niedziela, 27 lutego 2022

What If…? - Season 1

Nie jestem fanem wariantów „A co jeśli?” z wielu powodów. Tym głównym jest to, że po latach opowieści tego rodzaju przestały być rozważaniami odnośnie konsekwencji wydarzeń, a zaczęły być zbiorem fanficów od ludzi, którzy uważają, że lepiej ogarniają dany temat lub po prostu nie lubią status quo i za wszelką cenę chcą pokazać, iż ich wersja jest tą słuszną.

W dobie szalejącej poprawności politycznej oraz dywersyfikacji w imię samej dywersyfikacji, a nie opowiedzenia ciekawej historii, marvelowe What If…? spowodowało u mnie włączenie wszystkich czerwonych lampek.

Pierwszy odcinek opowiada historię tego, jak Peggy Carter zamiast Steve’a została super żołnierzem. Pomysł niemożebnie głupi. Z uroczej Peggy zrobiono babochłopa. Oczywiście nowa jeszcze nie Kapitan jest we wszystkim lepsza (bo tak), a Tesserakt odzyskuje w takim tempie, że kto wie, czy za scenę-dwie nie wygra wojny. A nie, chwila, potrzebna jeszcze jedna zmiana. W związku z tym ostatnim Steve zostaje pierwszym Iron Manem… Facet, którego nawet w tym odcinku opisano jako nie potrafiącego prowadzić auta, zostaje Iron Manem z całym jego zasobem technologii… Pozytywny aspekt? Trochę inny, bardziej szalony plan Red Skulla i końcowa walka. Natomiast jeśli ktoś chce obejrzeć Agentkę Carter, która nie wstydzi się, że jest kobietą i nie potrzebuje serum, żeby działać skutecznie, niech obejrzy pierwszy sezon serialu Agent Carter.

Drugi odcinek. Star Lordem został T’Challa i w przeciwieństwie do Quilla jest rozpoznawany i ubóstwiany. A został nim… przez pomyłkę… Ravagerzy porwali nie to dziecko… Przecież to jeszcze głupszy pomysł niż z pierwszego odcinka… Po pierwsze – nie ma podstaw, żeby T’Challa nazywał siebie Star Lord. Po drugie – jest nieznośnie idealny. Przy nim odwieczny komiksowy harcerzyk – Superman to kawał sukinkota. Już w pierwszym dialogu można zwymiotować od słodkości i uprzejmości. Potem okazuje się, że Yondu wychował T’Challę tak, żeby pomagać wszystkim bezinteresownie. Zamiast cwaniaka, bawidamka i nieudacznika o złotym sercu, mamy zbawcę narodów. Kurde, okazuje się, że nawrócił nawet Thanosa, żeby ten został strażnikiem… Wszystkie postacie poboczne sikają ze szczęścia, gdy tylko mogą popatrzeć na nowego Star Lorda. Gdyby jeszcze T’Challa zamienił się na miejsca z Killmongerem – to bym zrozumiał, ale ta zmiana była tak idiotyczna, że aż bałem się kolejnego odcinka. Trzeba jednak podkreślić, że nie jest to problem z T’Challą jako takim, ale z tą konkretną iteracją. Dla porównania filmowy książę Wakandy często był wkurzony, nauczył się wybaczać, popełniał błędy, dawało się go ośmieszyć – no krótko mówiąc był normalnym człowiekiem, a nie kosmicznym Jezusem.

Trzeci odcinek to gdybanie na temat usunięcia pierwszych członków Avengers zanim zostaną zebrani w drużynę. No i tutaj... jest ok. Antagonista pasuje do zaplanowanych wydarzeń, przebieg akcji sprawia wrażenie bardziej przemyślanego i potrafi zaskoczyć, a starym scenom akcji nadano nowego kolorytu. Ciekawostką jest projekt Bruce’a. Wydarzenia z tego odcinka to okres, gdy Hulka grał Edward Norton, natomiast animowany Banner to Mark Ruffalo. Nie zdziwię się, jeśli kiedyś Disney wyda ten film jeszcze raz, tylko z cyfrowo wstawionym Markiem, żeby ujednolicić wersję wydarzeń.

