niedziela, 31 grudnia 2017

New Year’s Evil

Za każdym razem, gdy nachodzi mnie ochota na obejrzenie jakiegoś horroru tematycznego, wpisuję w przeglądarce [temat] horror list i przeglądam wyniki. Niekiedy takie listy są tworzone bez ładu i składu, innym razem są kopiowane pozycja w pozycję od jednej osoby. Jednak od czasu do czasu trafia się coś sensownego, dzięki czemu znajduję tytuły mało znane, ale idealnie wpasowujące się w moje zachcianki. Teraz, gdy znalazłem New Year’s Evil, moją pierwszą myślą było: Jakim cudem jeszcze tego nie oglądałem? Niestety, radość ze znaleziska nie zawsze idzie w parze z tą z seansu.

W pewnym hotelu z okazji nadchodzącego nowego roku postanowiono zrobić koncert, nazwijmy go umownie, punk rockowy. Prowadząca imprezę jest tak zaaferowana całą sprawą, że wszystko inne nie istnieje, wliczając syna, w którego karierze nastąpił przełom oraz psychopatę, który zaraz po dodzwonieniu się do niej obiecuje, że ją zabije. Na obietnicy się nie kończy. Jego podróż do babki to droga usłana trupami.

Gatunkowo New Year’s Evil bliżej do thrillera niż slashera, ale że posiada spore elementy tego drugiego (ze wskazaniem na dość przyzwoite sceny zabójstw), to pod takim kątem będę go oceniał. Ciekawą koncepcją jest brak maski u zabójcy. Widz od samego początku wie, kto zabija. Uzupełniono ją o kilka zwrotów akcji, które bardzo zgrabnie wplatają się w przebieg. Powtarzany w kółko motyw muzyczny zespołu z filmowej imprezy może budzić skojarzenia z Critters, muzyka z morderstw przywodzi na myśl Friday the 13th.

Niestety, na tym pozytywy się kończą. O ile godzinę (z 90 minut) ogląda się całkiem przyjemnie, pozostała część sprawia wrażenie zrealizowanej zbyt szybko, jakby nagle zaczęły kończyć się fundusze lub czas. Przez co ostatnia konfrontacja wypada odczuwalnie słabiej, a do tego nie daje pełnej satysfakcji. Na domiar złego morderstw jest niewiele, a jeden ze wspomnianych zwrotów wypada na samym końcu. Ktoś chyba kładł fundamenty pod sequel, ale nic z tego nie wyszło.

Czy warto sobie zawracać filmem głowę? Jeśli ktoś lubi głupie i przerysowane średniaki w slasherowej otoczce – jak najbardziej. Moja ocena: 3+.

niedziela, 24 grudnia 2017

The Lego Batman Movie

The Lego Movie okazał się zaskakująco dobrym filmem, a nie tylko półtoragodzinną reklamą klocków Lego. Niemniej jednak gdy zapowiedziano jego spin-off, The Lego Batman Movie, ciężko było nie odnieść wrażenia, że to już skok na kasę. Na moje szczęście widowisko postanowiło sprzedać mi batkopa z półobrotu za ten brak wiary.

Joker realizuje kolejny plan mający jednocześnie posłać Gotham do piachu i doprowadzić do konfrontacji z Batmanem, którego klaun uważa za swego największego wroga i jest święcie przekonany, że gacek czuje to samo w drugą stronę. Jednak Bats postawiony pod ścianą oświadcza, że ma Jokera w poważaniu i nikt (nieważne, czy sojusznik, czy wróg) nie jest mu potrzebny do szczęścia. Wystarczy uwielbienie okazywane przez mieszkańców Gotham (albo kogokolwiek, kto będzie pod ręką) po uratowaniu miasta. Ale pan J nie zamierza tego tak zostawić, obmyśla nowy plan!

W głowie mi się to nie mieści, ale na tle tego, co napisałem, fabuła The Lego Movie jest zaskakująco normalna. Nie żeby to był problem. Twórcy widowiska doskonale wykorzystują stworzone przez siebie realia oraz mocno zakręcone interpretacje postaci znanych z komiksów i innych mediów, a to nie wszystko. Aby zrobić dobrą parodię, należy najpierw znać na wylot i lubić jej obiekt. W The Lego Batman Movie na każdym kroku przekonujemy się o miłości do materiału źródłowego. Przez cały seans jesteśmy raczeni nawiązaniami (wizualnymi i słownymi) do różnych wersji postaci i jej otoczenia. Od tych najbardziej oczywistych (jak wszystkie filmy fabularne i serial z Adamem Westem), po te najbardziej niszowe (jak lista wrogów, o których obecnie mało kto pamięta, a do wyszukania których widz jest zachęcany w trakcie seansu, by udowodnić, że żaden z nich nie został zmyślony na potrzeby widowiska). Ba, gacek i spółka to nie jedyna sfera, z której czerpią autorzy. Jak zobaczycie, kogo uwięziono w Phantom Zone (co z automatu czyni ten film lepszym starterem jakiegokolwiek uniwersum niż Iron Man i Batman v Superman razem wzięci), poskładacie się ze śmiechu. Wiecie, kto jeszcze robił parodie w podobny sposób? Mel Brooks.

Niestety, moje oczekiwania względem filmu były chyba mocno zawyżone. Po opiniach zasłyszanych i przeczytanych w internecie spodziewałem się istnej rewelacji, a otrzymałem film tylko ciut lepszy od dobrego. Nie pasowało mi kilka rzeczy. Po pierwsze – motyw relacji Jokera i Batmana jest chyba jednym z najbardziej oklepanych. Żeby daleko nie szukać: w filmach będzie to pierwszy Batman Burtona, w komiksach The Killing Joke, a w grach przynajmniej 3 z 4 odsłon Arkhamverse. Po drugie – gagów i humoru jest czasami do przesady. Serio, pierwsze wytchnienie od rechotu odczułem bodajże gdzieś po trzydziestu minutach seansu.

Osobną rzeczą, o której warto pamiętać w przypadku The Lego Batman Movie, jest to, że niespecjalnie nadaje się on dla dzieci. Nie chodzi o jakiś przesadny poziom brutalności, czy żartów dla dorosłych. Seans jest stosunkowo długi i mało dynamiczny w porównaniu z typowymi produkcjami dla małolatów. Więcej radochy sprawi dorosłym, a już zwłaszcza osobom, które trochę filmów (nie tylko o Batmanie) widziały. Moja ocena: 4+.

niedziela, 17 grudnia 2017

Star Wars: The Last Jedi

Przy okazji wpisu o Rogue One wspomniałem, iż każdy kolejny film z tej serii będzie miał coraz bardziej pod górkę. Mało tego, nawet jeśli następne widowiska będą lepszej jakości, dużo łatwiej będzie się ich czepiać i wytykać nawet najdrobniejsze potknięcia. I niestety mam tak właśnie z The Last Jedi.

Epizod ósmy otwiera tekst, wedle którego First Order rozwalił Republikę. Poza tym Rey odnalazła Luke’a, a resztki ruchu oporu z Leią i Poe na czele uciekają przed Kylo Renem, Snoke’iem i Huxem.

Miałem wrażenie, że w The Force Awakens First Order tak bardzo skupiało się na dowaleniu jakiemuś tam ruchowi oporu, że Republika mogła zająć się pozostałościami po Imperium. A tu na dzień dobry widzę, że FO nie tylko nie odczuło straty bazy Starkiller, ale także dorżnęło Republikę ot tak i ma mnóstwo czasu na uganianie się za Leią i spółką. Zresztą sam początek związany z zabawą w kotka i myszkę będzie budził skojarzenia z  Empire Strikes Back. Od tego momentu akcja jest podzielona na trzy wątki, które będą kojarzyć się z: kombinacją Epizodów V i VI, Battlestar Galacticą, Casino Royale i questem rodem z najprostszych RPGów. Niestety, jeden z tych wątków (Casino + quest) jest chyba najbardziej oderwany od całości i wsadzony tylko po to, by Finn miał co robić (ewentualnie, żeby wcisnąć zalążki wątków na przyszłość).

Najgorsze w tym filmie jest to, że pomimo naprawdę odważnych pomysłów wywracających kanon do góry nogami, żaden nie wygląda na dokończony. Nie wiem, czy to kwestia chęci zachowania pointy na kolejną część, czy może autorzy przestraszyli się własnych idei, ale ja siedziałem zawiedziony. Przykłady: relacja Kylo – Rey była znakomitym motorem napędowym, który padł gdzieś w połowie, Luke i trening Rey również jakoś tak oklapły po drodze, a Snoke i Phasma zostali zamieceni pod dywan w takim tempie, że osiągnęli prędkość wariacką. Ponadto mam nadzieję, że osoby, które wymyśliły Porgi i wszystkie sceny z nimi (chyba tylko po to, by Chewbacca był częściej na ekranie, w przeciwnym razie pojawiłby się dosłownie raz, góra dwa) trafią do piekła, w którym oprócz wrzasków tych paskud nie będzie słychać nic innego. Na deser powiem, iż w pierwszej 1/3 seansu jest tak durna scena z udziałem naszej ulubionej księżniczki, że ryzykujecie facepalma wywalającego mózg przez potylicę.

Pomimo powyższego zrzędzenia The Last Jedi oglądało mi się całkiem dobrze. Po pierwsze: film jest pięknie nakręcony, a sceny batalistyczne wgniatają w fotel. Po drugie: niektóre z postaci fajnie rozwinięto, a i weterani serii sprawili się znakomicie. Po trzecie: wspomniane wyżej pomysły robiące bałagan w uniwersum są ciekawe i pozostaje mieć nadzieję, iż zostaną pociągnięte dalej w następnej odsłonie. Zwłaszcza, że zawarto w nich sporo odcieni szarości. Po czwarte: w fabule pojawiło się sporo sytuacji, w których zamiast iść logiką kinowo-starwarsową, posłużono się rozsądkiem. Jest taka scena, w której Kylo ma okazję zmierzyć się z jednym z przeciwników. Natychmiastowym skojarzeniem będzie: No nie, gamoń wyjdzie z opancerzonego transportowca, byle tylko pomachać latarą. I zaskoczenie – Ren podejmuje najsensowniejszą z możliwych decyzji: każe swoim wojskom strzelać ze wszystkiego, co mają pod ręką. Tutaj dochodzimy do piątego: The Last Jedi wtyka pierdyliard szpil w fabułę poprzednika i stara się nadgonić wszystkie jego braki, co jest nie lada wyczynem.

