poniedziałek, 30 lipca 2012

The Dark Knight Rises

Nie będę wdawał się w szczegóły opisu fabuły nowego filmu Nolana, bo bardzo łatwo zahaczyć o spoilery. Co natomiast mogę powiedzieć, to że zwiastun prezentuje nieco mylny obraz filmu. Samego Batmana jest naprawdę niewiele, rozwałki też nie tak dużo. TDKR to przede wszystkim film o postaci Bruce’a Wayne’a i tak należy do niego podejść.

W zasadzie sam fakt, iż w ciągu weekendu byłem 2 razy na tym filmie, powinien starczyć jako rekomendacja. Pomimo iż seans trwa około trzech godzin, w ogóle się tego nie odczuwa. Fabuła przez pierwszą połowę prezentuje części układanki (powiązane odpowiednio mocno z poprzednimi filmami), by w drugiej umieścić je wszystkie na swoich miejscach. Tutaj pojawia się mały (jak dla mnie) zgrzyt – niemal wszystko było tak oczywiste, że film nie zdołał mnie zaskoczyć, a szkoda (z drugiej strony moja wiedza o uniwersum Batmana wybiega poza filmy Nolana, więc co się dziwić). Drugim zgrzytem jest nierozwiązanie wątków dotyczących Jokera i Scarecrowa, ale na tle wszystkich innych pozamykanych spraw to wręcz duperele. Zakończenie samo w sobie wynagradza wszystkie te pierdoły i udowadnia, że cała trylogia to spójna opowieść.

Bardzo mocną stroną są nowe postacie. Catwoman zwyczajnie wymiata. Manipuluje ludźmi, dostosowuje się do sytuacji, a przy tym kopie tyłki, jeśli zajdzie taka potrzeba. To Selina Kyle pełną gębą i dla niej samej warto obejrzeć ten film. Bane – uosobienie terroru. Jest zaprzeczeniem Jokera, choć mimo to w jego obecności człowiek też czuje się nieswojo. Doskonale kreowana jest cała otoczka tej postaci: plotki, informacje itd. W momencie gdy się pojawia, wszystko dookoła jakby zamiera, a sam Bane idzie pewny siebie, kompletnie dominując scenę. Na koniec nowy idealista – Blake grany przez Josepha Gordona-Levitta. Fajna postać, dobre zakończenie, ale jego pierwsze spotkanie z Brucem było robione chyba na szybkiego, żeby nie dorzucać jeszcze jednego wątku. Też pierdoła, też nie każdemu zrobi różnicę, ale wspomnieć musiałem.

Wymieniony brak zaskoczenia i brak tego końcowego „o kurwa”, jakie towarzyszyło mi przy Dark Knight stawia TDKR odrobinę niżej od swojego poprzednika. I mam tu na myśli ocenę: 5- dla TDKR, podczas gdy DK dostałby 5+, różnica minimalna, acz zauważalna, choć kompletnie bez znaczenia dla osób, którym poprzednie Batmany Nolana przypadły do gustu. TDKR to doskonałe zwieńczenie trylogii, czyniące zeń świetny materiał na maratony/nocki filmowe. Polecam.

sobota, 28 lipca 2012

Superman: The Animated Series

To jest właśnie ta strona Supermana, której nie trawię. A przynajmniej nie do końca. Jako superbohater jest on tak nieskazitelny, tak poprawny politycznie, że się rzygać chce. Ale spoko, jest on tym samym na tyle bezpiecznym produktem, że można go sprzedać dzieciom.

W poprzednich opisywanych przeze mnie serialach nawet nieco starsi widzowie mogli znaleźć coś dla siebie. W Superman TAS takich elementów jest stosunkowo niewiele. Fajnie, że poświęcono 3 odcinki na wyjaśnienie, co się stało z Kryptonem. Fajne są też crossovery (pojawiają się m.in. Lobo, Flash, Green Lantern, Batman, Robin, Joker i Harley), w których serial przybiera nieco mroczniejszy wydźwięk (paradoksalnie nie w przypadku Lobo, tam jest dalej cukierkowo, a ważniaka tak ugrzecznili, że głowa mała). Jedyne nieco mroczniejsze odcinki nie będące crossami to ten z Lois trafiającą do wymiaru równoległego oraz dwuodcinkowa opowieść na koniec czwartego sezonu: Legacy, a i to efekt końcowy jest daleko w tyle za Batman TAS. Zmieniono nieco tło/pochodzenie niektórych antagonistów Kal Ela, ale nie jest to nic, do czego nie przyzwyczaiłyby nas wersje alternatywne w różnych wydaniach.

Projekty postaci oraz animacje nawiązują do emitowanego mniej więcej w tym samym czasie serialu The New Batman Adventures (najprostsze porównanie: Joker wygląda tak samo w obu seriach). Ciekawostką jest natomiast obsada, przy której prawie oplułem ekran z wrażenia. Notorycznie wspominam o Danie Delany, która tutaj podkłada głos Lois Lane, więc tego akurat się spodziewałem. Co mnie rozwaliło, to obecność takich osób jak Tim Daly (znany z Wings oraz Private Practice) podkładający głos Clarkowi; Lisa Edelstein (House MD, The Good Wife) jako Mercy Graves; Clancy Brown jako Lex Luthor, czy gościnnie pojawiający się Tony Jay (o którym wspomniałem przy okazji Lois & Clark: The New Adventures of Superman).