Czwarty odcinek. Doktor Strange zamiast sprawności w rękach traci ukochaną. Próbuje tak odwrócić czas, by do tego nie doszło. Jak to mawiają, jedna jaskółka wiosny nie czyni. Tu wracamy do głupich pomysłów. Wedle tego odcinka są momenty w czasie, których nie da się zmienić. Czyli poprzednie odcinki były od czapy? No bo skoro tu kluczowego momentu nie można tknąć, a w poprzednich zadziałało… Potem wychodzi patent o podziale jednej linii czasowej na dwie, a wraz z nią samego Doktora i wszystko robi się niepotrzebnie zakręcone. Na plus policzyłbym obecność mackowatego z pierwszego odcinka oraz fakt, że obsesja Strange’a została pociągnięta poza jego powściągliwość. Nowy wariant Doktora wyszedł nieźle. Reszta raczej nie zapadnie w pamięć.

Piąty odcinek. Banner wraca na Ziemię, żeby ostrzec ludzkość przed Thanosem, ale na miejscu odkrywa, że mamy własne problemy – apokalipsę zombie. A że zombie odziedziczają triki ugryzionego, mamy zombie Iron Mana, zombie Kapitana Amerykę itd. Nigdy nie byłem fanem Marvel Zombie, więc co się wynudziłem na tym odcinku, to moje. Nie pomógł też fakt, że to już druga afera spowodowana przez Hanka Pyma. Jeszcze jeden taki numer i trzeba by go prewencyjnie odstrzelić lub zamknąć. Jakby samego pomysłu było mało, w drugiej połowie odcinka otrzymaliśmy odwrócony wariant WandaVision, w którym android popisuje się taką głupotą, że gdy zasłania się logiką, to człowiek ma ochotę przywalić czołem w szafę z zażenowania.

Numer sześć. W tym odcinku dowiadujemy się, co się stanie, gdy Killmonger (starszy niż powinien być w tamtym momencie) usunie ze sceny odpowiednio wcześnie Tony’ego Starka oraz T’Challę. Wychodzi z tego niepotrzebnie zamotana wersja Black Panther z pominięciem istotnego wątku z Civil War. Sporo znanych postaci, niektóre w innym od oryginalnego kontekstu i Don Cheadle jako Rhodey w okresie, w którym pierwotnie grał go Terrence Howard. Ogólnie mówiąc – nudny odcinek, bo 90% zawartości bierze z filmów i nawet niespecjalnie ją zmienia.

Szczęśliwa (podobno) siódemka. Odyn nie wychowywał Lokiego, tylko oddał go jego rasie. Tym samym Thor wyrósł na jeszcze większego kretyna niż w pierwszym filmie… Cały odcinek sprowadza się do tego, jak Thor z ekipą imprezuje podczas snu Odyna i nieobecności matki. Problem taki, że impreza potrafi rozwalić planetę. Może to miało być zabawne, ale wyszło żenujące. A najgorsze jest to, że w zasadzie 80% postaci zachowuje się tutaj, jakby było po lobotomii. Strata czasu.

Ósemka. Ultronowi udało się przetransferować do ciała, które w głównej linii czasowej należy do Visiona (ale dlaczego Avengers nie zdołali go powstrzymać – tego nie wiadomo). Następnie zrobił to, co Skynet, tylko lepiej. A jak pojawił się Thanos, załatwił go jednym strzałem i przywłaszczył pozostałe Kamienie Nieskończoności. Potem ruszył na tournée przez galaktykę. Gdy wydawało mu się, że zabił już wszystkich, odkrył Watchera, a wraz z nim multiwersum. Tym samym zyskał dalszy powód dla swej egzystencji. Na początku jest nuda, bo to było w Terminatorze. Potem jest nuda, bo nikomu nie udaje się powstrzymać blaszaka. Hawkeye ma okazję odegrać swoją scenę poświęcenia identyczną z tą z Black Widow w Endgame. I to tyle, nie ma tu nawet właściwego zakończenia.

