniczkę, będącą ostatnim potomkiem króla Vlatavy. Jednym z zamachowców jest Merlyn.

Green Arrow to taki niezobowiązujący akcyjniak. Jakość wykonania stoi na tym samym poziomie, co u poprzedników. W dialogach padają zabawne aluzje do nazwy i pochodzenia bohatera, a całość zamyka się w dwunastu minutach (w wersji rozszerzonej). Short jest bardzo przyjemną odskocznią od serialowego Arrowa, który wielokrotnie zachowywał się, jak osoba cierpiąca na syndrom kija w dupie. Polecam go zwłaszcza osobom, które do tej pory ograniczały się tylko do produkcji CW. Może w ten sposób ujrzą bohatera w innym (moim zdaniem lepszym) świetle. Moja ocena: 4.


Superman/Shazam!: The Return of Black Adam


Skrócona origin story Billy’ego Batsona, znanego obecnie jako Shazam. Skrócona nie oznacza krótka, bo The Return of Black Adam to jednocześnie najdłuższy (póki co) z shortów, trwający 22 minuty. Co ciekawe, nie pojawił się wcześniej przy żadnym z filmów. Znajdował się wyłącznie w antologii DC Showcase Original Shorts Collection (odnosi się wręcz wrażenie, że stał się pretekstem do stworzenia tejże).

Poziom animacji oraz udźwiękowienia jest równie wysoki, co w poprzednich produkcjach. Zważywszy na czas trwania filmu, otrzymujemy sporo akcji i nieco demolki. Niestety, tu odnosi się wrażenie, że starano się zaoszczędzić, bo niszczenia otoczenia jest naprawdę mało, a postaci w tle jeszcze mniej. Jest to o tyle kuriozalne, że w pierwszej scenie Billy mija chyba większość swoich sąsiadów. Natomiast gdy dochodzi do starcia między Shazamem, a Black Adamem w centrum miasta – to jest podejrzanie puste dokładnie do momentu, w którym Adam potrzebuje zakładnika. Przestrzeń między budynkami zamiast nieba zawiera biel. Może chodziło o to, by widz skupiał się na właściwej walce? Nie wiem. Wiem natomiast, że pomimo dostrzeżenia tych braków niniejszy film oglądało mi się naprawdę dobrze. Oprócz fanów animacji DC film mogę polecić osobom, którym koncept Shazama wydaje się zbyt egzotyczny, by zagłębiać się w komiks, ale na tyle ciekawy, by dowiedzieć się czegoś więcej. Moja ocena: 5-.


DC Showcase: Catwoman


Kolejne dziwadło na tej liście. Z jednej strony Catwoman należy do serii Showcase, z drugiej – nie ma jej w antologii. Ten short znajduje się wyłącznie w dodatkach do Batman: Year One. Powód jest dość prozaiczny. Zamiast przedstawienia specyfiki, albo historii pochodzenia, Catwoman jest bezpośrednią kontynuacją wątku tej postaci (w tej roli ponownie Eliza Dushku) z filmu, do którego ją dołączono. Osią fabuły jest śledztwo w sprawie przemytu, a wbrew ksywce gangstera – Rough Cut – nie chodzi o diamenty.

Przywrócono krótki format opowieści. Całość zamyka się w piętnastu minutach wyładowanych akcją, akcją i jeszcze raz akcją z minimalną dozą erotyzmu. Od tej strony shortowi nie da się nic zarzucić – zrealizowano go po mistrzowsku (animacja, kolory, udźwiękowienie, aktorstwo), a i na brak różnorodności scen nie da się narzekać. Zasadniczo problem jest jeden – jeśli spodziewasz się czegoś więcej, niż pościgów, strzelania i mordobicia, Catwoman może ci się nie spodobać. Przyznaję, że po lekturze typu: Catwoman: When in Rome, albo Catwoman: Trail of the Catwoman zawód jest jak najbardziej uzasadniony. Jeśli jednak patrzeć na ten film wyłącznie jako akcyjniak, jest to przyjemnie spędzony czas. Moja ocena: 4+.