Moim największym problemem z tym serialem jest jego mała uniwersalność. Jak już wspomniałem, poprzednie opisywane przeze mnie serie animowane mogą spodobać się też starszym widzom. Superman TAS ma na to małe szanse, choćby przez fakt, że spośród wszystkiego, co do tej pory widziałem, jest najbardziej monotonny. Dla młodszych w sam raz, moja ocena (dla starszych ;) ): 3.

Prometheus

Lubię głupie filmy, zwłaszcza te, które zdają sobie sprawę z własnej ułomności i śmieją się z niej razem z widzem, ot najświeższy przykład: Cabin in the Woods. Głupotę jestem też w stanie wybaczyć, jeśli jest związana bezpośrednio z konwencją danego filmu, dla przykładu: slashery są przeważnie niemiłosiernie głupie. Czego nie trawię, to głupota serwowana pod przykrywką efekciarstwa i wmawianie widzowi, że to poważne widowisko z poważnymi rozważaniami nad sensem egzystencji, i jeśli się nie podoba, to widz nie rozumie przekazu/treści. Do tej ostatniej kategorii zaliczyłbym Prometeusza.

Otwarcie filmu stara się być monumentalne i pełne patosu. Po czym raz dwa lądujemy w odprawie rodem z Aliens, a zaraz potem mamy powtórkę z Alien. W zasadzie nie przeszkadza mi kopiowany główny mechanizm filmu – wyprawa w nieznane z wrogiem czającym się w ciemnościach. Tylko że po obejrzeniu Prometeusza i zestawieniu go z Alien ma się wrażenie, że albo Obcy wyszedł taki dobry przez przypadek, a Prometeusz to jego nieudana, acz świadoma podróba, albo w drugą stronę – Obcy był w zamierzeniu dobrym horrorem, a przy Prometeuszu coś nie poszło. W nowym filmie Scotta mamy naprawdę wiele scen nawiązujących do oryginału, ale wyglądają tak, jakby miały być i niczemu nie służyć. Wiele rozmów prowadzi do nikąd, wątki poboczne straszą głupotą, a postacie są takimi debilami, że wręcz chciałem, żeby zginęły w ciągu pierwszej połowy. Wyjątek stanowi chyba tylko Michael Fassbender grający Davida.

Przykładem kopiowania scen niech będzie notoryczne łamanie chain of command. W Alienie były z tego powodu kłótnie i dochodziło do rękoczynów. W Prometeuszu też wielokrotnie dochodzi do naruszenia tego łańcucha, ale konsekwencje... pojawiają się tylko raz... Trochę mało jak na 2 godziny filmu. Daruję sobie wyliczanie idiotyzmów merytorycznych, bo raz że to spoilowanie, a dwa że szkoda miejsca. I nie obchodzi mnie to, że pewnie niektóre popełniono na rzecz wyjaśnień w sequelach. Po tak negatywnym wrażeniu, jakie zrobił na mnie Prometeusz, na sequele mi się nie śpieszy. Tego filmu nie da się oglądać nawet w towarzystwie i przy piwie, by rzucać głupie teksty (a taki Aliens vs. Predator 2 świetnie się do tego nadawał). Dwa pozytywne aspekty, jakie udało mi się znaleźć w tym filmie to oprawa wizualna (zdjęcia i efekty) oraz wspomniany Fassbender. Obrazu nie polecam nikomu, chyba że jest już na takim głodzie s-f, że cokolwiek obejrzy, byle gatunek pasował. Moja ocena: 2.

środa, 25 lipca 2012

Assassin’s Creed Revelations DLC: The Lost Archive


Przy okazji spisywania wrażeń z Assassin’s Creed Revelations wspomniałem, że twórcy nie popisali się i zamietli Obiekt 16 pod dywan przy pierwszej lepszej okazji. DLC The Lost Archive odpowiada na większość pytań, jakie mogły się zrodzić w głowie grającego. Panie i panowie, oto historia Clay Kaczmarka.

Bez wdawania się w szczegóły – w trakcie siedmiu poziomów będziemy słyszeć niemal całą biografię: od lat dziecięcych po zdanie sobie sprawy, co czeka Claya i dlaczego powinien zrobić wszystko, by pomóc Desmondowi. Problemem jest sama forma, gdyż ponownie dostajemy... poziomy z perspektywy pierwszej osoby z prostymi łamigłówkami zręcznościowymi. Jeśli komuś nie pasowały wspomnienia Desmonda z oryginalnego Revelations, to TLA zwyczajnie go wkurzy. Same etapy są odrobinę bardziej upierdliwe (albo urozmaicone, jak kto woli), wymagają trochę lepszego wyczucia czasu, zaś nam dodano nowy klocek umożliwiający wysokie skoki, yay! Już wyjaśniam tę ironię. Po pierwsze: poziomów jest siedem, ALE ich przejście nie gwarantuje właściwego zakończenia (tak, są dwa). Jedynym sposobem na uzyskanie tego odpowiedniego jest zebranie wszystkich fragmentów kodu (sztuk 20). Niezły sposób na wydłużenie rozgrywki dla tych, co lubią tę część gry. Przeciwnicy mogą zwyczajnie obejrzeć walkthrough na YT i nic nie stracą.

Z treścią opowieści wygłaszanych w trakcie rozgrywki warto się zapoznać. Historia Kaczmarka jest na tyle fajna, by jej poświęcić chwilę, a przy okazji zawiera szczegóły na temat postaci już nam znanych (i jeżeli od Brotherhooda wzwyż podejrzewaliście kogoś o niecne zamiary, to tutaj dowiecie się więcej).

