piątek, 30 lipca 2010

Shrek Forever

Każdy, kto oglądał poprzednie 3 części filmu, miał jakieś tam oczekiwania względem czwórki. Z reguły było to coś w stylu: „Oby było lepsze od #3” lub „Może będzie dobre”. Jednak nikt nie miał wątpliwości, że #1 pozostanie niedościgniona.

Fabułę czwartej części przygód zielonego ogra można podsumować tak: Shrek ma dosyć codziennej rutyny, gdyż nie ma czasu dla siebie. Podpisuje więc umowę, która w zamian za 1 dzień z jego życia da mu dzień wyłącznie dla niego. Problem w tym, że utraconym dniem są jego narodziny. Nie było Shreka, nie było uwolnienia Fiony – świat stanął na głowie, a Shrek musi to wszystko odkręcić.

Całość ma wydźwięk strasznie moralizatorski i generalnie ciężko stwierdzić, do kogo to właściwie jest skierowane. Historia ma nieco więcej sensu i jest lepiej opowiedziana, niż w poprzedniku (gdzie fabuła była nieciekawa), ale z kolei dowcipy są jakieś takie drętwe (tu już poprzednik był, moim zdaniem, lepszy). Owszem, zdarzyło mi się zaśmiać przy tekstach typu: „No zarycz, no.”,  „Wyliżesz mnie?”, „Królewnie Gerdzie i krasnalu Skoblu” oraz wzmiance o kredycie konsolidacyjnym, ale nie była to beczka śmiechu, jaką powodował Shrek. Ot, okazyjny żart rzucony tu, czy tam.

Czego mogę pogratulować twórcom, to dobrego wykorzystania techniki 3D. Shrek w przeciwieństwie do Avatara nie bazuje na sztuczkach reżyserskich dających wrażenie niepełnego 3D. Tutaj każde efekciarskie ujęcie zostało tak zrobione, że autentycznie odczuwa się odległość, jakby za ekranem naprawdę był, np. koniec komnaty, w której rozgrywa się walka. Za to należą się brawa. Ogólnie to cała oprawa stoi na bardzo wysokim poziomie, ale to już w zasadzie wizytówka serii.

Nie wiem, czy ja zwyczajnie widziałem już zbyt wiele filmów, czy to kino ostatnimi czasy szwankuje. Większość obejrzanych w tym roku produkcji jest co najmniej mdła. Shrek 4 nie stanowi wyjątku. Jest niezły, ale nie powoduje emocji, nie chwyta za serce, po prostu zaczyna się i kończy. Ode mnie: 3-.

poniedziałek, 5 lipca 2010

Warhammer 40000: Dawn of War 2

Pierwszy Dawn of War był świetną grą. Nie był odkrywczy, ale był dynamiczny, doskonale oddawał klimat uniwersum, posiadał fantastyczną oprawę audio-video, zawierał wiele różnorodnych i do tego grywalnych stron konfliktu. Nawet mimo psioczenia na Dark Crusade i Soulstorm ludzie dalej chętnie grali w DoW. Nic więc dziwnego, że kontynuacja była jedną z najbardziej wyczekiwanych gier.

Jak już wspomniałem, #1 miała wiele stron konfliktu (zwłaszcza po wrzuceniu wszystkich dodatków). Jednak fani nie byliby sobą, gdyby na to nie narzekali. Niby na co, że za dużo? Au contraire, za mało. A konkretnie za mało o 1 rasę – Tyranidów. Twórcy gry tłumaczyli się, że nie mogą wprowadzić robali, bo obecna mechanika gry nijak do nich nie pasuje. No ok, wbrew pozorom to całkiem niegłupi argument. Tym samym hitem eksportowym Dawn of War 2 miała być właśnie wspomniana rasa. Zwiastuny i zrzuty ekranu prezentowały się oszałamiająco. Pierwsze zgrzyty pojawiły się w momencie ogłoszenia odejścia od modelu rozgrywki znanego z #1. Nie na zasadzie: zmodyfikujemy to tak, by dać te Zergi, eee, tych Tyranidów; tylko: wywalamy pierwszą część, robimy Dawn of War od nowa. Wciąż jednak była nadzieja, że to Relic, to Dawn of War, będzie dobrze... Prawda? Cóż, miało być dobrze, a wyszło jak zwykle.