Podsumowując, TLJ jest lepszym filmem od dwóch poprzednich, ale trudniej mi wybaczyć te wszystkie zgrzyty (stąd też taka ocena). Inna sprawa, że to, co mi nie pasuje, wam może się podobać. Moja ocena: 4.

niedziela, 10 grudnia 2017

Arrow – Season 2

Po zniszczeniu Glades w Starling City Oliver Queen wrócił na wyspę, od której zaczęła się jego podróż. Jednak niedługo było mu dane nacieszyć się samotnością. John Diggle i Felicity Smoak przybywają po niego. Młody Queen jest potrzebny w mieście, w rodzinie i w firmie. Po próbie naprawienia grzechów ojca przyjdzie mu stawić czoła pierwszemu z demonów jego własnej przeszłości.

Od razu muszę napisać, że do tego sezonu mam największy sentyment, co trzeba brać pod uwagę zwłaszcza przy mojej ocenie. Jednak w przeciwieństwie do pierwszego sezonu, który urósł w moich oczach dopiero po drugim podejściu, ten sezon od początku ma tę samą notę.

Drugi sezon to pod wieloma względami rewolucja w Arrowverse. Dostajemy dużo większą liczbę komiksowych smaczków, np. pod postacią ichniej wersji Suicide Squad, aluzji do Harley Quinn, Black Canary, czy wzmianek o Ra’s al Ghulu. Największą furorę robi gościnny występ Barry’ego Allena, bo zapowiada najwięcej zmian. Do tej pory wszystko starano się tłumaczyć pseudo naukowym bełkotem i cudownymi lekami. Po eksplozji w Central City autorzy mogą wprowadzać cokolwiek bez silenia się na uzasadnienie. Zresztą drugim zwiastunem takich nowinek jest League of Assassins, której przywódca ma dość specyficzny sposób wydłużania życia.

Nie jest to jedyna koncepcja na rozbudowę serialowego uniwersum. Sezonowi towarzyszy pierwsza miniseria webisodów pod tytułem Arrow: Blood Rush, której akcja ma miejsce między odcinkami 5 i 6. Jest to sześć jednominutowych odcinków, które oprócz tego, że są bezczelną reklamą produktów firmy sponsorującej serialik, opowiadają o spotkaniu Roya i Felicity oraz zadaniu na rzecz utrzymania tajemnicy tożsamości Green Arrow. Jako całość BR jest opcjonalny.

Wracając do sedna, widowisko nie skupia się już wyłącznie na zemście Olivera, czy jego rozwoju. Swoje pięć minut dostaje większość postaci, z czego Diggle ma nawet sceny z własnej przeszłości. Fabułę urozmaicono wieloma wątkami osobistymi, zachowując przy tym balans między akcją i obyczajówką. Dzięki temu aktorzy mogą pokazać nieco większy wachlarz swoich możliwości, a sceny akcji nic na tym nie tracą. Tak jak poprzednio prym wiódł John Barrowman jako Malcolm Merlyn, tak tutaj niepodzielnie rządzi znany z serialowego Spartacusa (żeby było zabawniej, nie jest jedyną osobą z tamtej obsady, mamy też epizodyczną Nyssę al Ghul graną przez Katrinę Law oraz Amandę Waller w wykonaniu Cynthii Addai-Robinson) Manu Bennett jako Slade Wilson. Owszem, był już w pierwszym sezonie, jednak dopiero teraz pokazuje, na co go stać. Każda teraźniejsza scena z jego udziałem robiła na mnie wrażenie. Swoją obecnością wręcz przytłaczał pozostałe postacie i dla niego samego warto ten sezon obejrzeć.

Gdybyście mieli ograniczyć się do oglądania jednego sezonu Arrow, drugi jest póki co najlepszym wyborem. Nie jest to ideał, ale da się go obejrzeć bez konieczności zaliczania pierwszego i jest na tyle satysfakcjonujący, że można sobie darować kolejne. Moja ocena: 4+.

niedziela, 3 grudnia 2017

Lost Grimoires: Stolen Kingdom

Główna bohaterka, uczennica alchemika, wraca z uczelni do domu. Podróż przebiegła spokojnie, ale dziewczyna zauważa, iż pod jej nieobecność królestwo zmieniło się i to niekoniecznie na lepsze. Na miejscu wita ją mentor i wuj w jednej osobie. Po krótkim powitaniu niewiasta zamierza udać się na odpoczynek, ale w tej samej chwili okazuje się, że ktoś włamał się do domu. Mało tego, włamywacz zdaje się znać zakamarki budynku, o których nasza protagonistka nie miała pojęcia.

Pomimo intrygującego wstępu cała fabuła daje się przewidzieć niemal od ręki, przez co szybko przestaje się zwracać na nią uwagę. Na szczęście dla grającego, LG potrafi z miejsca oczarować oprawą graficzną (animacjami już niekoniecznie) i iście baśniową atmosferą, porównywalną z tą z Grim Legends. W parze z częścią wizualną idzie warstwa muzyczna. Może nie zawiera charakterystycznych motywów, ale jest wystarczająco przyjemna. Projekty miejsc oraz poszczególnych łamigłówek również nie odstają, a przy tym są czytelne, co ma niebagatelne znaczenie, zwłaszcza w sekwencjach hidden object. Na plus należy policzyć zróżnicowanie tych ostatnich oraz brak jakiegokolwiek recyklingu.

Niestety, przekłada się to także na długość gry. Zagadki i sekcje hidden object są łatwe, miejscami wręcz banalne i czasem niepotrzebnie udziwnione (np. szukanie klucza do gabloty, którą można byłoby rozbić). Na poziomie ekspert, zdobywając wszystkie osiągnięcia, Lost Grimoires da się ukończyć w lekko ponad dwie godziny. I to tyle. Nie ma nawet dodatkowego, mniejszego scenariusza. Przyznaję, że te dwie godziny spędza się przyjemnie, ale pełnej ceny nie da się tym usprawiedliwić. Jeśli jednak wszystkie (nawet minimalnie) dłuższe tytuły masz już za sobą, chcesz się zrelaksować przy kolejnej Hidden Object Game, a Lost Grimoires jest akurat w promocji, możesz brać bez wyrzutów sumienia. Moja ocena: 4.

niedziela, 26 listopada 2017

Justice League (2017)

Przeciwnik zapowiedziany w końcówce  Batman v Superman (żeby było śmieszniej, pokazany tylko w wersji rozszerzonej, w zwykłej ograniczono się do bełkotu Luthora) nadciąga. Musi zebrać trzy pierścienie władzy… pardon, Mother Boxy, dzięki którym urządzi Ziemię po swojemu. Kiedyś już próbował, ale przymierze elfów i ludzi… amazonek, atlantów i ludzi powstrzymało go. Na imię ma Sau… Steppenwolf.

Nie będę owijał w bawełnę, jeśli nie podeszło wam BvS, JL ma małe szanse, bo w większości zostało zrealizowane przez Snydera. Jednakże za resztę odpowiada nie kto inny, jak Joss Whedon, więc kto wie, może to będzie wystarczający argument? Ale po kolei.

Bezapelacyjnie największą zaletą widowiska są postacie. To dla nich powinno się obejrzeć ten film. Chemia w drużynie jest naprawdę fajna, aktorzy świetnie dobrani, a interpretacje bohaterów są również w porządku. Najbardziej obawiałem się Cyborga oraz nowej wersji Flasha. Cyborga, bo w zwiastunach wypadał drętwo, a Flasha, bo ten ma konkurencję w postaci serialowego odpowiednika, który obecnie biegnie przez czwarty sezon. Obie obawy bezzasadne, bo panowie robią dobrą robotę. To ostatnie to nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę największy mankament – brak czasu antenowego dla pojedynczych osób. Jako grupie poświęcono im go odpowiednio dużo, ale wprowadzenie dla poszczególnych członków Ligi jest w najlepszym wypadku pobieżne. Pół biedy dla Batmana, którego wszyscy znają, albo Supermana i Wonder Woman, którzy swoje solowe występy mają za sobą. Szkoda pozostałej trójki. W ogóle montaż jest cokolwiek dyskusyjny, gdyż to, że coś tam powycinano po drodze, bije po oczach przez cały seans. Tyle dobrego, że w przeciwieństwie do BvS zrobiono to wystarczająco sensownie (BvS w wersji podstawowej był wręcz za mało pocięty, co uwydatniła wersja rozszerzona), by nie mieć pretensji o wycinki, a jednocześnie mieć ochotę na Director’s/Extended Cut.

Niestety, rzeczy, do których łatwo się w tym filmie przyczepić, jest więcej. Rozbieżność między stylami Snydera i Whedona (że już nie wspomnę o tym, że chyba nikt nie wiedział, co z tym filmem robić, bo niezdecydowanie wręcz wisi w powietrzu) potrafi zazgrzytać. JL zaczyna się w podobnym tonie, co BvS: nasza paskudna rzeczywistość, nastroje powodowane śmiercią Supermana i bohaterowie powoli zaczynający wychodzić z cienia. Z kolei dalej zaczynają wskakiwać mniej lub bardziej suche dowcipy rodem z Avengers, jaskrawa kolorystyka i niskobudżetowa demolka na odludziu (przynajmniej nie tak absurdalna, jak ta z Doomsdayem, w której wrzucenie go w cokolwiek powodowało eksplozję). Mimo tego (a może dzięki niemu) dysonansu widowisko jest bardziej przystępne dla przeciętnego widza.