Dodatkami do trybu archiwum są ciuchy, jakie może na siebie włożyć Ezio (zbroje z poprzednich części) oraz grobowiec Vlada Palownika. Naprawdę miałem wielką radochę, gdy dowiedziałem się o nowym miejscu do skakania i akrobacji, ale mina szybko mi zrzedła, jak tylko zobaczyłem komunikat, iż do pełnej synchronizacji potrzebuję ukończenia tej misji w czasie krótszym niż 7 minut...

Jeśli już miałbym oceniać ten dodatek, to dałbym 3- w skali szkolnej. Wizualnie nowe poziomy w archiwum mają swój klimat, doskonale pasujący do nastroju historii Claya. Grobowiec Vlada również jest niczego sobie. Jednak nadal jest to ocena zakładająca, że część widzianą z pierwszej osoby co najmniej tolerujecie (bo dla samego grobowca nie warto kupować). Trzeba też uwzględnić cenę 40 złotych oraz fakt, iż nawet w tekście reklamującym to DLC jest wzmianka o raptem dwóch godzinach gry. Biorąc pod uwagę dostępność całej ścieżki fabularnej na YT, jest to zakup do przemyślenia.

niedziela, 15 lipca 2012

The Spectacular Spider-Man Animated Series

Seria komiksów pod podobnym tytułem stanowiła spin-off głównego The Amazing Spider-Man. Historie zgromadzone pod tym szyldem miały za zadanie uzupełniać główną serię, ewentualnie prezentować jakieś tam własne pojedyncze opowieści. Ostatecznie poszło to to własną drogą. Wersja animowana wbrew tytułowi nie nawiązuje do tej serii, a przynajmniej nie tylko. Źródeł inspiracji należy w tym wypadku szukać w zasadzie we wszystkich mediach związanych z Człowiekiem-pająkiem. Wyszło to serialowi tylko na dobre, a ludzie stojący za sterami opowieści zrobili wszystko, by widza przyciągnąć przed ekran.

Historia TSSMAS zaczyna się... nie, nie w momencie felernej wycieczki. Spidey siedzi sobie na dachu i koniecznie potrzebuje akcji, bo to ostatni dzień wakacji przed powrotem do szkoły. Tak jest – darowano nam tutaj pochodzenie. W openingu do serialu przewija się krótka scenka, a samo wydarzenie pojawia się parę razy we wspomnieniach, jednak twórcy wyszli z założenia, że podstawy postaci (ugryzienie przez pająka, śmierć wujka Bena, gadka o odpowiedzialności i przywdzianie kostiumu) są ogólnie znane i nie ma sensu ich powtarzać. W ten sposób od samego początku jesteśmy rzucani w wir akcji. Brawo!

Bardzo często opowieść o Parkerze jest przedstawiana tak, że wypadek z pająkiem trafia mu się na koniec szkoły średniej, potem studia, praca i praktycznie całe życie superbohatera przypada na okres dorosłości. Animowany Spectacular wykorzystał tutaj patent z komiksowego Ultimate: odmłodził wszystkie postacie i uwspółcześnił realia. Tym samym Peter, Gwen, Harry, Mary Jane, czy Flash wciąż są uczniami szkoły średniej, a np. Eddie Brock dopiero na studiach. Nie oznacza to jednak, że fabuła kierowana jest wyłącznie do młodszej widowni. W moim mniemaniu serialem do tego przeznaczonym był np. The Amazing Spider-Man: The Animated Series, który skupiał się praktycznie w całości na Peterze jako Człowieku-pająku, ignorując w dużej mierze jego życie prywatne. TSSMAS przywraca temu drugiemu należne miejsce. Peter ma w cholerę problemów z pogodzeniem życia szkolnego, prywatnego i domowego z odpowiedzialnością superbohatera. Pozostałe postacie nie są mu dłużne. Ich życia toczą się dalej i Parker musi liczyć się z konsekwencjami i wynikłymi z nich zachowaniami znajomych. W kwestii dojrzałości stawia to serię o oczko wyżej od TAS i czyni zeń serial dużo bardziej wciągający. Same postacie nie są już takie czarno-białe, a akcja potrafi przybrać mroczniejszy wydźwięk. Ogromną zaletą jest inteligentnie poprowadzona linia fabularna, zawierająca od groma szczegółów, które pominięte w trakcie oglądania mogą zaskoczyć widza później zwrotem akcji.

Od strony technicznej: animacja jest pierwszorzędna, ścieżka dźwiękowa świetna, aktorzy rewelacyjni w swych rolach. Opening całkiem sympatyczny, piosenka wpada w ucho. Walki zostały zrealizowane strasznie pomysłowo – wciągają do tego stopnia, że widz zastanawia się, co jeszcze zostanie zniszczone. Projekty postaci nawiązują do drugiego rzutu komiksowego protoplasty, wydawanego w latach 2003-2005 (kilka historii z tego okresu ukazało się w Polsce nakładem nieistniejącego już wydawnictwa Dobry Komiks, należącego do Axel Springer). Są one przyjemne dla oka (niektórym pewnie wydadzą się zbyt okrągłe lub anorektyczne), choć nie do końca zgodziłbym się z pewnymi decyzjami dotyczącymi samego wyglądu, np. Green Goblin, którego maska nijak nie pasuje do potworności wyczynianych w trakcie seansu, ale to drobiazg.

