niedziela, 29 października 2023

Saw X

Sezon przed Halloween zamykam świeżynką, dziesiątym filmem w serii Piła. Tak – Jigsaw i Spiral stały się tym samym kanoniczne, inaczej mielibyśmy numer 8 w tytule.

Chronologicznie SX dzieje się między pierwszą, a drugą częścią serii. John Kramer ma jeszcze siły, by szukać terapii na wyleczenie swojego raka. W grupie wsparcia trafia na człowieka, który twierdzi, że wyrok zapadł i umrze. Niedługo potem dochodzi do ich ponownego spotkania i ten sam facet mówi, iż pomogła mu eksperymentalna metoda, której nigdzie nie zatwierdzono, więc trzeba podjąć prywatne ryzyko, by zyskać szansę na wyleczenie. Trop prowadzi do Meksyku, gdzie zespół lekarzy działa w ukryciu i oferuje leczenie za bajońskie sumy. John zgadza się bez wahania. Gdy rzekome zabiegi dobiegają końca, a Kramer chce podziękować swoim wybawcom, prawda wychodzi na jaw. Wszystko jest oszustwem. Jigsaw rozpoczyna swoją zemstę.

Jeśli miałbym wskazać moje ulubione części, to byłyby to: jedynka, dwójka, szóstka i teraz X. Łączy je dużo mniejsza w porównaniu do pozostałych odsłon warstwa śledztwa policyjnego i skupianie się przede wszystkim na uczestnikach gry. X pod wieloma względami wraca do korzeni. Wywalając wątek policji zyskuje więcej czasu na przebieg gry, zapoznanie się z łotrami oraz dorobienie tła Johnowi i Amandzie. Z dwugodzinnego seansu prawie godzina to sama gra. Pułapki są dość proste w konstrukcji, co ma podkreślić miejsce w linii czasu. Nijak nie zmniejsza to ich brutalności, a efekt końcowy jest jednym z najkrwawszych w serii.

Jestem prawie pewien, że autorzy długo pluli sobie w brodę, że uśmiercili Jigsawa tak szybko (trzecia część), a potem mogli korzystać z niego tylko w ramach wspomnień i nawiązań. Tobin Bell mistrzowsko wywiązuje się ze swojej roli i poza sadystycznym alter ego odgrywa kilka dość dramatycznych scen. Sawhnee Smith powraca jako Amanda Young i pomimo swojego wieku doskonale wskakuje w ten konkretny etap życia uczennicy Kramera. Z jednej strony już coś tam wie i ma dużo zapału, by działać oraz uczyć się dalej, ale jednocześnie hamuje swoje zapędy dużo szybciej niż w Saw III i na ma jeszcze ochoty na mordowanie, byle tylko utrzymać tajemnicę lub dlatego, że ktoś wedle niej zasłużył. No właśnie – autorzy filmu wyszli z założenia, że nie będą odmładzać aktorów cyfrowo. O ile w przypadku Bella jego wiek wręcz podkreśla stan zdrowia Johna, o tyle Shawnee można by coś zaaplikować… gdyby być kompletnym idiotą. Pani Smith udowadnia, że zna swoją postać, wie, co z nią robić i wygląd nijak nie stoi na przeszkodzie.

Saw X nie należy do sequeli przebijających oryginał, ale podobnie jak Halloween z 2018 cholernie się do niego zbliża i zmiata wiele ze swojego rodzeństwa. Pewnie, że można czepić się założeń z podejrzaną kliniką, bo facet z inteligencją pokroju Kramera powinien czuć szwindel na odległość, ale jego desperacja jest na tyle widoczna, iż można przymknąć oko. Największą bolączką jest przewidywalność. Nie chodzi o to, ile spoilerów zawiera sam zwiastun (a jest ich sporo), ale o to, że nawet bez podania na tacy łatwo domyślić się, co się stanie w finale. Kolejnym zgrzytem może też być scena w napisach, która swój pełny wydźwięk osiąga tylko wtedy, gdy znacie Piły od 1 do 4.