Z kolei fani tego uniwersum raz dwa wyłapią całą masę błędów świadczących o tym, iż chyba nikt nad nim nie czuwa tak, jak ma to miejsce w MCU. Linia czasowa została rozpierdzielona, np. powstanie Cyborga widzimy w pewnym monecie w BvS, a dialog w JL wskazuje, że miało to miejsce między filmami. Na domiar złego to nie jedyna niekonsekwencja. Powrót Supermana zapowiedziany w BvS zrealizowano zupełnie inaczej, olewając sobie tym samym story arc, z którego pochodził. Projekty, np. kostiumów amazonek różnią się od pokazanych w Wonder Woman, ale są to zmiany na gorsze i bezzasadne. Przyczepię się również do sceny po napisach (jak ktoś nie chce spoilerów, proszę o przeskok do następnego akapitu). Joe Manganiello to dobry wybór do obsadzenia roli Slade’a Wilsona (nawet powracający w tej sekwencji Jesse Eisenberg tak nie irytuje), ale charakteryzacja na starą wersję najemnika wyszła tanio, niczym średniobudżetowy cosplay. Manu Bennett jako Deathstroke w Arrowverse wypadł naturalniej i dużo lepiej.

Jedynym aspektem, którego nijak nie mogę obronić, są efekty specjalne. Ich jakość nie jest dyskusyjna, tylko zwyczajnie słaba. CGI bije sztucznością po oczach. Cybrog wygląda, jak z folii aluminiowej, Steppenwolfowi zapomnieli dać tekstury, a maskowanie zarostu Cavila przypomina oblepienie gęby plasteliną (kolega w jednej scenie wręcz zastanawiał się, czy aktora nie zmienili). 3D jest tak nędzne, że nawet obiekty lecące w kierunku widza ledwo „odstają”.

Wbrew temu zrzędzeniu bawiłem się dobrze. Chciałem filmową Justice League – dostałem (wraz ze smaczkami typu Green Lantern w retrospekcji oraz znany motyw muzyczny, np. Batmana z filmu Tima Burtona). Chciałem rozwałkę – dostałem. Mogę trochę grymasić, że zamiast konsekwentnego trzymania się wizji Snydera wciśnięto mi mniej przemyślanych Avengers w słabej oprawie, ale całą resztę wad akceptuję z pełną świadomością i chętnie do tego filmu (nawet jeśli to tylko kolejna, przeciętna komiksowa demolka) wrócę, zwłaszcza w wersji rozszerzonej. Moja ocena: 4+.

niedziela, 19 listopada 2017

The Punisher (2017) – Season 1

Frank Castle dokonał swej zemsty. Od pół roku ukrywa się, pracuje na budowie i co wieczór zmaga się ze swoimi demonami. I żyłby długo i nieszczęśliwie, gdyby nie to, że młodzik z jego miejsca pracy próbuje orżnąć gangsterów, co niemal przypłaca życiem. W wyniku całego zamieszania Castle’a namierza człowiek o pseudonimie Micro, który udowadnia Frankowi, iż jego misja nie dobiegła końca.

Po ośmiu odcinkach The Defenders wracamy do formuły trzynastoodcinkowej serii. Przyznam się, że niektóre z internetowych recenzji oraz to, jak ostatnim razem wyszedł Netflixowi serial tej długości (Iron Fist), nie wróżyły dobrze Punisherowi. Na moje szczęście myliłem się.

Pomimo tempa opowieści podobnego do przygód Danny’ego Randa tutaj nie zdarzyło mi się ziewać. Przede wszystkim dlatego, iż dobrze wykorzystano czas antenowy. Jest tu tyle gadania, ekspozycji oraz wciskania detali, że nie ma ani jednej ważniejszej postaci, na temat której nie wyrobilibyśmy sobie zdania. Dzięki temu zabiegowi angażujemy się w ich losy, a sami bohaterowie są dla oglądającego bardziej realni. Dużą zasługą jest też prowadzenie fabuły – bez zbędnego ganiania w tę i z powrotem od frakcji do frakcji, bez irytująco głupiego zachowania. Aktorzy odwalają kawał dobrej roboty, a Bernthal (Punisher) i Moss-Bachrach (Micro) to mistrzostwo świata.

Spotkałem się z zarzutami, iż w serialu jest mało Punishera (co w połączeniu z wyżej wymienionymi proporcjami gadania do akcji zbliża go do mało lubianego przez fandom The Punisher z 2004). Prawda, choć raczej w takim samym stopniu, w jakim było mało Batmana w trzecim filmie Nolana. Ponadto pomimo iż Castle gra pierwsze skrzypce, dodatkowych wątków jest tyle, że cały serial przestaje być opowieścią o Punisherze i przyległościach. Staje się opowieścią o spisku rządowo-militarnym, w której akurat znalazło się miejsce dla Franka i Micro, śledztwa agentki Madani, problemów weteranów wojennych ścierających się z codziennością, cameo Karen Page oraz wielu innych, rozdmuchujących fabułę rzeczy, które nie każdemu przypadną do gustu. To trochę tak jakby wziąć książkę Toma Clancy’ego, albo  filmową adaptację Ludluma typu seria z Jasonem Bournem i wrzucić do nich Bernthala.

Scen akcji nie będzie wiele, ale to, co zobaczycie, jest warte każdej poświęconej sekundy. Żeby było ciekawiej, to niby kilka scen na cały sezon, ale nawet tyle wystarczy, by Punisher zyskał miano najbrutalniejszego i najbardziej krwawego tworu zarówno pośród Marveli Netflixa, jak i w całym MCU. Pod tym względem przebija nawet film Punisher: War Zone z 2008. Za przykład niech posłuży scena retrospekcji, w której Frank broni swojego oddziału. Była opisana podczas rozprawy sądowej w drugim sezonie Daredevila, zaś jej realizacja kojarzyła mi się z podobnym motywem z serii The Punisher: Born. Dlatego mam też cichą nadzieję, iż nawet jeśli Disney ściągnie wszystkie filmy MCU z Netflixa na swoją platformę, pozwolą na dalszą produkcję seriali tutaj. Po takim występie Punishera nie widzę szans na powodzenie jakiejkolwiek wersji będącej krokiem wstecz/łagodzonej na rzecz kategorii PG-13 lub familijnego wizerunku wytwórni. Inna sprawa, że zakończenie sezonu jest jakieś takie dziwne, jakby twórcy sami nie wiedzieli, czy będą chcieli kontynuować tę serię, czy tylko zostawiają postać jako wsparcie dla innych.

Jeśli jesteście w stanie zaakceptować powyższą sytuację i narzucone przez nią proporcje, tempo i efekt końcowy, nie ma się co zastanawiać, tylko siadać i oglądać. Moja ocena: 4+.

niedziela, 12 listopada 2017

Try as they will, and try as they might, who steals me gold won't live through the night.

Skoro mamy filmy o zabijających ślimakach, pająkach, potworkach z kosmosu, maglownicy, martwym pedofilu, laleczce opętanej przez ducha mordercy, czy dżinie, to dlaczego nie skrzat? Zwłaszcza, że podobnie jak w przypadku dżinów daje to pole do popisu w pokazywaniu złośliwości tych istot.


Leprechaun


Powiadają, że gdy złapiesz skrzata, musi pokazać ci, gdzie schował swoje złoto. Albo jeszcze lepiej: znajdziesz je na końcu tęczy. Tylko co, jeśli skrzat to złośliwa menda, która zabije każdego, kto utrudni odzyskanie złota?

Zanim najbardziej rozpoznawalnym, małym aktorem stał się Peter Dinklage, w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych był nim Warwick Davis, pomimo iż obaj panowie są w podobnym wieku. Jego pierwszą rolą był Ewok Wicket w Return of the Jedi. Z kolei ja pamiętam go od zawsze jako Willow z filmu o tym samym tytule. Tym razem pan Davis wciela się właśnie w złośliwego skrzata i towarzyszy serii niczym Robert Englund Koszmarowi z ulicy Wiązów.

Pierwszy Karzeł (jak przetłumaczono tytuł na polski) przywodzi na myśl mieszankę wielu filmów. Rozmiar antagonisty będzie budził skojarzenia z Laleczką Chucky. Miejsce akcji i jeden z dzieciaków to powtórka z Critters. Złośliwość w stosunku do ofiar to praktycznie Wishmaster (pomijając fakt, iż film o dżinie wydano po Karle), a poczucie humoru naśladuje Freddy’ego Kruegera.

Niestety, mimo tych wszystkich elementów ciężko mi polecić Leprechauna. Zabójstwa są mało wyrafinowane i niewiele ich w filmie. Gatunkowo zamiast slashera bliżej temu do komedii, jaką były czwarta i piąta odsłona Chucky’ego. Więc dlaczego w ogóle zawracać sobie głowę? Bo w jakiś sposób ilość kiczu i głupiej rozrywki jest dobrze wyważona. Część komediowa potrafi bawić, a teksty skrzata nie są tak suche i mdłe, jak to miało miejsce w Psycho Copie. Warwick Davis w roli potwora daje nie lada popis, co w zestawieniu ze świetną charakteryzacją i efektami na poziomie Gremlins może przypaść do gustu niejednej osobie. Dodatkowymi plusami są: wpadający w ucho motyw przewodni oraz młodziutka Jennifer Aniston. Co prawda nie mogę dać rekomendacji fanom gatunków, ale sam bawiłem się na tyle dobrze, że Leprechaun dostaje ode mnie: 4-.


Leprechaun 2


„She sneezes once, she sneezes twice, she'll be me bride when she sneezes thrice.” Tym razem skrzat-menda poprzysięga zemstę na pewnym rodzie. Za tysiąc lat weźmie sobie za żonę najładniejszą dziewczynę z rodziny, a każdego, kto stanie mu na drodze, zabije w wymyślny sposób.