Najpoważniejszą wadą serialu jest jego długość. Nie będę wnikał w szczegóły bełkotu prawnego, ale w wyniku przerzucania praw autorskich tam i z powrotem serial skończył się na drugim sezonie (w sumie 26 odcinków z planowanych 65). Gdy cały ten bzdurny proces dobiegł końca, Disney (który wykupił Marvel Entertainment w grudniu 2009) zamiast wznawiać serię Spectacular, ruszył z własną: The Ultimate Spider-Man, grzebiąc tym samym wszelkie nadzieje na kontynuację przerwanych wątków, a szkoda. The Spectacular Spider-Man Animated Series to najlepszy serial animowany o Człowieku-pająku, jaki oglądałem. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana. Idealnie nadaje się też dla ludzi, którzy rozpoczynają dopiero swoją przygodę z tą opowieścią, a i ludzi odrzuconych przez infantylizm poprzednich odsłon gorąco zachęcam do spróbowania. Moja ocena: 5.

środa, 11 lipca 2012

Batman: Arkham City DLC: Harley Quinn’s Revenge

Jakiś czas po wydarzeniach z Arkham City policja Gotham otrzymuje zawiadomienie, iż Harley Quinn zabarykadowała się w hucie w dzielnicy przemysłowej Arkham. W sumie pewnie zostawiono by ją w spokoju, gdyby nie to, że posiada cholernie wielki arsenał i kilku policjantów jako zakładników. Podobno Batman miał sprawdzić, co się dzieje, ale zaginął w akcji. W ten oto sposób zaczynamy jako Robin.

Oczywiście cały dodatek nie jest poświęcony wyłącznie Timowi, Bruce również zostanie dorzucony w trakcie. I w zasadzie na tym kończą się zalety. Teren działań to jeden niewielki budynek w dokach, 1 pomieszczenie huty i baaardzo pobieżne krążenie po dzielnicy przemysłowej. Zadania są powtórką pomysłów z podstawki, a walki są tak idiotyczne i bez polotu, że wygląda to, jakby ktoś na siłę dorobił wątek z ratowaniem policjantów do map z trybu challenge...

Gdzieś w internecie doszukałem się wypowiedzi, jakoby to DLC doskonale pokazywało zmiany, jakie zaszły w psychice Harley oraz Batmana. Niestety moim zdaniem jest to jakaś nadinterpretacja. Quinn jest tak samo popieprzona, jak zwykle, z tą różnicą, że teraz posiada o wiele mniej odzywek, wszystkie skupiają się na Jokerze, przez co jest bardziej irytująca od zdartej płyty. Batman bardziej oziębły i zdystansowany? Hmm, nie, niespecjalnie. W kwestii klimatu również nic nowego i to w zasadzie tyle.

To chyba moja wina, po zwiastunie oczekiwałem nie wiadomo czego, a dostałem DLC, które trwa lekko ponad godzinę (dokładnie 1 godzinę i 15-20 minut) i nie wnosi do Arkham City kompletnie nic nowego, a swoje kosztuje (gdy je kupowałem, cena  wynosiła około 10 euro, co na PLN dawało lekko ponad 40zł). Moja ocena: 2+ (od 1 uchronił je Robin oraz jego gadżety).

czwartek, 5 lipca 2012

Spider-Man (2002) vs. The Amazing Spider-Man (2012)

Tytuł wpisu nie do końca precyzyjny, gdyż pojawi się wiele elementów także z dwóch kolejnych filmów Raimiego, ale że główna oś fabularna to pochodzenie Człowieka-pająka, stąd taki pomysł.

Zacznę od tego, że lubię tak trylogię Raimiego, jak i nowy film. Pierwszy Spider-Man to strasznie płaski film, z przerysowanymi postaciami i takąż fabułą. Bardziej przypomina kreskówkę dla dzieci robioną przez autorów Power Rangers przy pomocy cholernie rozdmuchanego budżetu. Nie posiadał emocji i nawet tragedia w postaci śmierci wujka Bena była wydarzeniem tylko w życiu bohaterów, nie widza. Pozostałe wydarzenia prowadzące do powstania Spider-mana były ledwie zaakcentowane, byle tylko przyśpieszyć wskoczenie Petera w kostium. Aktorzy starają się na tyle, na ile pozwala im na siłę upchnięty w konwencję scenariusz (choć trzeba przyznać, że Willemowi Dafoe to nie przeszkadzało). Wygląd Zielonego Goblina jak był, tak jest kiczowaty, a efekty specjalne wyraźnie się postarzały. Czy to źle? Nie, bo film wciąż zapewnia lekką, łatwą i przyjemną rozrywkę na wolne popołudnie, a przy tym jest na tyle dynamiczny, że się nie nudził. Do tego zawiera sporo popkulturowych smaczków nawiązujących do głównego bohatera (ot choćby wariacje piosenki z serialu animowanego z 1967).

