niedziela, 31 stycznia 2021

Drive (2007) – Season 1

Joss Whedon miał pecha do anulowanych seriali. Jak się szybko okazało, niektórych aktorów Firefly’a czekał podobny los i bez jego udziału, czego przykładem jest właśnie Drive z Nathanem Fillionem w roli głównej, zarżnięty przez Foxa w jeszcze bardziej spektakularny sposób.

Alex Tully jest architektem krajobrazu. W rocznicę ślubu odkrywa, że jego żona zaginęła, a zamiast prezentu rocznicowego w pudełku od niej tkwi nieznany mu telefon. Zaraz potem ktoś dzwoni do Alexa i przedstawia sytuację tak: ma wsiadać do swojego pickupa i jechać. Od tej pory jest uczestnikiem nielegalnego wyścigu przez Stany Zjednoczone. Jeśli chce jeszcze zobaczyć żonę, musi go wygrać. Inni kierowcy mają swoje powody: pieniądze, przygoda, zemsta lub chęć wkurzenia swojego rodzica.

Główne założenia oraz przeszłość Tully’ego to było to, co mnie przyciągnęło przed ekran. Z czasem poznajemy losy jeszcze jednej postaci oraz motywy, dla których zwerbowano dwie kolejne. Problem tej serii jest taki, że anulowano ją po chyba 4 odcinkach, a dwa pozostałe stacja Fox wrzuciła do internetu. W przeciwieństwie do takiego Firefly’a widzowie nie doczekali się żadnego komiksu, filmu, czy nawet prostego streszczenia reszty sezonu. A szkoda, bo o ile pierwsze trzy odcinki były jeszcze z rodzaju: „Nie jestem pewien, czy chcę to oglądać, są fajne momenty, ale czasami za łatwo odrywam się od seansu”, o tyle kolejne trzy potrafią wciągnąć na dobre i zostawić widza z urwaną historią.

Jako że serial jest o wyścigu, nie mogło zabraknąć tu zapierdzielania po amerykańskich drogach. Przy czym należy pamiętać, że uczestnicy nie są profesjonalnymi kierowcami, a poszczególne odcinki trasy należy przejechać w normalnym ruchu ulicznym, licząc się z tym, że można ściągnąć na siebie policję. Żeby było jeszcze ciekawiej, w niektórych sytuacjach ścigający otrzymują zadania pozwalające na odzyskanie miejsca lub jakiejś przewagi w wyścigu.

Nie starano się naśladować serii Szybcy i wściekli, ale tytuł nijak na tym nie traci. Sekwencje na drodze są dynamiczne i ciekawie zrealizowane. Jest to bodaj jedyna seria, w której zobaczycie tak płynne przejścia od wnętrza jednego pojazdu do drugiego bez jakiegokolwiek spadku tempa. Fakt – elementy CGI potrafią wywołać ironiczny uśmiech, bo odstają jakością, ale nie zgrzytają na tyle, żeby przestać oglądać.

Kolejnym podobieństwem do Firefly’a jest obsada. Co prawda tutaj dwóch aktorów znałem, ale całą resztę widziałem po raz pierwszy i wiele nazwisk zapadło mi w pamięć. Oprócz Nathana Filliona znałem już Dylana Bakera z roli Curtisa Connorsa w Spider-Manach Raimiego. Natomiast dzięki Drive poznałem Emmę Stone, Kristin Lehman (Motive, Altered Carbon), Taryn Manning (Orange is the New Black), Kevina Alejandro (True Blood, Arrow, Lucifer), JD Pardo (Mayans MC), Amy Acker (Person of Interest). Cała lista jest o wiele dłuższa i każdy z nich daje z siebie tyle, na ile ujawniona część fabuły pozwala.

Drive zapewnił mi trochę dobrej rozrywki, ale polecić mogę chyba tylko jako ciekawostkę. Historia nigdy nie zostanie dokończona, a to, co opowiedziano, nie gwarantuje, że każdemu się spodoba (zwłaszcza, że nawet tych kilka odcinków zawiera fochy postaci powodujące fabularne odskocznie od głównego wątku, które czasami chciałoby się pominąć). Jeśli odcinki 1-2 was zmęczyły, darujcie sobie resztę. Jeśli już jesteście w połowie, to ta druga jest lepsza. Moja ocena: 4-.

niedziela, 24 stycznia 2021

Agents of S.H.I.E.L.D. – Season 7

Tak, teraz to już naprawdę ostatni sezon. Agenci ścigają kolejnego wroga, tym razem wzdłuż linii czasu. Nowy przeciwnik stara się namieszać w kluczowych momentach tak, żeby S.H.I.E.L.D. nie powstało.