Mam mieszane odczucia co do tej odsłony. Założenie fabularne jest dość zabawne, ale zawziętość skrzata jest opisana tylko w dialogach, w filmie słabo ją widać. Zupełnie, jakby on sam wolał skupiać się na głupich rymowankach i zabijaniu, niż faktycznym dowalaniu rodowi, który dał mu się we znaki. Taki obrót spraw powoduje, iż widowisko w wielu miejscach (zwłaszcza w pierwszej połowie) wlecze się. Na szczęście przeciwwagą są dość pomysłowe i groteskowe morderstwa. Potrafią wynagrodzić oczekiwanie.

Podobnie ma się warstwa aktorska. Warwick Davis świetnie się bawi, choć z jego ust lecą potworne bzdury. Natomiast główna dziewoja jest tak słaba w swej roli, że chce się przewinąć film. Pozostali wpadają dokładnie między tę dwójkę. Do efektów, charakteryzacji i muzyki nie sposób się przyczepić.

Czy warto zawracać sobie głowę Leprechaunem 2? Jeśli akurat nie mamy innego slashera pod ręką, oglądamy przy alkoholu i z ekipą, albo odrabiamy lekcję z historii gatunku, można się pokusić, ale szału nie oczekujcie. Moja ocena: 3-.


Leprechaun 3


Tym razem karłowi naraża się kilka osób powiązanych w ten czy inny sposób z kasynem Lucky Shamrock w Las Vegas. Przy okazji wracamy do korzeni, gdyż pretekstem do morderstw jest chęć odzyskania złota.

Jak na prosty koncept spaprano go w zadziwiająco złożony sposób. Przede wszystkim leży tempo opowieści. Karzeł spotyka głównych bohaterów po 30 minutach (z 90). Do tego czasu oba wątki są tak bardzo obok siebie, że jeden można byłoby wyciąć lub przynajmniej skrócić, bo ani ekspozycja związana z postaciami, ani zabawa w ciuciubabkę między karłem, a właścicielem lombardu nie jest zabawna. Gdy mała wredota wreszcie dotrze do kasyna i zacznie wykańczać kolejne osoby, to nadal nie ma co liczyć na zbyt wiele, bo dostajemy wątek przemiany jednego kolesia w karła, który skutecznie rozwleka opowieść. Dopiero ostatnie 30 minut to na tyle skondensowana rozrywka, że można się ożywić i zarechotać.

Poczucie humoru jest tak samo durne, jak w poprzednich częściach. Z kolei postacie wykazują się ponadprzeciętną głupotą. Nie na zasadzie: tak głupie, że aż zabawne, tylko żenująco głupie. Do tego stopnia, iż jest to jeden z filmów, przy których ma się nadzieję, iż rzekomo główny bohater skończy w plastikowym worku. Efekty specjalne wyglądają na coraz tańsze, muzyka na coraz mniej charakterystyczną (byle tylko brzmiała pseudoirlandzko) i tylko Davis trzyma poziom.

Jako że póki co oprócz tytułu, postaci i rosnących numerów filmów nie wiąże nic (przez co bardziej przypominają antologię), trójkę można sobie darować. Moja ocena: 2.


Leprechaun 4: In Space


Co mają ze sobą wspólnego Critters 4, Jason X, Dracula 3000 i Leprechaun 4? Wszystkie dzieją się w kosmosie i wszystkie są do chrzanu.

Ponownie mamy motyw uganiania się kurdupla za niewiastą. Jednak w przeciwieństwie do drugiej części, tutaj dziewoja jest chętna zostać żoną knypka, bo kuszą ją jego nieprzebrane skarby. W tym samym czasie na stację, na której znajdują się oboje, przybywa mały oddział marines. I tak zaczyna się polowanie jednych na drugich i vice versa.

Dekoracje i rekwizyty są odpowiednikiem niskiego budżetu kojarzonego z najtańszym, garażowym s-f, jakie możecie sobie wyobrazić. Wręcz chce się zaryzykować stwierdzenie, iż cała kasa poszła w charakteryzację Davisa oraz jeszcze jednego aktora, który pod koniec mutuje się w sporego potwora. Niestety oprócz nich i dosłownie paru zabójstw cała reszta jest zwyczajnie nudna. To ostatnie spowodowano tym, że przyzwoitych elementów jest mało i są rozstrzelone przede wszystkim w drugiej połowie filmu.

Najbardziej w tym filmie boli, że wbrew miejscu i czasowi wydarzeń tytuł miał szansę przełamać złą passę sequeli w kosmosie (do tej pory udało się chyba jedynie Hellraiserowi 4, a i to tylko dlatego, że nie był on w całości w konwencji s-f). Sam fakt, że kobieta towarzysząca Davisowi dzieliła z nim wiele cech charakteru (wliczając chęć wyrolowania po zdobyciu tego, co sobie upatrzyła) dawał niemałe pole do popisu, ale poza ich przepychankami słownymi praktycznie nie ruszono tematu. Pod ten paragraf podpada też cała reszta aspektów: nijaka muzyka, przebieg akcji, postacie, czy nawet odgłosy, które prawdopodobnie w całości zapożyczono z banku darmowych dźwięków, bo non-stop kojarzą się z czymś innym (np. grą Doom). Nawet sam karzeł nie rymuje tyle, co poprzednio. Moja ocena: 2-.


Leprechaun in the Hood


Karzeł na dzielni, joł! Jeden gościu podpierdziela mu złoty flet, którego dźwięk pozwala manipulować otoczeniem, a tym samym dorobić się fortuny. Samego karła trzyma uwięzionego za pomocą amuletu. Jego dobrą passę przerywa trzech młodzików, którym marzy się kariera raperów wszech czasów. Włamują się do typa, kradną flet i uwalniają karła. I tak zaczyna się gonitwa.

Nijak nie jestem w stanie polecić tego filmu. Może osoby interesujące się tym gatunkiem muzycznym, subkulturą hip-hopową oraz slasherami znajdą tu coś dla siebie. Bo jeśli odrzucić samą otoczkę i miejsce akcji, to jako slasher, horror, nawet czarna komedia, Karzeł 5 wypada naprawdę słabo. Ze dwa razy da się zarechotać na widok jatki w wykonaniu Davisa, ale poza tym z ekranu wieje nudą (nawet złe aktorstwo zamiast bawić przyprawia o ziewanie). Pomysł wyjściowy nie jest najgorszy, ale jego realizacja już tak. Bez polotu, bez jakichkolwiek zwrotów akcji, z bardzo małą ilością czasu ekranowego dla karła. Seans można rozważyć wyłącznie w ramach maratonu, najlepiej pod wpływem alkoholu (bez niego istnieje spora szansa, że będziecie musieli sobie tę odsłonę dawkować). Inaczej szkoda czasu. Moja ocena: 1.


Leprechaun: Back 2 tha Hood


Karzeł znowu na dzielni, joł! Ponownie mamy gangstersko-hip-hopowe klimaty. Ponownie ktoś kradnie złoto pokurcza, a resztę już znacie.

Strasznie nierówny film, ze wskazaniem na słaby. Z jednej strony wydaje się, iż wpakowano w niego większe fundusze, dzięki którym otrzymujemy ładnie stylizowane wstęp i zakończenie oraz przyzwoitą stronę techniczną, charakteryzującą się niezłymi zdjęciami i przejrzystym obrazem. Aktorstwo stoi też ciut wyżej od poprzedniej odsłony. Niestety, na tym koniec pozytywów.

Widowisko ponownie wlecze się. Karzeł przestał rymować, a zamiast rozwiązywać swoje problemy korzystając z magii, pozwala się skopać dosłownie przy każdym spotkaniu, by potem jednym mało wyszukanym ruchem załatwić adwersarza.  Najgorsze jest to, iż przez większość czasu nie widać nawet, jak to się dzieje. Np. wiadomo, że urywa rękę, ale zrealizowano to na zasadzie: sięgający po coś kurdupel, krzycząca postać, kurdupel stoi z zakrwawionym rekwizytem. Podczas całego seansu dosłownie dwa razy pokazano morderstwo od początku do końca. Pozostałe przypadki to właśnie takie dziwnie zmontowane sceny. Na domiar złego jest to pożegnanie z Davisem, u którego nie widać nawet krzty entuzjazmu znanego z poprzednich odsłon. Podobnie zresztą, jak u oglądającego. Moja ocena: 2-.


Leprechaun: Origins


Czwórka młodzików nocuje na irlandzkim odludziu. Ich życiu zagraża tytułowy karzeł.

Powiedzmy sobie szczerze, taki z tego filmu origin, jak z koziej dupy trąba. Karzeł nie jest powiązany w żaden sposób z poprzednimi odsłonami. Mam tu na myśli zarówno postać, jak i samo widowisko. Wbrew tytułowi nie dowiemy się też niczego o pochodzeniu poczwary (pod tym względem lepszą robotę robił Back 2 tha Hood w swoim wstępie).

Najgorsza jest jednak zmiana idei postaci. Zamiast złośliwego, rymującego kurdupla, otrzymujemy wariację na temat potwora z lasu dokonującego rzezi. Jeszcze żeby to było chociaż przyzwoicie zrealizowane. Jatka i sceny akcji są strasznie przeciętne i w wielu miejscach słabo widoczne (o efektach specjalnych lepiej w ogóle nie mówić). Gdyby to chociaż potrafiło utrzymać w napięciu, jak pierwsze Szczęki – nic z tego. Szkoda krajobrazu i mitologii, tylko się marnują.

Origins można potraktować dwojako. Jest to albo bardzo przeciętny slasher z potworem w roli antagonisty, albo bardzo zły sequel, którego nie warto tykać nawet dwumetrowym kijem, przez szmatę. W rezultacie moja ocena na koniec: 2+.

niedziela, 5 listopada 2017

Stranger Things 2

Powoli mija rok od dziwnych wydarzeń w Hawkins. Mieszkańcy przymierzają się do obchodów Halloween, ale zło kryjące się po drugiej stronie rzeczywistości nie zamierza odpuścić i znowu podnosi swój paskudny łeb.