Dziewiąty odcinek zbiera do kupy wszystkie alternatywne wersje: Kapitan babochłop, Star Jesus, Killmonger Panther, mhhoczny Strange, kretyn Thor (Gamora jako bonus). Watcher przyklepuje im nową nazwę: Guardians of the Multiverse i wskazuje cel: międzywymiarowego Ultrona. Złola udaje się pokonać, Killmonger jak zwykle ma własny pomysł na finał, a potem wszyscy żyli długo i szczęśliwiej. Tutaj nuda bierze się przede wszystkim z tego, że akcja nie trzyma w napięciu. Żadnej z tych wersji postaci nie udało mi się polubić, nic mnie nie obchodzą ich stawki, a każdy odwiedzany świat jest tylko jednym z wielu.

Jeśli chodzi o elementy łączące wszystkie odcinki, to sporo rzeczy zrobiono przyzwoicie. Postacie wyglądają trochę jak w grach Telltale Games, więc jeśli ktoś lubi ten styl, może serial będzie dla niego bardziej znośny. Animacja jest całkiem płynna, a sceny akcji dynamiczne. W role znanych postaci wcielają się przeważnie aktorzy z filmowych wersji (jest kilka wyjątków, co łatwo wyłapać). Niestety, część techniczna nie uratowała części merytorycznej. Każdy odcinek trwał około pół godziny i tylko jeden mnie nie wymęczył. Może za bardzo jestem przywiązany do pierwotnych interpretacji, może za bardzo uczulony na wciskaną głupotę. Rezultat taki, że uważam What If...? za stratę czasu. Moja ocena: 2-.

niedziela, 20 lutego 2022

Scream (2022)

Czwarta część Krzyku zrobiła na mnie pozytywne wrażenie lata temu, co było nie lada osiągnięciem po słabej trójce. Potem dwie różne stacje trzasnęły trzy sezony serialu (sezon 1, sezon 2, sezon 3) i nastała cisza. No ale skoro teraz mamy modę na wyciąganie staroci z szafy (by w niektórych przypadkach nie powiedzieć: trupów) i liczenie, że nostalgia załatwi sprawę, dlaczego nie spróbować tego samego z serią Scream?

Na celownik mordercy trafiają dzieciaki, które są w jakiś sposób spokrewnione z bohaterami poprzednich odsłon. A jako że niniejsza produkcja podąża tym samym szlakiem, co ostatni Matrix lub Ghostbusters (to porównanie nasuwa się zwłaszcza po zobaczeniu dedykacji dla Wesa Cravena), nie mogło zabraknąć weteranów, tzw. legacy characters. Żeby było ciekawiej, nie ograniczono się do najbardziej oczywistej trójki. Jest też np. pewna policjantka z czwórki, a nawet siostra Randy'ego, która zaliczyła mega krótką scenę w Scream 3.

Z jednej strony nowy Krzyk robi wszystko podręcznikowo: zawiązanie intrygi, krwawe zgony i kilka cwanych nawiązań. Z drugiej wpada w pułapkę swoich korzeni. Podobnie jak Matrix Resurrections bez sensu kopiuje poprzedników. Niby ma to jakieś uzasadnienie fabularne, ale odnosi się wrażenie, iż zabieg zastosowano przede wszystkim, żeby zakpić z oryginału.