The Amazing Spider-Man ma zupełnie inne tempo prowadzenia akcji, inny sposób opowiadania oraz inne podejście do widza. Bliżej mu do Batman Begins, niż jakiejkolwiek innej kinowo-serialowej wersji Człowieka-pająka. Jednak w odróżnieniu od Batmana, TASM nie odrywa się od swoich komiksowych korzeni (początek przy całej swojej zajebistości jest moim zdaniem bardzo niekomiksowym filmem). Do każdego z najważniejszych wydarzeń dochodzi się powoli, pozostawiają one ślad, a konsekwencje przewijają się też poza scenami, w których się rozegrały. Emocji jest więcej, są lepiej uzasadnione i nie pojawiają się ot tak znikąd. Oczywistym jest, że pod kątem efektów specjalnych i sekwencji z komputerowo generowanym Pająkiem obraz będzie lepszy od filmu z 2002 roku (zwłaszcza, że sporo tutaj zabawy oświetleniem, które maskuje potencjalne niedociągnięcia). Jednak w kwestii huśtania się na pajęczynie, czy po prostu skakania między budynkami nic odkrywczego nie zobaczymy (no może fragmenty z widokiem z pierwszej osoby, choć jeśli ktoś grał np. w Mirror’s Edge, to też niczego nowego nie uświadczy), tylko rozbudowanie pomysłów konkurenta. Jedynym z ogólnych aspektów, w którym nowy SM wyraźnie przegrywa, jest muzyka. Tutaj można powiedzieć o niej tylko tyle, że stanowi tło, ale nijak nie zapada w pamięć, podczas gdy motyw przewodni Danny’ego Elfmana jestem w stanie zanucić nawet obudzony z głębokiego snu w środku nocy (podobnie sprawa ma się z motywem przewodnim Batmana, też autorstwa Elfmana; utworów towarzyszących Nietoperzowi było wiele, ale gdyby zapytać kogoś, jaka muzyka się z tą postacią kojarzy, będzie to prawie na pewno motyw z Batmana z 1989, albo jego wariacja).

Najwięcej różnic występuje między poszczególnymi wersjami postaci oraz rolami, jakie im przypisano, o czym słów kilka poniżej.

Peter Parker/Spider-Man


Moje pierwsze spotkanie z wykonaniem Tobey Maguire’a było bardzo pozytywne, a drugi film tylko mnie w tym utwierdził. Trzeci skutecznie zniechęcił do tego stopnia, że i pierwszy zaczął irytować. Wersja Maguire’a nieźle spisuje się jako nerd lat ’90, ale poza tym to wieczny mazgaj, który nie zyskuje pewności siebie nawet po zdobyciu mocy. Jako widz nie potrafiłem uwierzyć w tę jego miłość do Mary Jane, gdyż w jego wykonaniu było to tak sztuczne, jakby wzięte z jakiegoś podręcznika. Owszem, mieli kilka fajnych scen razem, ale wszystkie z nich były albo w najbardziej lubianej przeze mnie części drugiej lub gdy Peter był w kostiumie. Jako nastolatek Tobey również się nie sprawdził – raz że ten okres Raimi potraktował bardzo po macoszemu, dwa że zachowanie Petera miało się nijak do bycia nastolatkiem. Przeistoczenie się w Człowieka-pająka jest krótkie, większości umiejętności Peter uczy się raz dwa, a potem w zasadzie nie popełnia błędów, co najwyżej dostaje łomot.

Jako Spider-Man Tobey spisuje się lepiej. Jest bliższy komiksowi, choć i tak ta wersja została wykastrowana z większości humoru i docinek, jakie charakteryzowały pierwowzór. Ciekawostką jest to, że tutaj sieć wytwarzana jest w gruczołach na nadgarstkach Petera. W komiksach można było się zetknąć z takim rozwiązaniem, ale trwało ono bardzo krótko i zniknęło chyba bez słowa wyjaśnienia (a przynajmniej ja takowego nie kojarzę).

Andrew Garfield jest dużo bardziej przekonujący jako Peter Parker. Jego wersja nawiązuje poniekąd do uniwersum Ultimate, ale to raczej pod względem unowocześnienia wizerunku, niż bezpośredniej adaptacji. Jako nastolatek przeżywa po cichu swoje problemy i zauroczenie Gwen, próbuje stawać w obronie słabszych, a do tego jest geniuszem (co ma swoje uzasadnienie fabularne, którego brakowało poprzednikowi). Przemiana w Pająka przechodzi u niego wolniej, a nowe możliwości potęgują jego nastroje, co odbija się na otoczeniu, gdy Parker czuje się zagrożony lub jest wkurzony. To ostatnie jest świetnie pokazane ot choćby przez takie drobiazgi, jak podnoszenie głosu na rodzinę (więcej niż raz), czy trzaskanie drzwiami. Poza tym w ciągu filmu zmienia się i dorasta, wyzbywając się sporej dozy niepewności i pierdołowatości (czego wersja Maguire’a nie zrobiła przez 3 filmy!).

Pająk w jego wykonaniu to osobnik strasznie pyskaty, pewny siebie i zadziorny (czyli jak w komiksach). Nie liczy się z konsekwencjami i tak naprawdę dopiero uczy się odpowiedzialności znanej ze słów wujka. Po względnie dobrym opanowaniu (to jest fajny zabieg, w którym mimo bycia coraz lepszym Peter wciąż popełnia błędy i widać przestoje, gdy kombinuje, co zrobić dalej) swoich mocy jego uczucie względem Gwen nabiera rozpędu, jaki Maguire okazał dopiero w drugim filmie (a i to tylko dzięki Octaviusowi) i widz nie ma wątpliwości, że Parker się w niej zakochuje coraz bardziej. Pajęcza sieć w tej wersji wraca do korzeni – Peter sam konstruuje wyrzutnie, które są dość delikatne i mają ograniczony zapas sieci, co staje się ważnym punktem w fabule. Jedynym minusem dla niektórych może być fakt, że właściwego Spider-Mana nie ma aż tak wiele, stąd też porównanie do Batman Begins. Tak czy siak, w tym zestawieniu nowy Człowiek-pająk jest ciekawszy.