Od razu przyznam się, iż oglądało mi się ten sezon z mniejszym zaangażowaniem. Co nie oznacza małym. Poszczególne odcinki (może oprócz dwóch ostatnich) nie trzymały mnie aż tak w napięciu, ale dzięki temu cliffhangery robiły większe wrażenie. O dziwo, konstrukcja jest bardziej spójna. Zamiast skakania między różnymi warstwami fabuły (o różnym wydźwięku i napięciu) stonowano wszystkie i rozwinięto równomiernie. Tym samym drugi sezon jest bardziej przystępny dla przeciętnych widzów. W ten sposób ostatnie odcinki stanowią idealnie dopasowaną kulminację i nie muszą konkurować z czymś, co nas trzepnęło po drodze. Do tego na portalu IMDB da się znaleźć informację, iż powstaną jeszcze sezony 3 i 4, ale gdyby ktoś zakończył oglądanie na drugim, to jego finał jest tak zrobiony, że daje wystarczająco dużą satysfakcję.

Zauważalnie spadła ilość nawiązań popkulturowych i geekowskich. W poszczególne grupy wprowadzono nowe postacie, które poziomem aktorskim nie odstają od weteranów serii. Najbardziej zauważalnymi dodatkami będą: Sean Astin (Samwise Gamgee), Dacre Montgomery (który wypadł naprawdę nieźle w tegorocznym reboocie Power Rangers jako czerwony ranger) oraz Sadie Sink. Muzycznie jest tak samo dobrze zarówno od strony ścieżek napisanych na potrzebę widowiska, jak i tych dobranych do rzeczywistości naszych bohaterów.

Jest jedna wada, która nie pozwala mi dać wyższej oceny. Kilka wątków wydaje się być stworzonych tylko po to, by bohaterowie odznaczyli jakąś traumę/doświadczenie na karcie postaci. Autorzy zapewne chcieli, by rozwijali się w określonym kierunku, ale w rezultacie wyszło to tak, że wątki zaczęto, rozwijano do wyznaczonego punktu, a gdy je odhaczono, przestano o nich wspominać. Największym winowajcą jest tu odcinek siódmy. Jego fundament położono na początku sezonu, potem zajęto się osobą, której ma dotyczyć, następnie w tymże odcinku połączono motywy. Tyle tylko, że od początku wiadomo, jak to spotkanie ma się skończyć, przez co w trakcie seansu non-stop towarzyszy uczucie: po co to pokazywać, albo czy nie dałoby się tego skrócić?

Podsumowując, ST2 jest warte poświęconego czasu, mimo jego mankamentów. Jeśli faktycznie powstanie ciąg dalszy, bardzo chętnie zasiądę do niego. Moja ocena: 4+.

niedziela, 29 października 2017

Thor: Ragnarok

Od razu przyznam się, że obok Black Panther jest to chyba jedyny film Marvela, na który niespecjalnie czekałem. Nawet Ant-Man budził u mnie większe zainteresowanie. Główną przyczyną było to, że Thor średnio mi się podobał, a The Dark World to dla mnie wyłącznie relaksująca naparzanka, jeśli wyłączyć myślenie. Ku mojemu zaskoczeniu Ragnarok zjadł obie pozycje na śniadanie i okazał się tak samo pozytywną niespodzianką, co Guardians of the Galaxy.

Thor widzi, że dziewięć królestw jest pogrążonych w chaosie. Dodatkowo nawiedzają go sny o zbliżającym się zmierzchu bogów. Na domiar złego okazuje się, że Odyna nie ma w Asgardzie, a jego nieobecność przyczyniła się do uwolnienia pierworodnej córki Wszechojca, bogini śmierci.

Zrezygnowano ze zbyt poważnego wydźwięku (wbrew tematyce Ragnaroku, która pozostaje brzemienna w skutki do samego końca). Ilość humoru w trzecim Thorze dorównuje Strażnikom galaktyki. Zresztą nie tylko to. Cała oprawa (kolorystyka, projekty, muzyka, finałowa rozwałka) również nawiązuje w ten, czy inny sposób do przygód Quilla i spółki. Załatano kilka większych dziur fabularnych w MCU (np. nieobecność Hulka, druga rękawica nieskończoności). Postarano się o… skopiowanie większej ilości motywów, bo np. oprócz wałkowania marvelowo-kinowej formuły pojawiają się wątki, które kojarzyły mi się ze Star Wars, a takich wrażeń/skojarzeń jest tu dużo więcej. Rozwój postaci Hulka i Thora jest bardziej podkreślony. Zwłaszcza ten drugi wypada bardzo dobrze, bo rzucany w nietypowe dla siebie sytuacje musi się uczyć, a sporadyczna pierdołowatość w wykonaniu Hemswortha bywa naprawdę urocza.

Zrobię teraz coś, co rzadko mi się zdarza przy filmach z MCU. Pochwalę 3D. Zdarzają się takie perełki, jak Doctor Strange, które prezentują się doskonale w tej technologii, ale w pozostałych przypadkach to przeważnie skok na kasę. Do grona chlubnych wyjątków dołącza Thor: Ragnarok. Po pierwsze – nie ma w nim zbyt wielu scen w ciemnościach, a te które są, wypadły naprawdę przejrzyście, nawet w suwalskim kinie. Po drugie – zamiast bawić się rzucaniem w widza odłamkami demolowanego otoczenia i przeciwników, reżyser postawił na przestrzenność miejsc. I ponownie – nawet w suwalskim kinie było to tak wyraźne, wyglądało to tak dobrze, że nie żałowałem ani chwili spędzonej na seansie 3D. Podejrzewam, że w IMAXie dopiero będzie co podziwiać. Reżyserowi, podobnie jak Gunnowi przy okazji Guardians of the Galaxy vol. 2, naprawdę należą się wyrazy uznania, że przy takim natłoku wszystkiego w kadrach udało zachować porządek, stabilny obraz i nie zmęczyć wzroku.

Gdybym miał się do czegoś przyczepić, to byłyby to dwie rzeczy. Numer jeden – Ragnarok niby można obejrzeć w oderwaniu od reszty MCU, ale żeby uzyskać obraz całości, należałoby odświeżyć sobie: Thora, Avengers, The Dark World, Age of Ultron i Doctora Strange’a, a nie każdy jest wart poświęconego czasu. Numer dwa – scenki w i po napisach zdają się być już coraz bardziej wyświechtanym zabiegiem. Wnoszą coraz mniej, do tego tym rzekomo zabawnym (na samym końcu napisów) brakuje humoru, który miał być ich wizytówką.

Podsumowując, pomimo pewnej dozy wtórności Ragnarok to najlepszy Thor, jeden z zabawniejszych kinowych Marveli i zwyczajnie dopracowane widowisko. Moja ocena: 5-.

niedziela, 22 października 2017

Looking for a cop?

Kolejna seria (o ile tak można nazwać parę) filmów o tematyce zbliżonej do Maniac Copa. Mało tego, pierwszy Psycho Cop wyszedł w tym samym roku, co MC, przez co pomówienia o plagiat były na porządku dziennym. Jest to o tyle zabawne, że ten gatunek jest tak schematyczny i sztywny, że jeśli zacząć przerzucać się takimi oskarżeniami, to każdy coś od kogoś zżynał i powinien za to beknąć. Tylko po co? Z perspektywy widza nie ma to najmniejszego znaczenia. Dla niego będzie liczył się efekt końcowy: duży wybór slasherów.


Psycho Cop


Klasyczne fundamenty: dom na odludziu, grupa nastolatków i zabójca. Tym razem człowiek, psychol przebrany za policjanta.

Mam takie przeczucie, że do tego filmu da się podejść tylko na dwa sposoby: całkowite uwielbienie, albo zanudzenie się na śmierć. Byłem bliski tego drugiego.

Nie przeszkadza mi schematyczny pomysł, czy założenia. Ba, psychol – policjant – satanista z poczuciem humoru to na papierze niezły antagonista. Zwłaszcza że morderstwa w jego wykonaniu to chyba największy plus całego widowiska. Tylko reszta skutecznie przeszkadza w cieszeniu się nawet tym.

Brak słów na to, jak nudne i źle zagrane są postacie. Ja rozumiem, od slasherów nie wymaga się wykonania na poziomie Hamleta, ale tutaj aktorstwo jest tak żenujące, że cała produkcja sprawia wrażenie amatorszczyzny rodem ze szkoły średniej (co prawdopodobnie stanowi obelgę dla uczniów lub komplement dla obsady). Przy okazji dialogi są kiczowate i paskudne, aż mdli. Dodatkowo stanowią pretekst do opisywania „bohaterów”. Ktoś tu ewidentnie zapomniał o podstawach. Film jako medium opiera się na pokazywaniu, dzięki któremu można zaoszczędzić sporo miejsca w rozmowach. No chyba, że ów ktoś zupełnie nie miał pomysłu na odpowiednie sceny, przez co musi ratować się gadaniem o nich. Np. w filmie pada tak chyba z pierdyliard razy stwierdzenie: jakieś tam wydarzenie to pewnie „one of Zach’s practical jokes”. Jednak sam Zach nijak do tego obrazu żartownisia nie pasuje. Z jego zachowania wynika raczej, iż jedyną cechą charakterystyczną jest bycie bucem. Antagonista również wpisuje się w ten trend. Teksty są tak suche i tragiczne, że Freddy Krueger przy nim to George Carlin.
   
Sceny akcji straszą... bardzo małą dynamiką. Chyba tylko ślimak pędzący na żółwiu dostanie od nich zawału. Z kolei muzyka wydaje się usilnie naśladować Friday the 13th Part VI: Jason Lives i wychodzi jej to nieporadnie.

Wszystko to sprawia, iż seans wlecze się niemiłosiernie (pomimo całkiem krótkiego czasu trwania). Może powinienem wypić jakiś alkohol, albo zrobić jakieś grupowe (i zakrapiane) oglądanie. Pewnie wtedy doceniłbym walory tego „dzieła”. Niestety, nie zawsze jest taka opcja. Przez co po zwykłym obejrzeniu Psycho Cop czułem tylko zawód. Moja ocena: 1+.