Na tym etapie miałem świadomość, że serialowa warstwa MCU jest w trakcie reorganizacji i że wszystkie serie są kończone/anulowane. Podszedłem więc bez jakichkolwiek oczekiwań. Struktura sezonu jest bardzo podobna do poprzedniego – jeden przeciwnik, dwie rundy. Biorąc pod uwagę teorię dzielenia się czasu na wymiary równoległe zaprezentowaną w Endgame, obecni agenci prawie na pewno są już gdzieś obok, a nie w głównej linii z filmów. Niemniej jednak autorom udało się zawrzeć nieco smaczków dla wytrwałych. Zamknięto np. wątek z Agent Carter, nawiązano do Inhumans z sezonów numer dwa i trzy, przewinął się motyw podobny do tego z Winter Soldier związany z eliminacją wrogów Hydry itd.

W fabule widać kilka naprawdę niegłupich pomysłów, zwłaszcza na samym początku. Jest tam taki zwrot akcji związany z Hydrą i Tarczą, który wywołał banana na mojej gębie. Niestety, im bliżej naszego rocznika w linii czasu, tym bardziej akcja jest rozwleczona. Do tego stopnia, że można by spróbować wyciąć 1/3 sezonu i pewnie zyskałby na tym. Samo pożegnanie i finałowa scena z jednej strony wydają się pasować do ogólnego kiczowatego wydźwięku MCU, z drugiej nawet jak na niego są nieco przesłodzone.

Jeśli naprawdę dotrwaliście do tego miejsca, siódmy sezon warto obejrzeć choćby jako formalność (i trochę jako nagroda po słabszym poprzedniku). Jeśli odpadliście gdziekolwiek po drodze to… obejrzyjcie sezon numer 4 i darujcie sobie resztę. Moja ocena: 3+.

niedziela, 17 stycznia 2021

The New Mutants

Dark Phoenix była takim szrotem, że decyzja o tym, żeby to ona trafiła jako pierwsza (albo żeby w ogóle trafiła na ekrany), wydaje się co najmniej dziwna. Nie żeby The New Mutants rozgrzeszało twórców serii, ale na pewno wypada lepiej od poprzedniczki.

Mamy grupę młodych mutantów zamkniętych w czymś, co uważają za jeden z ośrodków szkoleniowych Profesora X. Dzieciaki nie panują nad swoimi mocami i mają bagaż problemów, z którymi najpierw mają się uporać, zanim zasilą szeregi X-Men. Przynajmniej taka jest oficjalna wersja.

Założenia są w porządku, gorzej z resztą. Na początek warto wspomnieć o piekle produkcyjnym, przez jakie przeszli Mutanci. Ten film poprawiano tyle razy, że aż dziwne, że trzyma się kupy bardziej od Dark Phoenix. Miała to być komedia, miał to być horror i po sposobie prowadzenia akcji oraz dialogów da się zauważyć, że ni cholery nie potrafili zdecydować się, w którą stronę pójść. Przez co horror ma pomysły wizualne, ale nie straszy, a komedia nie śmieszy. Pominę już chyba z 5 przesunięć premiery.

Kolejnym problemem są przedstawione realia. Pewnie, że filmy o trykociarzach nie są ostoją realizmu, ale muszą zawierać takie podstawy albo taką treść, żeby widz zwyczajnie nie miał czasu na czepianie się. Najlepszymi przykładami (które na ten realizm się siliły) niech będą Batmany Nolana albo Daredevil z Netflixa. Tutaj mamy placówkę z jednym pracownikiem, którego działań dzieciaki nie kwestionują dopóki wszystko nie zaczyna się sypać. Największa tajemnica jest oczywista od samego początku, a moce (ze wskazaniem na jedną z dziewczyn) powinny pomóc w wydostaniu się z placówki, ale postacie w ogóle nie biorą tego pod uwagę. Do tego dodajmy cały stosik mniejszych i większych bzdur w logice, które na pewnym etapie zaczyna się po prostu ignorować, bo jest ich za dużo.