Seria jest kompletnie rozgrzebana i można się zastanawiać, co z tymi wszystkimi namaszczonymi przez Jigsawa (część siódma i Jigsaw) oraz naśladowcami (Spiral). Jeśli olać otwartość tamtych zakończeń i zwyczajnie obejrzeć zaginiony rozdział z życia Johna Kramera, można się dobrze bawić. Polecam każdemu miłośnikowi franczyzy. Saw X jest odsłoną dużo lepszą od kilku ostatnich, przemyślaną, dobrze odegraną, kameralną i skupiającą się na konkretnych aspektach swojej opowieści, a nie próbującą łapać całe stado srok za ogon. Moja ocena: 4-.

niedziela, 22 października 2023

Trick ‘r Treat

Do tego filmu przymierzałem się kilka lat. Nie ma praktycznie zestawienia produkcji polecanych na październik lub z okazji Halloween, które go nie zawierają. Dlaczego? Bo tematycznie wpisuje się idealnie we wspomniane święto.

TrT to antologia czterech historii rozgrywających się w noc Halloween. Konstrukcją film przypomina Mystery Train Jima Jarmuscha – bohaterowie poszczególnych opowieści przebywają w tym samym miasteczku, mijają się na ulicy lub wchodzą w interakcje przy różnych okazjach, ale potem rozchodzą się w swoje strony i kontynuują własne historie. Jedna z nich to małżeństwo wracające z imprezy, druga to grupa dzieciaków zbierająca dynie i opowiadająca lokalną legendę, trzecia to dyrektor szkoły przyjmujący pod swój dach łobuza niszczącego ozdoby halloweenowe, a czwarta to grupka dziewczyn wpadających na popijawę spoza miejscowości z zamiarem rozdziewiczenia jednej z nich.

Przyznam, że bawiłem się świetnie. Miniaturki straszą na wiele sposobów: od zwykłego slashera, przez mity i legendy, po potwory i spółkę. Od strony technicznej podobnie: od drobnych jump scare’ów przez budowanie klimatu tym, czego nie widać, po zwyczajną jatkę i makabrę. Całości towarzyszy czarne, pokręcone, miejscami absurdalne poczucie humoru oraz bardzo fajne zwroty akcji. Kostiumy, charakteryzacje, zdjęcia, udźwiękowienie i aktorstwo – wszystko w sam raz, by dobrze bawić się na seansie.

Czy jest jakaś wada? Jedna. Nie oczekujcie wyjaśnień. Nie wiadomo skąd wzięły się niektóre postacie albo dlaczego robią to, co robią. Nie wiadomo, dlaczego pewne wydarzenia nie przyciągnęły większej uwagi lub co będzie dalej. Nie o to tu chodzi. Jeśli po prostu zaakceptujecie zaprezentowany świat takim, jaki jest, czeka was krwawa jazda bez trzymanki w komediowym sosie. W tym wariancie film dostaje 5. Jeśli jednak tak jak ja czasami będziecie wytrącani z rytmu, bo mimo wszystko chcielibyście wiedzieć ciut więcej (zdarzyło mi się przy dwóch bohaterach), ocena to 4+. Tak czy siak Trick ‘r Treat jest wart poświęconego mu czasu zwłaszcza, jeśli lubicie tytuły mieszające patenty z różnych produkcji w ten, czy inny sposób (poważnie myślałem, że kierowcą autobusu w jednej ze scen będzie Robert Englund).

niedziela, 15 października 2023

Pet Sematary: Bloodlines

Adaptacja z 2019 roku była słabym filmem. Dorabianie do niego prequela było co najmniej ryzykowną decyzją, by nie powiedzieć głupią. Ale ok, do seansu siadałem z nastawieniem: Dam szansę, może mnie czymś zaskoczą. Cóż, jedynym zaskoczeniem była moja własna naiwność i triumf nadziei nad doświadczeniem.