Multiplayer jako tako przypomina poprzednią część. Budujemy bazę (choć nie tak wielką, jak kiedyś), tworzymy oddziały, zajmujemy punkty i bijemy wroga, ile wlezie. W tym trybie mamy do wyboru Kosmicznych Marines, Tyranidów, Marines Chaosu, Orków i Eldarów. Dosyć ubogo w porównaniu do menażerii dostępnej po zainstalowaniu Antologii jedynki. W ogóle cała gra sprawia wrażenie, jakby została napisana tylko po to, by pokazać Tyranidów na ekranie. Szczerze powiedziawszy jest to cena moim zdaniem zbyt wysoka.

W singlu będziemy dowodzić oddziałem z zakonu Krwawych Kruków. Ich tereny rekrutacyjne są plądrowane przez Orków. Ataki zielonoskórych wyglądają jednak na zbyt dobrze skoordynowane i zaplanowane, by mogli sami na to wpaść. Hmm, brzmi znajomo. No tak, Dawn of War się kłania. W późniejszych misjach dowiadujemy się kto, po co, komu, na co i dlaczego, a im dalej, tym gorzej. Fabuła jawi się jako połączenie tej z DoW i Starcrafta. Naprawdę nie żartuję. Normalnie jak w kręgu życia. Blizzard zżyna niektóre z założeń Warhammera 40k na potrzeby Starcrafta, następnie twórcy Dawn of War 2 zżynają niektóre z założeń do swojej gry umieszczonej w uniwersum Warhammera 40k. To się nazywa ironia losu.

Rozgrywka dla jednego gracza trochę przypomina stare Rage of Mages. Mamy naszego bohatera, dobieramy 3 oddziały z kilku dostępnych i czyścimy kolejne mapy z zastępów tych złych, tych obcych i heretyków. Mapa w mapę to samo. Niezależnie od tego, co mamy zrobić (czy to obronić placówkę, czy ją zająć, czy coś innego), sprowadza się to do eksterminacji wszystkich lub większości jednostek nieprzyjaciela. Zależnie od tego, jak szybko się z tym uwiniemy, jak wielu niemilców ubijemy oraz ilu z naszych przeżyje, dostaniemy adekwatną ilość punktów doświadczenia. Poziomów postaci jest 20. Każda z postaci dowodzących oddziałem ma 4 umiejętności: zdrowie, walka wręcz, walka bronią palną i energia. Im bardziej rozwinięta dana umiejętność, tym więcej cech odblokowuje (np. odporność na ogłuszenie, dodatkowy slot na przedmioty itd.). Żelastwa, w które będziemy ekwipować naszych podopiecznych, jest przeogromna ilość. To czego nie wykorzystamy, możemy oddać na cele badawcze i w ten sposób otrzymać dodatkowe punkty doświadczenia.

Jako że do dyspozycji będziemy mieli tylko 4 oddziały na misję (czasem trafi się więcej, ale takie okazje są niezależne od nas) i żadnej bazy, może to okazać się bliższe grze bitewnej osadzonej w świecie W40k. Osobiście jednak wolałem mniej ortodoksyjne (względem bitewniaka) podejście poprzednika. Tak mała liczba ludzi powinna wymuszać jakąś taktykę, jednak sprowadza się ona tylko do chowania ludzi za osłonami i odpalania kolejnych umiejętności specjalnych. I właśnie stąd to skojarzenie z Rage of Mages, bo Dawn of War 2 bliżej do hack ‘n slasha w konwencji RTS, jakim jest RoM, niż do swego poprzednika.

Tak jak napisałem wcześniej, oprawa graficzna uległa dużej poprawie. Wszystko jest bardzo szczegółowe i porusza się płynnie. Lokacje, w których przyjdzie nam stoczyć walki, są cudowne. Większość obiektów można zniszczyć, a ma to niebagatelny wpływ na niektóre ze starć (wysadzenie budynku ze strzelcami, niszczenie osłon itd.). Całość utrzymana jest w klimacie i robi wrażenie. W pewnym miejscu twórcy nawet lekko przesadzili z bajerami. Na jednej z map non-stop pada deszcz. A jest to ulewa tak wielka, że czasem miałem problem ze znalezieniem kursora myszki.