Psycho Cop Returns


Po naprawdę słabej jedynce nie miałem żadnych oczekiwań względem sequela, a tu niespodzianka.

PC2 rozgrywa się jakiś czas po wydarzeniach z jedynki. Żeby było zabawniej, przez 2/3 seansu nie ma w ogóle odniesień do nich. Kiedy wreszcie jakieś pada, jest to tak późno, że w zasadzie nie obchodzi oglądającego. Ma to jednak swoją zaletę – nie trzeba znać oryginału, żeby oglądać ten film.

Miejscem akcji jest wieżowiec, w którym grupa znajomych urządza wieczór kawalerski swojemu koledze. Miejskie otoczenie sprawiło się znakomicie w opowieści o gliniarzu-psycholu. A już na pewno pasowało do niej dużo lepiej, niż w przypadku trzeciego Poltergeista, czy Critters 3. Zabójstwa są przeciętne, aktorstwo minimalnie lepsze, żarty ciut mniej żenujące, a całość faktycznie nadaje się na posiedzenie przy piwie i przerzucaniu się dowcipami niskich lotów. Mało tego, PCR zawiera sporą ilość golizny (przy jednej scenie erotycznej autentycznie zastanawiałem się, czy w którymś rogu ekranu nie powinno znajdować się logo Playboya), w całej serii Friday the 13th tyle nie znajdziecie. Co przy okazji sugeruje, że twórcy nie mieli chyba pomysłu, czym jeszcze wypełnić seans.

Psycho Cop Returns to taki przesadnie kiczowaty i słabszy, ale jednak średniak. Wypada lepiej od swojego pierwowzoru i jeśli już robicie sobie jakiś zakrapiany maraton filmów klasy Z, można go rozważyć. Moja ocena 3-.

niedziela, 15 października 2017

Alone in the Dark 2 (1993)

Trzy miesiące po wydarzeniach z pierwszej gry Edward Carnby oraz jego partner Ted Stryker prowadzą śledztwo w sprawie zaginięcia dziewczynki Grace Saunders. Trop prowadzi do owianej złą sławą posiadłości gangsterskiej Hell’s Kitchen. Ted jako pierwszy podejmuje próbę odbicia dziecka, ale słuch o nim ginie. Edward przybywa niedługo potem. Od tej pory gra jest nasza.

Alone 2 był jedyną grą z oryginalnej trylogii, której nie ukończyłem aż do teraz. Powód był prozaiczny: nie miałem dostępu do gry w momencie, gdy chciałem zagrać, a później nie byłem zainteresowany. Jednak skoro mamy jesień, AitD to jeden z moich ulubionych horrorów, a w internecie można kupić całą paczkę z częściami 1-3, wypadałoby nadrobić zaległości.

Pierwsze, co się rzuca w oczy, to kompletna zmiana klimatu. Z horroru zostało naprawdę niewiele. Chyba tylko sam fakt, że w grze znajdują się elementy nadnaturalne. Nie ma już nawiązań do mitologii Cthulhu, zamiast tego dostajemy voodoo, żyjących nienaturalnie długo piratów i pracujących dla nich gangsterów w okresie prohibicji. Oprócz tego paleta kolorów jest jaśniejsza, a pomimo tego, iż miejscem akcji jest kolejna posiadłość oraz jej przyległości, atmosfera zaszczucia zniknęła niemal całkowicie.

Jednym z winowajców jest zmieniony środek ciężkości. W grze jest nadal sporo eksploracji i nieco zagadek, ale wszystko to ginie w natłoku walk, których jest tak ze 3 razy więcej, niż w jedynce. Niestety, niewiele z nich da się ominąć lub załatwić alternatywnie. Drugim winnym jest Grace Saunders. Małej dziewczynce nic nie może się stać, prawda? W związku z tym jej sekwencje to jedna wielka zabawa w chowanego z gangsterami i piratami. Jeśli zostanie złapana, koniec gry. Żeby było zabawniej, jej los jest tak samo nieciekawy, jak Carnby’ego, ale to on zawsze będzie dyndać w scence pokazującej klęskę.

Największym wrogiem gracza nie są jednak tłumy gangsterów, czy piratów, do których zbyt często trzeba pruć z karabinu Thompson, tylko sterowanie. Nie uległo ono żadnej poprawie. Jest tak samo nieprecyzyjne, jak poprzednio, ale przez wzgląd na zwiększoną ilość akcji (nie tylko walk, lecz również sekwencji zręcznościowych, jak np. ucieczka przed lecącym trójzębem) daje dwa razy bardziej w kość. Dorzućmy do tego nieciekawe kąty kamery oraz fakt, że gdy czasami wpadniemy pod jeden strzał/cios wroga, nie uda nam się już uciec przed kolejnymi i jedynym wyjściem będzie załadowanie ostatniego stanu gry. Chyba tego najbardziej nie mogę wybaczyć grze. W jedynce przeważnie jak wtopiłem, to miałem świadomość, że to najpewniej mój błąd. Dwójka karze nas przez swoją toporność, zwłaszcza, jeśli jesteście przyzwyczajeni do błyskawicznie reagujących współczesnych gier.

Grafika jest na tym samym poziomie, co poprzednio, choć zasób animacji zauważalnie zwiększono (co można sobie potestować poprzez głupawe czynności Grace). Muzyka jakościowo również dorównuje jedynce, ale nie jest nawet w połowie tak upiorna, jak u poprzednika.

Z ciekawostek należy wymienić to, że podobnie jak AitD, Alone 2 był wydany w kilku wersjach. W przypadku PC mowa o dyskietkowej i CD-Rom, zawierającej czytane książki (i ponownie, zaangażowanie jakby słabsze, niż u protoplasty) oraz ścieżkę audio. Do tego zanim wydano drugą część, wypuszczono swego rodzaju krótkie demo: Jack in the Dark. Jego bohaterką jest również Grace Saunders, która podczas Halloween zostaje uwięziona w sklepie z zabawkami i musi się z niego wydostać. Obecnie to demo jest dołączane do pierwszej lub drugiej części, w zależności od wydania.

Może Alone in the Dark 2 był swego czasu jakimś przełomem. Może zebrał pozytywne oceny. Ba, jestem w stanie uwierzyć w to ostatnie, pod warunkiem, że chodzi o grę akcji z elementami przygodowym, a nie sequel dobrego horroru. Bo w tym wariancie jest to strasznie średnia gra, która straciła wiele cech pierwszej odsłony, zachowując niemal wszystkie wady. Moja ocena: 3.

niedziela, 8 października 2017

They don't make cops like him anymore.

Slashery nigdy nie należały do ambitnego gatunku i w zasadzie nikt nie twierdził, że jest inaczej. Jednak nawet przy moich niskich wymaganiach i zamiłowaniu do serii Friday the 13th miałem problem z przebrnięciem przez tę serię.


Maniac Cop


W Nowym Jorku grasuje morderca w mundurze policjanta. Niestety, ale jakiekolwiek dalsze informacje na temat fabuły będą zahaczały o spoilery.

Spotkałem się z określeniami, według których Maniac Cop to jedna z ostatnich perełek gatunku. Do mnie jednak nie trafił. Z rzeczy, które mi się podobały: historia mordercy, niezłe zabójstwa, muzyka (kojarząca się trochę z A Nightmare on Elm Street), postacie wybiegające nieco poza schemat mięsa armatniego, groteskowe niepokoje uliczne w obecności policji (z takim ichnim HWDP i strzelaniem do niebieskich) oraz próba tworzenia tajemnicy i opowieści detektywistycznej wokół całego zamieszania. Niestety, jako mieszanka nie do końca zadziałały. Tło fabularne zabójcy jest wpychane widzowi zarówno przez głównych bohaterów, jak i potencjalne ofiary. Tylko sam zabójca olewa konsekwencje wynikające z tego tła. Dopiero jak próbują go zatrzymać/złapać, powoli wraca na zaplanowany szlak. Gorzej, że główny mąciciel też narzeka, jak to wszystko jest bardzo nie na rękę, jak bardzo boi się zabójcy, ale do konfrontacji dochodzi w ostatnich minutach i tylko w wersji rozszerzonej filmu… Z tym ostatnim nie żartuję, w zwykłej wersji nawet tego nie było, co tylko podkreśla, jak bardzo morderca, tło i wydarzenia z filmu do siebie nie pasują.

Na plus na pewno policzę obecność znanego z serii Evil Dead Bruce’a Campbella, która stanowi całkiem przyzwoity pretekst do obejrzenia filmu. Jeśli ktoś akurat wałkuje historię gatunku, albo szuka czegoś idealnie po środku skali ocen, Maniac Cop powinien przypaść mu do gustu. Ot, półtorej godziny niezobowiązującej rzezi, która może się podobać w zależności od tego, na co zwrócicie uwagę. Moja ocena: 3+.


Maniac Cop 2


Film rozpoczyna przypomnienie ostatniej sceny z wersji podstawowej pierwowzoru (bo rozszerzona kończyła się inaczej). Na tym etapie myślałem, że może ciąg dalszy będzie rozgrywał się bezpośrednio, jak to miało miejsce w przypadku oryginalnych Halloween i Halloween 2, ale nie, MC2 idzie swoją drogą, choć pojedynczymi drobiazgami będzie budził więcej skojarzeń.

Najzabawniejsze w tej odsłonie jest to, że pomimo dwójki w tytule oraz bezpośredniego nawiązania do pierwszej części można ją oglądać jako samodzielny film. Mało tego, dwójka wywiązuje się ze wszystkiego lepiej od poprzednika: rozwiązuje całkowicie wątki fabularne, wrzuca brutalniejsze zabójstwa i jest bardziej dynamiczna.

Na tym etapie naprawdę nie wiem, co więcej mógłbym napisać. W moich oczach Maniac Cop 2 to dobry slasher, w którym wszystkiego jest w sam raz i do tego dobrze wymieszane. Ciekawostką jest to, że ta odsłona mogłaby zakończyć cykl, ale po ostatniej scenie nie ma się pewności, dlaczego glina morderca miałby wrócić. Tak, czy siak, jeśli lubisz gatunek, MC2 jest dobrym reprezentantem. Moja ocena: 4.