Uprzedzam, iż nie będę stronił od spoilerów. Największą wtopą są ramy czasowe, o których dowiadujemy się z marszu. Oryginalna powieść i jej adaptacje dzieją się w roku 1989, gdy Jud jest już leciwym człowiekiem i od dawna na emeryturze. Bloodlines ma miejsce w 1969, kiedy Jud pojawia się jako… facet grubo przed trzydziestką. Przepraszam, czy miała miejsce jakaś kompresja czasu? Czy może autorzy byli tak bardzo zafiksowani na punkcie wojny w Wietnamie, że olali temat? Bo faktycznie ten konflikt stanowi istotną warstwę fabularną, tylko szkoda, że kosztem logiki serii. Zresztą ta ostatnia jest szmacona na każdym kroku. Nie będę wymieniać wszystkiego, ale za przykłady niech posłużą informacje: cmentarz nie jest indiański, Indianie pilnowali wychodzącego zeń zła; zero wzmianek o Wendigo; konieczność strzelania ożywionym w oczy.

To jeszcze nie koniec wad. Przebieg wydarzeń jest przewidywalny, postacie przeważnie nijakie, a całość przypomina prosty film o zombie, a nie adaptację prozy Stephena Kinga. Miejscami odnosi się też wrażenie, jakby to miał być film zupełnie niezwiązany z Pet Sematary, ale postanowiono go z nim zeswatać przez wzgląd na rozpoznawalność.

Czy gdyby zabrać się za Bloodlines bez znajomości poprzedniego filmu, poprzednich adaptacji oraz książki, to nie byłby to czas stracony? Byłby. To nadal prosty, słaby horror, który warstwę historyczną (zarówno z czasów kolonialnych, jak i wojny w Wietnamie) ledwo nadgryza, a potem rzuca w nas patentami rodem ze słabszych produkcji o nieumarłych. Na plus policzę niektóre efekty praktyczne oraz rolę Davida Duchovnego, ale dla pojedynczych scen i jednego występu (w wątku równie przewidywalnym, jak reszta) nie warto tracić czasu. Ocena minimalnie niższa od tytułu z 2019, ale jednak niższa: 2-.

niedziela, 8 października 2023

The Last Voyage of the Demeter

W powieści Dracula jest taki spory kawałek opisujący podróż szkunera Demeter z Rumunii do Anglii. Efektem końcowym jest zawinięcie statku podczas burzliwej nocy do portu w Londynie. Na jego pokładzie nie ma nikogo oprócz jednego trupa przywiązanego do steru. Tak też mniej więcej pokazują ten rozdział inne adaptacje: statek wypływa i/lub od razu trafia do Londynu. Widz od początku wie, że to wina Drakuli i jego nadnaturalnych mocy, ale jeśli ktoś nie czytał oryginału (którego forma może skutecznie dziś odstraszyć bardziej, niż treść), może chciałby wiedzieć więcej? Teraz ma szansę, gdyż The Last Voyage of the Demeter skupia się wyłącznie na tym segmencie.