Dźwiękowo DoW2 to również rewelacja. Pompatyczne i wojenne rytmy zagrzewają do walki, wrzaski żołnierzy robią dobre wrażenie, a odgłosy obcych nie pozostawiają wątpliwości co do ich intencji. Dialogi między misjami są równie dobre, co w pierwszej grze.

Chciałbym, aby ta gra nie nazywała się Dawn of War 2. Żeby to była jakaś odskocznia w serii, coś na zasadzie BattleCry w Warlords. Gdyż wtedy, jako osobny produkt, miałaby własną kategorię i lepszą ocenę. Jako sequel Dawn of War, #2 zwyczajnie się nie spisuje. Jest zbyt uproszczona i zubożona. Pewnie, że fajnie jest znowu porozstawiać swoich marines i patrzeć, jak robią totalną demolkę, ale w porównaniu do pierwszej gry jest to tylko efekciarskie pew pew. W skali szkolnej: 3.

czwartek, 1 lipca 2010

Alien Quadrilogy

Swego czasu dostępny był w sprzedaży zestaw zawierający wszystkie 4 części Obcego. Każda z płyt miała 2 wersje filmu: kinową i reżyserską/specjalną. Całkiem niedawno udało mi się nabyć w Empiku wszystkie filmy, z tymże sprzedawane osobno, bez płyt dodatkowych, za mniej więcej 30zł/szt. W niniejszym wpisie mam zamiar skupić się na wrażeniach z wersji reżyserskich/specjalnych.


Alien – Director’s Cut

Gdy po raz pierwszy oglądałem Obcego, a było to gdzieś w połowie lat ’90, miałem do dyspozycji tylko pożyczoną kopię na kasecie VHS. Obraz był niewyraźny, a dźwięk skopany do tego stopnia, że w zasadzie było słychać tylko lektora i część oryginalnych dialogów (no i wrzaski obcego). Zarówno mój ówczesny wiek (ok. 11 lat, jak mnie pamięć nie myli), jak i sama jakość nagrania, nie pozwoliły mi docenić filmu. Dopiero później, po obejrzeniu kopii z pełnym udźwiękowieniem, wciągnąłem się na dobre.

Wersję reżyserską miałem okazję zobaczyć w kinie i prawdę mówiąc, nie zdawałem sobie sprawy z tego, ile różnic w stosunku do oryginału zawiera. Oryginalna wersja buduje klimat do praktycznie każdej sceny, tym samym wydłużając je wszystkie. Jeśli ogląda się tak paskudną kopię, jak ja na początku, to zrozumiałym jest, że film zwyczajnie się wlecze. Z pełnym udźwiękowieniem nie ma już takiego wrażenia, gdyż muzyka sprawia, że dreszcze chodzą po plecach, a widz boi się tego, co się stanie. W wersji reżyserskiej wiele z tego budowania klimatu w poszczególnych scenach zwyczajnie wycięto. Sam reżyser twierdzi, że chciał filmowi nadać dużo większą dynamikę poprzez usunięcie tych fragmentów. Czy się udało? Śmiem twierdzić, że tak. Faktycznie odczułem, że ogląda mi się Aliena dużo „szybciej”.

Poza tym, że tu i tam coś ucięto, Ridley Scott zdecydował się też na dodanie tego i owego. Mamy kilka dodatkowych dialogów oraz scen, z których najbardziej w pamięć zapadły mi: wiszący nad Brettem obcy, oraz Ripley, która w trakcie ucieczki trafia do czegoś, co wygląda na zaczątek gniazda potwora. Żeby było ciekawiej, wersja reżyserska (i tylko ona) przyczynia się do pewnej nieścisłości w Aliens, ale to wyjaśnię dalej.