Powiązania z filmowymi X-Men również wyszły połowicznie dobrze. Padają konkretne terminy, pojawia się Essex Corporation, nawet niektórych z młodzików kojarzę z komiksów. Z drugiej strony: Essex Corporation to dobry kamyczek kontynuujący wzmiankę z Apocalypse, ale zaprzepaszczony przez Dark Phoenix. W składzie mamy Illyanę Rasputin, czyli Magik, siostrę Colossusa, lecz żadnego odniesienia do pokrewieństwa.

Aktorzy coś tam próbują działać, ale mają problemy z pamiętaniem o akcencie lub wypada on komicznie w sytuacjach innych niż zwykła rozmowa. Inna sprawa, że bohaterowie są niemal wyprani z osobowości, więc wspomniany akcent to chyba jedyne, na czym ekipa mogła spróbować się skoncentrować. Efekty specjalne jakieś są, tylko na każdym kroku daje o sobie znać ich mała ilość spowodowana cięciami finansowymi. Fabuła bardziej trzyma się kupy, z tymże jej przewidywalność i banalność skutecznie zniechęcają.

The New Mutants to obraz, który był komuś wybitnie nie na rękę, a ktoś inny uparł się, żeby i tak go dokończyć. Nie jest to najgorszy film w cyklu. Ba, ma takie przebłyski, że gdyby faktycznie poeksperymentować z nimi, najlepiej przed Apocalypse, może wyszłoby coś ciekawszego. Teoria jedno, praktyka drugie. Otrzymaliśmy średniaka, któremu brak szlifów, ale który ma szansę spodobać się osobom na głodzie trykociarskim. Moja ocena: 3-. Osoby mniej wyrozumiałe/odporne na techniczno-fabularne bzdury mogą obniżyć ocenę do 2.

niedziela, 10 stycznia 2021

There’s no place I can be, since I found Serenity

Ten serial trafił do mnie w dziwny sposób lata temu. Kolega ściągnął go losowo, a potem puścił dalej w świat ze wskazaniem na naszych wspólnych znajomych. Kilkoro z nich dość regularnie powtarzało w rozmowach: „Oglądałeś Fireflya? NIE? Obejrzyj!” Tylko nikt mi nie wspomniał, o czym w ogóle jest ten serial, ani jakiego gatunku oczekiwać. A gdy już to zrobiłem, żałowałem, że nie dałem się namówić wcześniej.


Firefly – Season 1


Trzon opowieści stanowią perypetie załogi statku klasy Firefly o nazwie Serenity, którą dowodzi kapitan Malcolm Reynolds. Mal oraz jego pierwszy oficer Zoe brali udział w wojnie przeciwko siłom Przymierza, które chciały zjednoczyć wszystkie planety. Wbrew heroicznym opowiastkom rodem ze Star Wars tutaj rebelianci przerżnęli sprawę, a ostateczną klęskę ponieśli w dolinie Serenity. Od tamtej pory Mal wraz z ekipą trzymają się na obrzeżach znanych światów i unikają Przymierza, jak potrafią, ale że najlepiej płatna robota nigdy nie jest łatwa, co raz ładują się w kłopoty.

Pilot serialu dosłownie rusza z kopyta i nie zwalnia niemal przez całość seansu. Mamy w nim wspomnianą klęskę, bardzo rozmaitą załogę pokazaną zarówno w chwilach wyluzowania, jak i całkowitego stresu, pasażerów, których obecność odciśnie się na statku, pozyskiwanie nielegalnych towarów, próby opchnięcia tychże w szemranym światku i na pograniczu cywilizacji, pościgi, strzelaniny, western, widoki s-f rodem z Mass Effect, a wszystko wymieszane w taki sposób, że chłonie się to niemal niezauważalnie. Podobny klimat można poczuć chyba tylko w anime Cowboy Bebop.

Historie opowiadane w poszczególnych odcinkach nie są jakieś wyszukane, ale do znanych motywów dorzucono przeważnie jakiś mały zwrot, czasami owocujący w innym odcinku. Większość z nich da się oglądać jako samodzielne opowieści, ale w tle zawsze jest coś, co je spaja. Zresztą nie samą fabułą widz żyje. Akurat w moim przypadku do ekranu ciągnęły mnie postacie. Dziewięć osób, każda całkowicie różna od pozostałych, a jednocześnie tak samo wartościowa dla załogi. Do tego są to chyba jedne z najbardziej ludzkich postaci, jakie widziałem w serialach. Mają swoje wady i zalety, złośliwości rzucają zarówno, żeby komuś dowalić, jaki tylko podroczyć się trochę. Co przy okazji znakomicie pokazuje, jak rewelacyjne dialogi im napisano. Co prawda dziś twórczość pana Whedona kojarzy się przede wszystkim z głupkowatym humorem pokroju Avengers lub dokrętek do Justice League, ale jeśli macie ochotę zobaczyć, jak poprowadzić rozmowę, balansując między komedią, dramatem i mistrzowsko zmieniając nastrój w zależności od potrzeby, obejrzyjcie dowolny odcinek.