Tu dochodzimy do potraktowania poprzedników. Sytuacja życiowa Gale i Dewey'ego w czwórce była na etapie: Wreszcie odrobina normalności! Dlaczego się tego nie trzymano? Ich życie zostało bez sensu wywrócone do góry nogami w ten sam sposób, co Lei i Hana Solo w Epizodzie VII. Do tego aktorzy wyglądają na zmęczonych i przynajmniej jedna z postaci (nie wiem, czy na życzenie osoby odgrywającej) zawija się dość wcześnie (choć występu Jamie Lee Curtis z Halloween 8 nie przebije). Przy czym policzę na plus, że w przypadku pozostałych udało się utrzymać jakieś napięcie na tyle, iż nie napiszę, co się z nimi stało, bo to zrealizowano dobrze.

Gorzej sprawa wygląda z antagonistą. Obstawiam, że każdy, kto zaliczył poprzednie odsłony, odgadnie przynajmniej jednego z morderców w parę sekund po pojawieniu się tegoż na ekranie. Po prostu brak słów, jak bardzo się nie postarano. Zresztą drugą osobę też można dość szybko i poprawnie wytypować. Największym grzechem tego duetu jest jednak to, że wpadają w motywację wyśmiewaną w Scream 2.

Nowi protagoniści wypadają słabiej od tych ze Scream 4. Serio zapamiętałem tylko jedną z bohaterek, a i to pewnie wyłącznie z powodu jej pokrewieństwa z istotnym złodupcem oraz stojącego za nią tła fabularnego. Pozostali stanowią najgorszy przykład mięsa armatniego porównywalny z najbardziej obskurnymi odsłonami Piątku 13-ego. Swoją drogą to zabawne, jak bardzo scenarzyści unikają nawiązań do Scream 3, jedynej odsłony łamiącej schemat liczby morderców, byle tylko istotne wydarzenia zwalić na Billy'ego, a nie Romana. Jednocześnie nie przeszkadza im ściąganie siostry Randy'ego, która (jak wspomniałem wyżej) do tej pory była tylko tam.

Na deser dodam, że tytuł powtarza idiotyzm zastosowany w serii Halloween. Mogę mieć tylko cichą nadzieję, iż ten trend zdechnie szybciej niż pierwsza ofiara każdego Krzyku.

Podobno prace nad kolejnym sequelem już trwają. Nie mam pojęcia, co jeszcze da się wymyślić, zwłaszcza w kwestii głównego złego, ale ten Krzyk słabo zrealizował kluczowe dla serii kwestie. Na szczęście dość poprawnie wypadły te charakterystyczne dla gatunku jako takiego. Nadal uważam, że Scream 3 jest najgorszą odsłoną filmową. Natomiast Scream (2022) wypada tylko minimalnie lepiej od Scream 2. Moja ocena: 3+.

niedziela, 13 lutego 2022

The Witcher – Season 2



Pierwszy sezon miał dla mnie niewiele pozytywnych aspektów. Drugi ma ich chyba jeszcze mniej. Mało tego, po zakończeniu seansu S2 odniosłem wrażenie, że autorzy przeczytali dwa i pół opowiadania, a także obejrzeli intro do komputerowego Wiedźmina. Dlaczego akurat tak? Bo faktycznie Mniejsze zło i Wedźmina zaadaptowano w miarę sensownie, Ziarno prawdy co najwyżej połowicznie, a wygląd Vesemira przypomina tego z gry komputerowej.

Na plus na pewno policzę efekty zwiększonego budżetu. Zbroje Nilfgaardu wreszcie nie przypominają taniego plastiku (żeby nie powiedzieć, której męskiej części ciała). Potwory wyglądają zdecydowanie lepiej od nieszczęsnego złotego smoka z poprzedniego sezonu, choć projekt tego czegoś, co (zgaduję) miało być skolopendromorfem, jest idiotyczny. Geralt i Jaskier trzymają poziom, Ciri jest sensowniej zagrana, Cahir tak nie irytuje, Dijkstra zdecydowanie na plus, Nivellen niezły, Rience znośny, przyzwoite zdjęcia w plenerze. Cieszy brak bzdur pokroju magów-baterii i nawiązania do czerpania energii oraz niebezpieczeństwa, z jakim wiąże się to ostatnie w przypadku ognia. A wisienką na torcie dla spostrzegawczych jest drzewo z medalionami wiedźminów. Jeden z nich to kopia medalionu dołączanego do kolekcjonerskiej wersji gry. Sam taki posiadam, a co!