Maniac Cop 3: Badge of Silence


Część, która jest tak bardzo zbędna, że aż ciężko to wyrazić.

Na dzień dobry robi mały retcon w zakończeniu dwójki, by potem olać sobie Cordella na zbyt długi czas w tym i tak dość krótkim filmie. W trakcie tegoż autentycznie odnosi się wrażenie, że do tytuł Maniac Cop doklejono do jakiegoś innego widowiska. Nie wiadomo, po kiego grzyba wskrzeszono Matta (pada tylko wzmianka, że nie byłoby to możliwe, gdyby sam nie chciał), ani czym się kierował odpowiedzialny za to koleś.

Z kolei wątek z żoną był chyba wzorowany na motywie z Bride of Frankenstein, ale zrealizowano go topornie i bez polotu, przez co jako oś fabuły w ogóle się nie sprawdza.

Jedynym powodem, dla którego można w ogóle rozważać oglądanie trzeciego MC, są morderstwa w wykonaniu Matta, ale może się okazać niewystarczający. Moja ocena: 2-.


Na koniec kilka ciekawostek. W 2008 ukazał się krótki film fanowski, będący swego rodzaju remake’iem… pierwszej sceny z pierwszego MC. Można go zobaczyć na Youtube, ale nie spodziewajcie się rewelacji. Następnie w 2015 ogłoszono prace nad pełnoprawnym remake’iem, którego premierę szacuje się na 2018. Czas pokaże, czy coś z tego wyjdzie.

niedziela, 1 października 2017

They’re here.

Jak co roku jesień to dla mnie (i pewnie wielu innych osób) idealny czas na oglądanie horrorów i różnego rodzaju mniej lub bardziej strasznych filmów. Nie chodzi nawet o nawiązanie do pewnego święta kojarzonego z USA. Po prostu jesień posiada specyficzną atmosferę (zwłaszcza w tych dwóch miesiącach), dzięki której takie widowiska lepiej smakują. Tegoroczną ucztę zacznę od nie lada posiłku, którego pierwsze danie na stałe wpisało się w kanon gatunku i służyło za inspirację wielu późniejszych filmów.


Poltergeist (1982)


Założenie fabularne jest proste, by nie rzecz prostackie. W domu rodziny Freelingów pojawia się złośliwy duch, którego początkowo niewinne i zabawne dziwactwa stają się coraz groźniejsze dla domowników.

Przyznam, że w dobie dzisiejszych horrorów, które wypchano po brzegi efektami specjalnymi i jump scare’ami, a także skompresowano do 90 minut tak, by widz otrzymał dawkę intensywnych przeżyć, nie spodziewałem się, iż stara produkcja nie tylko im dorówna, ale zostawi je daleko w tyle. Nie zrozumcie mnie źle, jestem prawdopodobnie jedną z ostatnich osób, które wyrokują o jakości tytułu na podstawie jego wieku. Po prostu tym razem byłem pod większym wrażeniem, niż tego oczekiwałem.

Film pomimo trwania 120 minut nie czeka z dziwnymi wydarzeniami, te towarzyszą bohaterom od samego początku, który jest tą najbardziej niepozorną częścią seansu. W końcu to takie urocze, że próbuje się nas straszyć ruchomymi meblami, czy białym szumem telewizora, prawda? Tak, to były te fragmenty, które uśpiły moją czujność. Potem dostałem taką jazdę bez trzymanki, że gdy wreszcie pojawiły się napisy końcowe, poczułem się, jakbym mógł odpocząć po długim biegu. Mamy absolutnie wszystkiego po trochu, do tego zgrabnie poukładane i dawkowane. Począwszy od subtelnego klimatu, przez świetnie rozmieszczone jump scare’y (których zazwyczaj nie trawię), po istny chaos spowodowany „atakami” duchów. Odnosi się to do każdej warstwy: dźwiękowej, wizualnej, aktorskiej. Zwłaszcza ta druga to istny majstersztyk. Po ruchomych meblach przychodzi kolej na zabawę oświetleniem, perspektywą i efektami specjalnymi, a gdy rozpętuje się piekło, dochodzą bardzo widowiskowe i kreatywne dekoracje oraz efekty praktyczne. W drugiej połowie filmu miałem uczucie deja vu, że gdzieś już tę jakość widziałem i słyszałem. Szybka wycieczka w odmęty internetu potwierdziła moje przypuszczenia. Za efekty specjalne odpowiada między innymi Richard Edlund, człowiek, który pracował przy oryginalnej trylogii Star Wars, Battlestar Galactica, Ghostbusters (1984), czy Alien 3. Z kolei za muzykę odpowiada Jerry Goldsmith, którego utwory z Poltergeista najbardziej kojarzyły mi się z jego późniejszą ścieżką do Gremlins.

Poltergeist jest zwyczajnie rewelacyjny. Prosty pomysł, świetna realizacja i elementy budzące skojarzenia z takimi tytułami, jak Egzorcysta, Omen i Evil Dead. Film potrafi zaskakiwać na każdym kroku i trzymać w napięciu nawet w momencie, gdy wszystko wydaje się zmierzać ku szczęśliwemu finałowi. Pozycja obowiązkowa dla każdego fana nie tylko gatunku, ale także ogólnie pojętej kinematografii oraz idealna na deszczową noc. Moja ocena: 5.


Poltergeist II: The Other Side


Rodzina Freelingów przeprowadziła się w nadziei, że okropne wydarzenia z udziałem nadnaturalnych sił ma już za sobą, ale nic bardziej mylnego, duchy nie zamierzają im odpuścić.

Pamiętam, jak wielkim rozczarowaniem był dla mnie drugi Koszmar z ulicy Wiązów, zwłaszcza na tle świetnej jedynki. Drugi Duch (polskie tłumaczenie) może nie zalicza aż tak spektakularnej wtopy, ale jest zdecydowanie o kilka klas niżej od swojego pierwowzoru.

Film jest o pół godziny krótszy od poprzednika, ale jego pierwsza połowa potrafi się wlec niemiłosiernie. Większość aktorów oraz ekipy odpowiedzialnej za realizację jedynki powraca, ale nie popisują się za specjalnie (no może oprócz Craiga Nelsona, który tu akurat wypadł lepiej). Nawet efekty specjalne zaliczają w dużej mierze powtórkę z rozrywki. Z kolei kilka nowych zestarzało się paskudniej niż reszta. Na plus na pewno policzę większą ilość informacji o realiach przedstawionego świata. Kilka scen z nowymi efektami robi wrażenie porównywalne z Poltergeistem, zwłaszcza ta z owijaniem drutami. Z nowych aktorów w pamięć zapada Julian Beck, który jako Kane ma może ze dwie-trzy sceny, ale daje w nich nie lada występ.

Problemem The Other Side nie jest to, że to zły film. Jest po prostu przeciętny, zawierający raptem kilka przebłysków. Jego braki wychodzą na wierzch zwłaszcza w zestawieniu ze starszym bratem. Można obejrzeć, ale trzeba mieć świadomość, że to już nie to. Moja ocena: 3+.


Poltergeist III


Carol Anne zostaje wysłana przez swoich rodziców do ciotki mieszkającej w nowoczesnym wieżowcu. Jednak Kane ze swoją upiorną trzódką nie dają za wygraną i podążają za nią.

Czasami zastanawiam się, czy oprócz mody na wrzucanie franczyzy w kosmos (Jason X, Critters 4) była także jakaś z wrzucaniem do miasta (Friday the 13th Part VIII, Gremlins 2, Critters 3). Problem polega, że na tym zabiegu dobrze wyszły chyba tylko Gremliny 2. Critters 3 były w najlepszym wypadku przeciętne, a Poltergeist III jest jeszcze gorszy.

Zmiana środowiska sama w sobie jest dobrym pomysłem, tyle że kompletnie niewykorzystanym. Gdyby nie obecność Heather O’Rourke powracającej w roli Carol Anne, Zeldy Rubinstein jako Tanginy Barrons (miałem wrażenie, że trzyma się serii niczym Donald Pleasence Halloween, gdzie grał doktora Loomisa nawet w najgorszych odsłonach za swojego życia) oraz postaci Kane’a (granego Nathana Davisa, gdyż Julian Beck zmarł chyba przed premierą dwójki), można by pomyśleć, że to produkcja rodem ze studia The Asylum.

Fabuła nie przekonuje, straszenie jest słabe, efekty jeszcze gorsze (do najtragiczniejszych nie należą, ale nie wytrzymują porównania nawet do drugiej części). Gdyby nie trzy drobne zwroty akcji (jeden dotyczy zabójstwa pewnej strasznie upierdliwej postaci, był on tak nagły i tak „zbawienny”, że przyprawił mnie o głupawkę na dobre 15 minut) oraz ciekawostka w postaci obecności Toma Skerritta (Alien), Nancy Allen (Robocop) oraz Lary Flynn Boyle (Twin Peaks) w ogóle nie dałoby się tego oglądać. Do tego tyle osób powtarza imię Carol Anne w takich ilościach, że obecnie ciężko nie skojarzyć tego z wyśmiewanym „Carl!” z The Walking Dead.

Jak ze wszystkim – podobno są osoby, którym ten film się podoba (zwłaszcza po kilku seansach). Mnie zwyczajnie szkoda czasu, by przekonywać się po raz kolejny, zwłaszcza że na brak filmów w kolejce nie narzekam. Moja ocena: 2-.


Poltergeist (2015)


Obowiązkowy współczesny remake z rodzaju tych, przy których zadaje się pytanie: Po co? Fabuła jest z grubsza ta sama, różni się przede wszystkim moment rozpoczęcia. W oryginale rodzina Freelingów mieszkała w felernej okolicy od jakiegoś czasu. Tutaj dopiero się wprowadzają.