Ciekawa jest wizja statków w tym filmie. W Star Treku były fantazyjne kształty, w Battlestar Galactica (akurat tu mam na myśli stare odsłony, ale sam design był podobny i w serialu z 2004) smukłe myśliwce, Star Wars miało coś pośredniego między dwoma wymienionymi tytułami, a Alien? Alien raczy nas wizją potężnego, niezgrabnego, topornie poruszającego się kloca, jakim jest Nostromo. Jego wahadłowce wcale nie są lepsze. O dziwo, pomimo modernizacji technologii w kolejnych częściach, udało się w statkach zachować coś z klimatu oryginału. Jak dla mnie – brawa za inwencję, bo to naprawdę jest coś innego.

Podsumowując, Alien jest filmem grozy na najwyższym poziomie. Warto zapoznać się z obydwoma wersjami, by mieć szczegółowy obraz całości. Pomimo upływu lat, Obcy straszy równie skutecznie, co kiedyś. Polecam.


Aliens – Special Edition

Obcy: Decydujące Starcie (ech, te polskie tłumaczenia...) jest filmem diametralnie różnym od swego poprzednika. Dzięki niemu też dowiedziałem się, że w ogóle istnieje takie zjawisko, jak wersja reżyserska.

James Cameron pokazał, że ma odwagę robić filmy po swojemu. Zamiast naśladować Scotta i jego horror, zrobił film akcji. Owszem, tu też można podskoczyć ze strachu, jednak straszenie nie jest już celem samym w sobie, jak to miało miejsce w pierwowzorze. Obcych jest dużo więcej, kule lecą we wszystkich kierunkach, żołnierze panikują, a królowa zalicza swój debiut.

Wspomniałem o tym, iż wersja reżyserska pierwszej części powoduje pewną nieścisłość. Alien ujrzał światło dzienne w 1979, Aliens opanowali świat w 1986, Alien DC został wypuszczony około 2003, w której to wersji Ripley widzi zalążek gniazda. Z kolei w obu wersjach Aliens, słyszy się dialog Gormana i Ripley w trakcie takiej scenki: żołnierze wchodzą do gniazda, jego ściany widać przez kamery. Gorman pyta, co to jest, a Ripley odpowiada, że nie wie. Gdyby brać pod uwagę oryginalnego Aliena, zgadza się, nie widziała czegoś takiego na oczy, jednak w wersji DC jest inaczej. Spoglądając na roczniki poszczególnych wydań, nic w tym dziwnego. Poza tym jest to drobiazg, nie wpływający na odbiór całości.

A jak się mają obie wersje Aliens względem siebie? Tutaj krótka piłka: liczy się tylko wersja specjalna/reżyserska. Wersja kinowa wygląda przy niej na wykastrowaną. Dodano jakieś 17-20 minut do oryginału. Mamy tu więcej z przeżyć Ripley po przebudzeniu, dodatkowe ujęcia na statku żołnierzy, fragment z życia kolonistów na krótko przed atakiem obcych, czy moje ulubione sceny z karabinami, w trakcie których dochodzi się do ciekawych wniosków.

Aliens to kawał porządnego kina akcji w otoczce s-f. Jest godnym następcą filmu Scotta, choć całkiem innym.


Alien 3 – Special Edition

Niech mnie szlag... Z tym filmem mam prawdziwą zagwozdkę. Przez naprawdę długi czas byłem święcie przekonany, że największe ilości materiału wycięto z filmów Aliens i Terminator 2, a ich wersje reżyserskie były najdłuższymi, jakie widziałem. Byłem w wielkim szoku, gdy się dowiedziałem, że z trzeciej części Obcego wycięto... jeszcze więcej. Około 30 minut! Fakt, że przy wersjach reżyserskich kolejnych części Władcy pierścieni nie robi to specjalnego wrażenia, ale w momencie wydania Alien Quadrilogy i dowiedzeniu się o zawartości poczułem się, jakby mi ktoś młotem kowalskim w łeb przyłożył.

Moje pierwsze podejście do Alien 3 nie było udane. Film sprawiał wrażenie zrobionego na odwal i w moim mniemaniu niespecjalnie mu wychodziło naśladowanie pierwszej części cyklu. Z czasem go jednak polubiłem i doceniłem za inwencję oraz próby kreowania własnego klimatu.