Naturalnie, dialogi na papierze to jedno. Potrzebna jest jeszcze ekipa, która je zagra, a nie tylko przeczyta. I ponownie – wszyscy spisują się na medal. Od twardzielki Zoë (granej przez Ginę Torres), przez cynika Mala (Nathan Fillion), po wulkan radości w osobie Kaylee (Jewel Staite). Dzięki efektowi końcowemu poznałem całą grupę aktorów, których nazwisk szukałem później w innych tytułach, bo wiedziałem, że zagwarantują dobrą rozrywkę.

Nie sposób nie wspomnieć też o muzyce, na którą składa się iście wybuchowa mieszanka. Czasami jest to coś z country, innym razem wpada wariacja na temat jakiegoś folku, żeby w kosmosie uderzyć w tony rodem z horroru (przy motywie muzycznym Reaverów do tej pory mam ciarki). Niektóre fragmenty gitarowe przywodziły mi na myśl ścieżkę dźwiękową Terran ze Starcrafta.

Na tle tych achów i ochów są dwie rzeczy, które mogą zgrzytać. Pierwsza to w sumie drobiazg dla wielu osób – leciwe efekty specjalne. Animacje komputerowe w Firefly’u nigdy nie urywały zadka, a po latach sekwencje przelotu statku nad planetami potrafią razić jeszcze bardziej (w scenach w kosmosie nie jest to tak odczuwalne). Druga rzecz powstała nie z winy twórców serialu, tylko stacji telewizyjnej (Fox), która miała go emitować. Serial anulowano po 14 odcinkach. Nie dokończono żadnego z wątków spinających całość, a jak zobaczycie, w jakim momencie urwano historię, możecie się nieźle wkurzyć. Fakt, obecnie można uzupełnić sobie braki fabularne różnymi oficjalnymi, dodatkowymi materiałami (komiksy, film opisywany niżej), ale to nadal nie jest to.

Niemniej jednak, jeśli lubicie nietuzinkowe s-f, cenicie niebanalne postacie, różnorodny klimat i nastroje, to nie czekajcie ani chwili. Koniecznie obejrzyjcie Firefly, nawet uwzględniając potencjalne wkurzenie na koniec. Moja ocena: 5+.


Serenity (2005)


Film pojawił się dwa lata po anulowanym serialu. Jego akcja dzieje się jakiś czas po wydarzeniach z ostatniego odcinka. Inara oraz Shepherd Book opuścili Serenity. Mal i pozostali jak zwykle próbują zarobić i przy okazji ładują się w kłopoty. Żeby urozmaicić scenerię, Mal chce, aby River brała aktywny udział w akcjach, zaś ich śladem podąża kolejny agent, którego zadaniem jest zneutralizowanie zagrożenia, jakim jest rodzeństwo Tam.

Autorzy prawdopodobnie liczyli się z tym, że na podobny zryw (bo okoliczności powstania tego widowiska to materiał na osobną opowieść, którą zawarto w Done the Impossible: The Fans' Tale of Firefly and Serenity) nie będzie szans, więc trzeba pozamykać tyle wątków, ile się da. Udało się to osiągnąć, ale tylko częściowo. Wiadomo, dlaczego River jest tak ważna. Mal ma swoje kilka minut zemsty na Przymierzu, a Reavers dostali więcej tła, które pomimo odarcia ich z tajemnicy, nie umniejszyło wrażenia, jakie na mnie robią.

Sposób prowadzenia opowieści jest taki sam, jak w serialu, więc rezultatem jest w zasadzie dłuższy odcinek specjalny. Przy czym postarano się o to, żeby dało się film oglądać bez znajomości oryginalnej serii (choć naprawdę sporo się przez to traci). Z kolei z perspektywy osoby, która widziała pierwowzór, ciężko nie odnieść wrażenia, iż część rzeczy się dubluje. Sytuacja na linii Mal-River-Simon bardzo przypomina ostatni odcinek, choć wydawało się, że ten konflikt został już rozwiązany. Ponadto Mal zachowuje się, jakby był bardziej zgorzkniały, ale niespecjalnie wyjaśniono powód. Na deser otrzymałem takie rozwiązanie fabularne dotyczące jednej postaci, że do dziś nie jestem w stanie określić, po kiego grzyba je zastosowano.