Remake nijak nie potrafi utrzymać napięcia, zakładając, że jakiekolwiek odczujecie. Tak jak protoplasta był przełomem pod wieloma względami, tak wersja 2015 nie wyróżnia się niczym, zwłaszcza, że w dzisiejszych czasach projektów typu Insidious jest na pęczki (abstrahując od ich jakości). Efekty specjalne są przeciętne, jump scare’y nadużywane (podobnie zresztą, jak motyw z klaunem), a końcowe sceny, w których był największy chaos, tutaj mają odczuwalnie mniejszy rozmach. Informacja o cmentarzysku pojawia się jakoś tak za wcześnie, a z kolei ta o trupach wpływa dużo słabiej na bohaterów, niż miało to miejsce w pierwowzorze.

Na plus policzę fajne sekwencje z wymiarem duchów, bardzo klimaciarskie. Aktorsko jest całkiem nieźle, zwłaszcza, że w obsadzie znajdują się: Sam Rockwell oraz Jared Harris. Po dziecięcych aktorach (Kyle Catlett i Kennedi Clements) nie spodziewałem się wiele, ale nie irytują, a to już coś.

Nie jest to najgorszy z remake’ów, jakie miałem okazję oglądać, ale do dobrego też mu daleko. Jeżeli chcecie wiedzieć, o co cały szum – polecam Poltergeista z 1982. Jeśli nie trawicie starych (pojęcie względne) filmów (niezależnie od powodu), możecie zaryzykować seans wersji z 2015. Musicie tylko brać poprawkę na to, że efekt końcowy jest uboższy, przez co nieadekwatnie reprezentuje dziedzictwo pozostawione przez pierwszego Ducha. Moja ocena: 3-.


Poltergeist: The Legacy


Na koniec zostawiłem pewną ciekawostkę. Serial produkcji kanadyjskiej, który można traktować jako spin-off, ale równie dobrze da się go oglądać bez znajomości filmów.

Opowiadana historia dotyczy organizacji The Legacy, która zajmuje się walką z siłami nadprzyrodzonymi. Brzmi znajomo? Powinno. Niektóre sposoby działania oraz struktura strasznie przypomina Men of Letters z serialu Supernatural. Zresztą sam serial też nie odbiega od formuły przygód Winchesterów (przynajmniej jeśli chodzi o warstwę ze śledztwami). Z tą różnicą, że był emitowany w latach 1996-1999.

Drugie, równie oczywiste i nieuniknione porównanie będzie do innego serialu, który w tamtym okresie spopularyzował zjawiska nadnaturalne oraz teorie spiskowe: X-Files. Klimat będzie podobny do odcinków, które nie kręcą się wokół UFO, czy rządu, minus element sceptycyzmu.

Niestety, o ile serial ogląda się dobrze, o tyle z zaangażowaniem się w niego miałem problem. Pierwszy sezon pochłonąłem niemal natychmiastowo, ale dalej już tak różowo nie było.

W drugim zmieniono opening na słabszy. Jego tematyka zaczyna wykraczać poza duchy, a całość sprawia wrażenie idącego w jeszcze bardziej ponury horror i większą różnorodność znaną z innych seriali. Jednocześnie  sezon wydaje się być przygaszony, jakby się nikomu nie chciało tego ciągnąć, a na dodatek ilość kiczu zamiast bawić może zacząć doskwierać, zwłaszcza jeśli ktoś ma alergię na lata ‘90 oraz klimat rodem z ery VHS. Abstrahując od mojej nostalgii za tamtymi latami, ten sezon oglądało mi się najgorzej.

Sezon trzeci traktuje polowania na upiory i zjawy niemal symbolicznie. Kiczu tutaj jest jakby mniej, na czym zyskuje atmosfera grozy, ale jakimś cudem te odcinki są jeszcze bardziej osadzone w tej dekadzie, pomimo iż ta miała się ku końcowi. Lepszy od drugiego, ale słabszy od pierwszego.

Czwarty sezon przywraca pewne drobiazgi w serii, np. narrację w sekwencji otwierającej, której brakowało w dwóch poprzednich. Autorzy żonglują tematyką, tworzą więcej dwuodcinkowych opowieści i serwują sporo nawiązań do starszych odcinków. Nie wiem, czy chcieli ratować serial z powodu spadającej oglądalności, czy może byli świadomi zaklepanego końca i poszli na całość. Efekt końcowy jest taki, że gdyby ustawić sezony na podium, ten zdobyłby srebro.

Ciekawostką są gościnne występy Zeldy Rubinstein. Biorąc pod uwagę jej rolę w trzecim filmie, pojawienie się The Legacy ma ręce i nogi, ale zmiana imienia na Christinę sugeruje, że to zupełnie inna postać, niezwiązana z tamtymi wydarzeniami. Szkoda.

Podsumowując, serial miewa fajną atmosferę horroru. Wiele scen można by śmiało zaadaptować na grunt kinowy, zwłaszcza pod kątem muzyki, scenografii, czy oświetlenia. Połowę ogląda się dobrze, ale druga potrafi skutecznie obniżyć zainteresowanie, przez co rozpoznajemy postacie, ale imiona już niekoniecznie. Jeśli potraktować go jako antologię i zapchajdziurę, da się go obejrzeć nawet bez znajomości innych odsłon w serii i bez wyrzutów sumienia, gdy jakiś odcinek pominiemy lub oglądamy tylko jednym okiem. Moja ocena: 3+.

niedziela, 24 września 2017

Dark Arcana: The Carnival

W wesołym miasteczku zaginęła kobieta. Policji asystuje pani detektyw, która szybko odkrywa, że w sprawę zamieszane są siły nie z tej Ziemi… dosłownie.

Najbardziej w tego typu produkcjach żałuję tego, że wszystko jest oczywiste. Nawet jeśli antagonistów jest więcej, autorzy nijak nie maskują tego, który jest pozorny, a który główny. Nie wymagam, aby za wszystkim stał intrygant pokroju Keyser Söze, ale jeśli za każdym razem widzi się typa w czarnym płaszczu / habicie z kapturem i wiadomo, że „to un”, to chyba jest coś nie tak. Abstrahując od tego, fabuła jakich wiele w HOGach.

Ciekawostką jest natomiast miejsce akcji. Wspomniane wesołe miasteczko występuje w grze w dwóch wersjach. W naszej rzeczywistości czuć jakiś tam lekki podmuch horroru. Właściwe wrażenie dopada nas dopiero po dotarciu do wymiaru alternatywnego, który był inspirowany chyba Kiss: Psycho Circus, albo czymś podobnym. Klimaciarsko wypadły przemiany poszczególnych obiektów miasteczka oraz ogólny projekt drugiego wymiaru, ale ciężko nie odnieść wrażenia niezagospodarowanej przestrzeni, zwłaszcza jeśli na danym ekranie jest raptem przejście do przodu, do tyłu i ze dwa obszary interaktywne.

Łamigłówki są strasznie przeciętne i zawierają irytujący mnie typ: poprzesuwaj badziewniki na swoje miejsce, ale przy przesunięciu jednego poruszysz kilka innych. Jedna z nich jest umieszczona w strasznie głupim miejscu: na telewizorze. Jak pomyślę sobie, że ktoś musiałby za każdym razem bawić się w ten sposób, gdy chciałby dostroić odbiornik, to nawet w alternatywnym wymiarze brzmi to jak masochizm. W sekcjach hidden object również da się odczuć swoiste lenistwo. Same w sobie są ładne, szczegółowe i odpowiednio wyraźne (choć czasami słowa dziwnie dobrane do przedmiotów). Tylko niestety recyklingowane czasem po kilka razy. Nie są to standardowe dwa użycia, ale nawet cztery, jeśli uwzględnić dodatkowy scenariusz.

Oprawa cieszy oko, muzyka zgrabnie ją podkreśla, a i animacje są całkiem przyzwoite. Nawet dubbing nie straszy tak bardzo sztucznością. Jak więc podejść do tej produkcji? Czas gry wynosi około czterech godzin na poziomie ekspert. Jeśli nie przeszkadza wam wtórność serwowana na każdym kroku, The Carnival jest na tyle solidnym rzemiosłem, że w przecenie można w niego zainwestować bez wyrzutów sumienia. Moja ocena: 4-.

niedziela, 17 września 2017

Transformers: The Last Knight

W Transformers Generation 1 był odcinek pod tytułem A Decepticon Raider in King Arthur's Court. Jego historia była prosta, jak konstrukcja cepa: Autoboty i Decepticony w trakcie jednej z potyczek są rzucone przez portal do Anglii, do czasów króla Artura. Tam kontynuują walkę, wspierając odpowiednie frakcje, po czym wracają do teraźniejszości, gdzie… dalej się tłuką. Odwróćcie teraz motyw z transformerami (te z przeszłości pojawiają się w teraźniejszości), dodajcie do tego konceptu teorie spiskowe rodem z najsłabszych książek Dana Browna, motyw wybrańca, nadchodzącą inwazję oraz podniecanie się wojskiem, jak w folderze rekrutacyjnym. Tak najkrócej mógłbym opisać bałagan zwany Transformers: The Last Knight.

Myślałem, że Age of Extinction był nudny. Okazało się, że TLK bije go w tej kwestii na łeb. Jakimś cudem w dwu i pół godzinnym seansie udało się zawrzeć jeszcze mniej transformerów, mniej demolki (o dziwo) i jeszcze mniej sensu. Jakby tego było mało, przez całe oglądanie towarzyszy uczucie, że TLK to zlepek (co najmniej) dwóch różnych filmów z dorzuconymi na siłę robotami. Żadna z warstw fabularnych nie działa, absurd goni absurd (Megatron negocjujący z ludźmi wypuszczenie swoich kamratów), a po dotarciu do napisów końcowych pozostaje tylko pytanie: Po kiego grzyba ja to w ogóle oglądałem?

Transfomers: The Last Knight to film tak nudny, że nawet fanom którejkolwiek z poprzednich części nie jestem w stanie go polecić. Moja ocena: 1.