Uprzedzam, iż rzucę jednym spoilerem związanym bezpośrednio z filmem. Nie będzie to zakończenie, choć to ciężko zespoilować, jeśli ktoś zna oryginał lub obejrzy dokładnie pierwszą scenę w tym filmie. Spoiler jest związany z obecnością jednej postaci. Jak chcecie go uniknąć, zapraszam do następnego akapitu. Zostali sami chętni? Ok. Swego rodzaju wyznacznikiem bezpardonowego horroru jest to, do jakiej grupy wiekowej jest kierowany i/lub jak obchodzi się ze swoimi postaciami. Jeśli horror ma grupę wiekową PG-13 lub w okolicach, najczęściej jest to płytkie straszydło oparte prawie w całości o wyświechtane jump scare’y. Jeśli obraz ma oznaczenie R, zaczyna się robić ciekawiej. Jest szansa na sporą ilość krwi, bluzgi, goliznę i tematykę nieodpowiednią dla nieletniego. Ale to nadal jeszcze nie jest przekroczenie granicy. Są pewne normy, powiedzmy społeczne, których autorzy nie lubią lub nie chcą przekraczać. Np. zabójstwo grupy pijanych nastolatków jest powszechnie akceptowane na ekranie, ale znam osoby, które nie obejrzały Johna Wicka tylko dlatego, że ginie tam jeden pies. Jak to się przekłada na omawiany film? Wśród załogi znajduje się mały syn kapitana. Autorzy mogli pójść w banał i oszczędzić go, bo to dziecko, tylko jak to miałoby się do potwornej natury zabójcy? Twórcy chyba wyszli z podobnego założenia, bo syn nie dość, że ginie, to ma chyba jedną z najdłuższych scen zgonu, gdyż wampir wysysa z niego dużo więcej krwi, niż w innych pokazanych zabójstwach. A na tym się ten wątek nie kończy.

Od strony technicznej nie mam się do czego przyczepić. Ten film jest nakręcony bardzo klimaciarsko. Od ujęć, przez oświetlenie, kostiumy, rekwizyty, po efekty specjalne – każdy element robi wszystko, by oddać klimat epoki, zaszczucia, klaustrofobii i osamotnienia w walce z siłami zła. Drakula nigdy nie jest nazwany z imienia, choć informacja o bazowaniu na zapiskach kapitana opublikowanych w książce Dracula pojawia się w filmie dwukrotnie. Niemniej jednak wiadomo o kogo chodzi i tu mamy okazję zobaczyć jego potworną wersję. Fanom gier komputerowych wygląd potwora może kojarzyć się z serią Legacy of Kain. Innym przyjdzie na myśl Hotel Transylvania 2, a pozostali mogą się zdziwić. Jest krwawo, jest ponuro, zaś aktorzy dają z siebie tyle, żeby nie posądzać ich o bycie integralną częścią konstrukcji okrętu.

Problemem był dla mnie niemal całkowity brak napięcia. Pierwsze 2/3 filmu oglądałem z zaciekawieniem, ale finał już mnie znudził. Składa się na to kilka rzeczy. Po pierwsze – znajomość oryginału. Po drugie, zakończenie pokazane w otwarciu filmu w taki sposób, że jakiekolwiek próby wprowadzania zwrotów akcji nie mają sensu. Po trzecie, brak logiki. Żeby wciągnąć się w filmy o zabójcach, potworach i im podobnych, przeważnie trzeba sporo wybaczyć. Niestety, finałowy plan pokonania poczwary jest tak durny, że od tej pory częściej zerkałem na zegarek, niż na ekran.

Z tym ostatnim wiąże się też moja ocena. Jeśli wyłączyć myślenie i cieszyć się wysiłkami twórców, The Last Voyage of the Demeter to odpowiednio krwawy, klimaciarski horror o potworze polującym na ludzi. Ten wariant zasługuje na 4. Niestety, jeśli wziąć pod uwagę świadomość tego, jak film się kończy, a do tego nie ignorować dziur w logice, lecimy do 3+ na zasadzie: No widać, że starali się, ale szkoda, że nie do końca wyszło.

niedziela, 1 października 2023

Bodom (2016)

Jednym z moich ulubionych zespołów jest nieistniejący już Children Of Bodom. Niezależnie od tego, jak grali, kupowałem kolejne płyty, byłem na trzech koncertach w Polsce i interesowałem się ciekawostkami związanymi z samą formacją. Jedną z nich jest pochodzenie nazwy. Bodom jest fińskim jeziorem owianym złą sławą. W roku 1960 doszło tam do potrójnego morderstwa rodem ze slasherów. Przeżył czwarty uczestnik tych wydarzeń. Był nawet przez jakiś czas głównym podejrzanym, ale ostatecznie nic nie udowodniono. W rezultacie prawdziwy morderca nie został złapany po dziś dzień.