Mary Jane vs. Gwen Stacy, czyli pajęcza miłość życia (na chwilę obecną ;)


Panna Watson zwyczajnie mi się przejadła jako postać. Po wszystkich wzlotach i upadkach, jakie zaliczył związek Mary i Petera, nie jestem w stanie wyobrazić sobie, czym jeszcze mogą mnie w tej postaci zaskoczyć autorzy. Jest ona tak samo wyeksploatowana, jak Lois Lane w Supermanie. Jednak mniejsza z tym. Odniosę się bezpośrednio do gry Kirsten Dunst. Jest naprawdę w porządku. Nie jest to hollywodzko przerysowana „OMGALEZAJEBISTALASKA!!!1ONEONE”, na którą ją niekiedy kreują, tylko zwykła, sympatyczna i ciepła dziewczyna z sąsiedztwa, która ma swoje marzenia, a przy tym przyszło jej przeżyć niejedno piekiełko w rodzinnym domu. W wykonaniu Dunst wszystkie te elementy znajdziemy, a jej największa zaleta – postać MJ się zmienia. Fakt – nadal nie wierzę w to jej uczucie do filmowego Petera, ale cała reszta wydarzeń z nią związanych jest przekonująca. Trochę się pośpieszono z jej wyborem na partnerkę głównego bohatera, ale co tam – ta wersja jest już zamknięta.

Z Gwen sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. TASM podchodzi do niej dość wiernie, gdyż zarówno w oryginale, jak i tutaj jest to pierwsza wielka miłość Petera. Dowcip polega na tym, że ta dziewczyna będąca zaprzeczeniem stereotypu o blondynkach, przewinęła się także w jednym z filmów Raimiego – Spider-Man 3 – gdzie również była 2gim geniuszem w klasie Petera (u Raimiego na studiach), ale służyła tylko jako narzędzie do kilku scen i strasznie głupkowatego popisu Parkera w jednej z knajp. Stacy z filmu Webba jest  przedstawiona dużo lepiej. Nadal pochodzi z bogatej rodziny, nadal jest genialna (ba, pracuje w budynku Oscorp jako asystentka doktora Connorsa), ale jest dużo bardziej... hmm, nie wiem, przyziemna? Jej zachowanie jest naprawdę naturalne, a Emma Stone gra z wdziękiem. Związek z Peterem ma swoje powolne, acz urocze tempo, a powody zakochania się jednego w drugim są zawsze widoczne. W pewnym momencie wręcz chciałem, żeby cały film poświęcono tylko temu wątkowi, ale wtedy nie nazywałby się Spider-Man. Tak więc Mary Jane Kirsten Dunst to fajna i wiarygodna postać, jednak jeśli wziąć pod uwagę cały zestaw – ponownie lepiej wypada The Amazing Spider-Man.

Ci źli: ten rechoczący i ten oślizgły, czyli Green Gobiln vs. The Lizard


Willem Dafoe kradnie cały show. Jest przerysowany, komiczny, a mimo to jakoś nie miałem wątpliwości, co do autentyczności jego zachowań. Klasa sama w sobie. Niektórzy będą wytykać, że prawdziwy Goblin nie odbyłby z Pająkiem takiej rozmowy o łączeniu sił, jaka miała miejsce na dachu w filmie Raimiego. Mnie to akurat przypadło do gustu. Obaj kolesie dopiero zaczynali swoje kariery i tak naprawdę kto wie, jak mogłoby się to potoczyć, gdyby nie było tak czarno-białe. Niezależnie od postaci, w jakiejś pojawia się Norman na ekranie – każda scena z jego udziałem dawała mi wiele frajdy, zaś jego rozmowy z własnym ego przed lustrem to po prostu majstersztyk. Jedyną wadą tego gościa jest jego strasznie paskudny kostium. Z jednej strony rozumiem, dlaczego zdecydowano się na pancerz (w końcu wstępnie był to projekt dla wojska), z drugiej nijak nie mogę pojąć, jakim cudem przeszła ta paskudna, karykaturalna, posiadająca 1 wyraz pyska maska. To właśnie ona sprawia, że ma się wrażenie, iż film był robiony przez kogoś związanego z Power Rangers.

Przeciwnikiem w nowym filmie jest Curtis Connors aka The Lizard. Tutaj sytuacja ma się nieco podobnie do tej z Gwen. Connors przewinął się w tle przez wszystkie filmy Raimiego. W jedynce był tylko wspomniany w rozmowie (że zwolnił Petera), w dwójce jest wykładowcą Petera, w trójce wraca w tej samej roli, a do tego służy Parkerowi pomocą w badaniach nad symbiontem. Jest to rola na tyle mała, że w zasadzie można tylko o niej wspomnieć. Krążyła też plotka, iż jeśli pojawiłby się 4ty film (niekoniecznie w reżyserii Sama, ale zgodny z jego kontinuum), to wrogiem byłaby właśnie ta wersja Connorsa przeistoczona wreszcie w Jaszczura. Jak widać wyszło połowicznie.