Właśnie, o ile w podstawowej wersji są to tylko próby, o tyle wersja reżyserska może poszczycić się klimatem pełną gębą. Już sam początek – uratowanie Ripley, a następnie śmierć woła w rzeźni, czy widoki robactwa na każdym możliwym kroku robią dużo większe wrażenie, niż oryginał. Dodatkowo możemy zobaczyć kilka nowych ujęć nieprzyjaznej planety, na której znajduje się kolonia karna. Poza zmianą nosiciela (wół zamiast psa) dorzucono do filmu całą masę dialogów, wątek z próbą złapania obcego (i dopiero potem po pewnych wydarzeniach z tym związanych następuje powrót do zabicia go w sposób znany z pierwowzoru) oraz tła dla poszczególnych osób. Nagle okazało się, że postać chorego umysłowo Golica ma dużo więcej sensu i rację bytu jako taką! Jedyną zmianą, której nie zrozumiem, jest usunięcie narodzin królowej. W kinowym Obcym 3, kiedy Ripley skacze w płomienie na końcu filmu, z jej piersi wyrywa się wreszcie królowa, po czym obie giną. W SE Ripley skacze, ale królowa wciąż pozostaje w jej wnętrzu. Szkoda, bo scena była niesamowicie efekciarska.

Gdybym miał wybierać, którą wersję obejrzeć, zdecydowałbym się na wersję reżyserską/specjalną. Jednak po jej seansie warto byłoby na szybkiego przejrzeć zmienione w stosunku do kinówki sceny, np. z niespokojnym psem na moment przed narodzinami obcego, czy właśnie narodziny królowej z końcówki. Co prawda uważam, że Alien 3 nawet jako SE jest odrobinę gorszy od poprzedników, to wciąż jest filmem dobrym i wartym uwagi.


Alien: Resurrection – Special Edition

Gdy ten film wchodził do kin w 1997, udało mi się z bratem pomylić seanse i wylądowaliśmy na Home Alone 3, zamiast Obcym, ale nadrobiliśmy to niedługo potem.

Do Aliena 3 przekonywałem się długo, więc siłą rzeczy obawiałem się, że z czwórką pójdzie mi jeszcze gorzej. O dziwo – nie. Obcy 4 spodobał mi się już po pierwszym podejściu. Sęk w tym, by na ten film odpowiednio się nastawić. Przede wszystkim nie ma on tak ciężkiego klimatu, jakim charakteryzowały się #1 i #3. Bliżej mu do #2. Różnica polega na tym, że do postaci z Aliens człowiek się przywiązywał, a gdy po pierwszej konfrontacji z obcymi połowa marines gryzła piach, nie krył zaskoczenia i zastanawiał się, co się do cholery stało. W Resurrection postacie są niezłe, ale ich wykańczanie jednej po drugim nie powoduje emocji. Ot, ma się wrażenie, że widzi się napis w scenariuszu: tu xxx ginie.

Cholernie podoba mi się to, co zrobiono z Ripley i obcymi. Nie powielano na siłę schematów. Ellen bardziej przypomina obserwatora całej akcji, niż uczestnika (w porównaniu do reszty załogi), a połączenie jej genów z genami potworów zaowocowało kawałem twardszej niż dotychczas baby. Sami obcy kombinują dużo więcej, niż w poprzednich odsłonach, królowa ewoluuje, powstaje nowy gatunek – krótko mówiąc, cały czas coś się dzieje.

Pewnym zaskoczeniem jest dla mnie osoba Jossa Wheadona w gronie twórców tej części. Nie będę wyrokował, czy to dobrze dla filmu, czy nie. Po prostu się zdziwiłem i tyle.

Reżyser w przedmowie twierdzi, iż wersja reżyserska filmu to ta, która trafiła do kin. Natomiast na DVD znajduje się wersja specjalna, przeznaczona tylko dla fanów. Podpisuję się pod tym twierdzeniem rękami i nogami. W poprzednich częściach zmiany wpływały na odbiór jako taki. Jeśli idzie o Alien: Resurrection, to której wersji się nie obejrzy, efekt będzie taki sam. Brak ciężkiego klimatu nie robi z niego gniotów pokroju AvP 1-2. Obcy 4 wciąż godnie reprezentuje serię i warto go zobaczyć.