Film Bodom nie ma absolutnie nic wspólnego z twórczością COB, ale nawiązuje do wspomnianego morderstwa. Bohaterowie postanawiają udać się na wycieczkę nad to jezioro. Jeden z nich ma zamiar odtworzyć przebieg wydarzeń, choć raczej chodzi o rozwikłanie tajemnicy, niż powtórzenie efektu końcowego.

Zacznę od zalet. Ten film jest przepięknie nakręcony. Ujęcia, w których głównymi bohaterami są krajobrazy, lasy i jezioro zapierają dech. Tu ciekawostka – film kręcono nie przy tytułowym jeziorze, lecz w Estonii. Morderstwa są brutalne i bardziej bezpardonowe w porównaniu do produkcji z USA. Sceny akcji potrafią miło zaskoczyć (zwłaszcza jedna z udziałem aut w drugiej połowie), zważywszy na budżet. Całość podkreśla bardzo stonowana, tajemnicza i klimaciarska ścieżka dźwiękowa, która lepiej buduje napięcie niż fabuła. Aktorzy wydają się w porządku, choć nie jest to coś, czego nie dałoby się zobaczyć w większości innych slasherów. Tyle dobrego, że ich kreacje nie odrywają od wydarzeń.

Problemy zaczynają si ę w fabule. Fajnie, że autorzy próbują zaskakiwać widza zwrotami akcji kilka razy. Szkoda tylko, że niektóre wydają się być wciśnięte dla samej próby zaskoczenia widza, a nie logicznego pociągnięcia opowieści. Od slasherów lub im podobnych nie wymagam nie wiadomo jakiej intrygi, ale nawet w tym gatunku da się napisać coś tak, by widz nie zwracał uwagi na idiotyzmy. Niestety tutaj to nie do końca wyszło. Ktoś chciał chyba połączenia Piątku 13-ego i Bunkra (The Hole z 2001). Sprowadza się to do krwawej otoczki oraz wspomnianych zwrotów, ale zabrakło jakiegoś szlifu, przez który film miałby swoją tożsamość, a nie wyłącznie budził skojarzenia z innymi tytułami.

Techniczną upierdliwością jest udźwiękowienie jump scare’ów. Same jumpy są nieodłączną częścią gatunku i sama ich liczba nie jest przesadzona. Sęk w tym, iż bazują one przede wszystkim na skoku głośności. Jakiś gigant intelektu pomyślał, żeby tę różnicę podkreślić jeszcze bardziej i nawet jeśli wypatrzycie, gdzie można spodziewać się tej zagrywki, odgłos będzie tak głośny, że i tak podskoczycie. Przy czym nie będzie to miało nic wspólnego ze strachem, czy zaskoczeniem. To wyłącznie reakcja organizmu na głośność.

Osobną kwestią jest wykorzystanie prawdziwej tragedii do stworzenia czegoś rozrywkowego. Ja z tym problemu nie mam, gdyż w samym filmie parokrotnie pada określenie, iż wydarzenia z 1960 były okropne i nikt nie powinien czerpać z tego przyjemności, a następnie fabuła podąża swoim torem. Niemniej jednak są osoby, którym będzie przeszkadzać wykorzystanie tej masakry jako fundamentu.

Nie będę owijał w bawełnę, na Bodom bawiłem się dobrze. Zachwyciła mnie oprawa, morderstwa były brutalne, a na zgrzyty fabularne i wynikającą z nich głupotę przymykam oko, bo na tle wielu współczesnych slasherów nie są one najgorsze. Z tej perspektywy obraz dostaje ode mnie 4-. Natomiast jeśli komuś przeszkadzają: korzenie w prawdziwych wydarzeniach, motywacje postaci, zwroty wywalające logikę i brak wyjaśnień paru rzeczy w zakończeniu zrzucający na widza wymyślenie uzasadnienia, może śmiało obniżyć ocenę do 3 lub 2.