Nowy Connors sprawdza się dobrze jako doktor. Przez wzgląd na okoliczności jest bohaterem bardziej złożonym, niż poprzednik. Ma dużo więcej do ukrycia, ale to już polecam odkryć na własną rękę podczas seansu. Jako Jaszczur jest wielki (i wbrew gabarytom cholernie zwinny), potwornie silny, robi konkretną demolkę, a w kilku scenach skutecznie zahacza o akcenty horroru. Nie do końca podoba mi się projekt pyska potwora, przez który odnosiłem wrażenie, że ktoś usilnie próbuje naśladować Killer Croca – jednego z wrogów Batmana. Drugim minusem jest scena, w której Connors rozmawia ze swoim alter ego. Zrozumiałym jest, iż to nie tak popieprzona persona, jak Green Goblin i tym samym nie musi być tak ekspresywny jak Dafoe, ale uważam, że Rhys Ifans mógłby te różnice jakoś lepiej odegrać. W tym aspekcie punkt należy się (mimo durnej maski) Goblinowi.

Rodzina, czyli Ben i May Parker


W SM z 2002 jest ich w zasadzie tak mało, że aż ciężko coś konkretnego napisać. Ben pojawia się chyba tylko po to, by zaznaczyć, że taka postać była, wygłasza swoje słynne „With great power etc.”, po czym wynoszą go w worku na zwłoki. To właśnie jeden z przykładów zapierdzielania z podstawami lore’a, byle tylko przejść do właściwej akcji. Ciotka May z kolei zachowuje się tak, jakby wykonywała polecenia scenarzysty co do linijki, nie więcej. Wizualnie ci Parkerowie pasowali mi do swoich ról. Podobnie jak Peter jako geek, wujostwo w jakiś sposób krzyczą swoim wyglądem: lata ’90, więc tyle dobrego.

Ben i May z The Amazing Spider-Man to zupełnie inna bajka. Zacznijmy od tego, że Martin Sheen zwyczajnie wymiata, za co by się nie zabrał. Ben w jego wykonaniu to przyjaciel, opiekun oraz ojciec wpajający stanowczo zasady moralne, którymi kierował się w życiu (zresztą nie tylko on). Napięcie, jakie rośnie między nim, a Peterem jest przedstawione dużo lepiej (chociażby przez sam fakt, że poświęcono mu więcej czasu), a przez to i finał jego czasu ekranowego jest dużo bardziej dramatyczny. Ma to tak wielki wpływ na Petera, że gdy zaczyna działać jako Pająk, w pierwszej kolejności robi to z zemsty. Dopiero po jakimś czasie dociera do niego sens słów wuja, co zmienia jego zachowanie. May także przeżywa śmierć intensywniej od swojej poprzedniczki. Jest niestabilna emocjonalnie, roztrzęsiona, a Peter wcale jej tego nie ułatwia. Dojście do porozumienia zajmuje im trochę czasu. Taki stan rzeczy ma związek z tym, iż akcja po śmierci Bena jest prowadzona bezpośrednio – mijają kolejne dni, a nie jak u Raimiego – skok do końca szkoły średniej i tak naprawdę cholera wie, co się działo w międzyczasie. Ponownie wygrywa TASM.

Wsparcie, czyli postacie będące gdzieś w tle lub niewiele bliżej


Kapitan Stacy u Raimiego pojawił się w trzecim filmie. Sceny z jego udziałem można policzyć na palcach jednej ręki, a jego rola nie zapada w pamięć. Co najwyżej moment na komisariacie może przywodzić na myśl to, co będzie miało miejsce w najnowszym filmie. W TASM kapitan jest typowym nadopiekuńczym stróżem prawa, który wychodzi z założenia, że nawet łapanie przestępców powinno odbywać się wedle określonych zasad. Oczywiście na tym obrazie świata pojawia się rysa w postaci Człowieka-pająka, który działa wbrew wszystkiemu, w co Stacy wierzy, czyniąc zeń osobistego wroga nr 1. Siłą rzeczy z większą ilością czasu na wizji i osobnym wątkiem nowy kapitan musiał wypaść lepiej, stereotypowo, ale jednak lepiej.

Drugą postacią, która pozostawia w życiorysie Parkera jakiś ślad jest Flash Thompson. W obu przypadkach jest to lokalny osiłek, który lubi dać kujonom w mordę, ale nawet tak prosta w założeniach osoba cholernie różni się w obu filmach. U Raimiego poznajemy go jako gościa, który jest aktualnym chłopakiem Mary Jane, lubi dokuczać geekom, ale przypieprzy tylko wtedy, gdy ktoś zdenerwuje (czytaj gdy scenariusz każe, nie czuć tu żadnej spontaniczności). Do tego jest to kolejny osobnik, który w ogóle się nie zmienia. Ciekawostką w tej wersji jest chyba tylko to, że gra go Joe Manganiello, obecnie znany szerszej widowni jako Alcide Herveaux.

Flash z TASM ma więcej cierpliwości, ale jest przy tym brutalniejszy i w pewien sposób bardzo, ale to bardzo współczesny. Gdy Peter po upadku nie podnosi się, Flash w pewnym momencie przestaje prosić, by wstał, zaczyna kopać leżącego. Co jednak jest najciekawsze, pokazano też jego ludzką stronę. Wkurzony – bije, ośmieszony – wycofuje się, a dalej jest przecież jeszcze śmierć Bena, z którą Peter musi sobie radzić także w szkole, na co Flash nie pozostaje obojętny. Brawo, nawet takiego osiłka autorzy filmu potrafili przedstawić w interesujący sposób.