Jako że widowisko było planowane z myślą o dużym ekranie, efekty specjalne dostały kopa. Ich jakość jest zauważalnie lepsza, a sceny w kosmosie w ostatniej 1/3 filmu robią wrażenie i przywołują banana na gębie. Tylko nie jestem pewien, czy mi się na oczy rzuciło, czy ktoś przepuścił obraz przez jakiś filtr, bo kolory są zdecydowanie mniej żywe od tych z serialu.

Serenity jest warta poświęconego czasu zarówno jako solowa produkcja s-f, jak i kontynuacja serialu. Niemniej jednak nie sprawiła mi takiej radochy, jak protoplasta, a fakt, że żeby otrzymać pełniejszy obraz całości, trzeba także sięgnąć po dodatkowe materiały, działa na jej niekorzyść. Dlaczego pełniejszy, a nie do końca pełny? Przykładem niech będzie komiks o przeszłości Shepherda – pokazuje, skąd się wziął, przez co przeszedł. Niestety fabularnie wypada blado, bo zamiast opowieści otrzymujemy wypunktowaną listę, która potrafi dorzucić jeszcze więcej pytań. Moja ocena: 4.

niedziela, 3 stycznia 2021

Dark (2017) – Season 3

Zgodnie z finałem poprzedniego sezonu Jonas trafia już nie tyle do innego czasu, ale wręcz do innej rzeczywistości. Takiej, w której nigdy jakiejkolwiek wersji Jonasa nie było, a i tak wszystko wskazywało na to, że znany z poprzednika koniec świata nastąpi. Co więc jest jego przyczyną? I czy da się uratować oba światy?

Pierwszy odcinek wydał mi się niezwykle zabawny. Druga wersja Winden jest niemal lustrzanym odbiciem. Wszystko jest po drugiej stronie, włącznie z tym, gdzie dzieciaki parkowały rowery na moście i którędy schodziły na dół. Niestety, ten ubaw trwa dokładnie jeden odcinek. Z mojej perspektywy to wystarczająco długo, żeby Jonas rozeznał się, gdzie jest i jak to działa. Ale autorzy pomyśleli inaczej. W związku z czym nie dość, że od tej pory zadajemy sobie pytanie: kto odpowiada za bałagan, jak oba wymiary są powiązane i jak to się skończy, jesteśmy niejako zmuszeni śledzić też codzienne intrygi mieszkańców drugiego Winden, co na tym etapie niepotrzebnie spowalnia rozwój wydarzeń i potrafi zmęczyć.

Niestety, powyższy aspekt nie jest jedynym, który sprawiał wrażenie opóźniania finału. W momencie, gdy skojarzyłem fakt dwóch światów z innym elementem serialu, wykiełkowała mi teoria. I najgorsze w niej jest to, że na potwierdzenie domysłów (trafnych) trzeba było czekać niemal do samego końca sezonu. W międzyczasie musiałem znosić kolejne próby napuszczania się jednej frakcji na drugą, śledzić losy postaci, które na tym etapie mnie już nie interesowały i zastanawiać się, po kiego grzyba pokazują niektóre wydarzenia, skoro prowadziły tylko do tego, że ktoś utknął.

Niemniej jednak trzeba oddać autorom rzetelność. Nie licząc wątku z Jonasem w przeszłości, który wydał mi się zawieszony, cała reszta została solidnie domknięta i przedstawiona tak, żeby zaspokoić ciekawość każdego widza. Choć czasami wygląda to kuriozalnie, np. w siódmym odcinku serwuje nam się istną skakankę między krótkimi scenami, rocznikami i postaciami, jakby ktoś chciał pół sezonu upchnąć. Moim największym problemem jest to, że gdy wpadłem na swój pomysł, to miałem powtórkę z pierwszego sezonu – byłem fabularnie do przodu i musiałem odczekać, aż serial raczy mnie dogonić. Więcej klimatu niż w S2, ale brak jego tempa (oprócz wspomnianego jednego odcinka). Moja ocena: 4-.