Jak już wspomniałem we wstępie, lubię obie kinowe wersje przygód Spider-Mana. Film Raimiego jest kiczowaty i płytki, ale nie sposób mu odmówić pewnego uroku, dynamiki oraz faktu, że niejako stanowił przepustkę dla wszystkich późniejszych adaptacji komiksu na wielki ekran, za co w moich oczach zasługuje na 4-. The Amazing Spider-Man garściami czerpie ze współczesnych adaptacji komiksowych, wybiera to co najlepsze, by tym razem w sposób dojrzalszy opowiedzieć o początku Człowieka-pająka. Jego tempo jest wolniejsze, większy nacisk kładzie się na emocje (co miłośnikom akcji-akcji-akcji niekoniecznie musi przypaść do gustu), ale niezależnie od proporcji jest w moim odczuciu filmem w każdym calu lepszym. Moja ocena: 5-.

O ile dobrze kojarzę, to prawami do filmowej postaci SM zarządza ktoś inny, niż duet Marvel/Disney. Mam jednak cichą nadzieję, że firmy w pewnym momencie dogadają się na tyle, by Pająk mógł zagościć na ekranie wraz z Avengers. Jeśli jednak będzie to wymagało kolejnego rebootu serii, to niech to zrobią tak, jak w The Incredible Hulk, by nie marnować na to ponownie całego filmu.

P.S. Jak tylko widowisko dobiegnie końca, pozostańcie na swoich miejscach. Po głównych nazwiskach osób odpowiedzialnych za film pojawia się dodatkowa scenka (wreszcie nie trzeba czekać do końca napisów). I tak, nawet w moim małym mieście obsługa kina poczekała, aż ludzie ją zobaczą i dopiero wtedy włączono światła. Sequel będzie jak nic. Go, Spidey, go!

poniedziałek, 2 lipca 2012

George R.R. Martin – Gra o tron

“W Zachodnich Krainach o ośmiu tysiącach lat zapisanej historii widmo wojen i katastrofy nieustannie wisi nad ludźmi. Zbliża się zima, lodowate wichry wieją z północy, gdzie schroniły się wyparte przez ludzi pradawne rasy oraz starzy bogowie. Zbuntowani władcy na szczęście pokonali Smoczego Króla, Aerysa Targaryena, zasiadającego na Żelaznym Tronie Zachodnich Krain, ale tyranowi udało się zbiec; śmierć dosięgła go z ręki gwardzisty. Niestety, obalony władca pozostawił potomstwo, równie nieobliczalne jak on sam... Opuszczony tron objął Robert – najznamienitszy z buntowników. Minęły już lata pokoju i oto możnowładcy zaczynają grę o tron.”

Trochę mi zajęło rozprawienie się z pierwszą częścią cyklu Pieśni lodu i ognia, ale było warto. Jak wiele osób, do przeczytania tej książki zachęcił mnie widowiskowo zrealizowany serial (choć o jej istnieniu wiedziałem już kilka lat temu, gdy po raz pierwszy przeczytałem o grze planszowej). Na chwilę obecną nie ma chyba ludzi, którzy nie kojarzą, o czym jest ta opowieść. A jeśli jeszcze są tacy i do tego nie wystarcza im cytat z okładki zamieszczony na początku wpisu, to w wielkim skrócie chodzi o rozgrywki polityczne, intrygi i wojny w świecie low fantasy (ta odmiana, gdzie jest stosunkowo mało fantasy, a więcej klimatów rodem ze średniowiecza). Mamy więc ciekawie zawiązaną akcję, złożone postacie oraz taką ilość wątków, że na nudę nie ma co narzekać, ale... Gra o tron to opasłe tomiszcze, a ilość zakończonych wątków jest... znikoma. Jasne – dzisiaj, gdy wiadomo, że to cały cykl, a nie jedna książka, można liczyć na pociągnięcie i zamknięcie wszystkiego w kolejnych częściach (choć z tego, co mówią znajomi i rodzina będący po lekturze poszczególnych tomów, niespecjalnie to idzie, a nowych informacji wciąż przybywa). Jeśli jednak czytać Grę o tron jako pojedynczą książkę, to akcji brak wyraźnej konkluzji. Mimo to polecam lekturę tak miłośnikom fantasy, jak i ludziom unikającym tego gatunku, gdyż pierwsza część Pieśni lodu i ognia to zwyczajnie bardzo dobra książka. Moja ocena 5-.

Skoro mam za sobą literacki oryginał, mogę wreszcie ocenić poziom adaptacji serialu. Zgodnie z mechanizmami rządzącymi adaptacjami, trochę pominięto, drugie tyle dodano, ale najważniejsze wydarzenia są. Najbardziej zauważalną różnicą jest wiek postaci – wszystkim dodano po kilka lat. Poza tym niektóre wypowiedzi przypisano innym osobom (a szkoda, bo np. Jon Snow mówiący o nazwie miecza, który otrzymał od dowódcy Straży, zyskiwał w oczach owego dowódcy – w serialu te słowa wypowiada właśnie Mormont). Przy okazji opisu wrażeń z serialu wspomniałem o przegadanych scenach – paradoksalnie, te przegadane, to właśnie dodatki, których w książce nie ma (ot, choćby rozmowa Renly’ego z Lorasem jest nudna jak cholera i służy chyba tylko pokazaniu ich związku). Z kolei pominięte rzeczy... cóż, nie zawsze czuje się ich brak, ale np. wątek Allisera ciągle dopieprzającego Jonowi jest po wycięciu kilku scen cokolwiek dziurawy. Zapewne dobór aktorów do niektórych ról jest dyskusyjny, ale mnie się podobał, a ich gra jest świetna. Moja ocena adaptacji: 4.