Cała reszta ponownie do chrzanu. Pozostałe postacie są słabe (Filavandrel) lub nie do zniesienia (Fringilla, Francesca, Yennefer, Lambert i Eskel), a reszty się nie zauważa. Fabuła ponownie ucierpiała na odstępstwach od książek i jest pełna bzdur. Największą ofiarą tych ostatnich jest Eskel, z którego zrobiono kompletnego dupka, w niewyjaśniony sposób zainfekowano, by zamienił się w leszego, a na koniec spierniczono polowanie na niego. W momencie jego przemiany wszystkie medaliony w Kaer Morhen zaczęły drgać – norma, wykrywają magię. I potem na hura przestają wykrywać magicznego leszego lub wiedźmini przestają się nimi kierować i na ślepo szukają potwora po zamku… W samym Kaer Morhen będzie jeszcze kilka wątków, przy których będziecie przewracać oczami. Vesemir, który nie ma nic przeciwko sprowadzaniem prostytutek, Geralt odmawiający Triss upojnej nocy, Vesemir próbujący zrobić z Ciri wiedźminkę (taką pełną z mutacją itd.) oraz kilka innych. Sytuacja poza wiedźmińskim siedliszczem również jest popaprana. Ot, choćby wieże, które w książkach służyły do teleportacji i od razu wiadomo było o ich przypadłościach (owiana złą sławą Wieża Mewy) tutaj zamieniono na  „tajemnicze monolity”. Jakby zmian było mało, wątki dotyczące teleportacji potworów i skakania między wymiarami bez sensu pokręcono. Gdy już otrzymamy jakiś inny wymiar, bohaterowie wpadają na dziki gon, który przypomina dublerów Kurgana z Nieśmiertelnego. No i tradycyjnie Geralta jest mało w jego własnym serialu.

Po zakończeniu ostatniego odcinka czułem się, jakbym zgłupiał. Największą ironią tego serialu jest to, że kupiono do niego prawa, gdyż każda stacja stara się stworzyć opowieść fantasy, która odniesie sukces podobny do Gry o tron. Wiedźmin, zwłaszcza saga, nadaje się do tego idealnie, gdyby tylko w pełni wykorzystać napisaną już treść, zamiast bawić się w wyrównywanie proporcji koloru skóry w każdej możliwej grupie społecznej z serialu. Moja ocena: 2.

niedziela, 6 lutego 2022

Eternals

W końcu miałem okazję obejrzeć Eternals… na kilka rat… Nie sądziłem, że po czwartej części Matrixa trafię jeszcze na tak nudny film, że będę go musiał sobie dawkować. Nie zamierzam unikać spoilerów, więc jak kogoś interesuje goła ocena, zapraszam na koniec.

Nie będę udawał, że cokolwiek wiem o komiksowych pierwowzorach tych postaci poza faktem ich istnienia. Tym gorzej dla filmowych odpowiedników, gdyż nijak nie zdołały zainteresować mnie swoimi losami. Fabuła przypomina splot wątków z Guardians of the Galaxy 2 z Jupiter Ascending. Bzdury zaczynają piętrzyć się od pierwszych minut filmu. Ekipa Eternals została powołana do życia, aby chronić ludzi przed Deviantami i zagrożeniami z zewnątrz. Nie mogli ingerować tylko w przypadku konfliktów stricte międzyludzkich. Takie założenie jest nieziemsko głupie z trzech powodów. Po pierwsze: Thanos był pół-Deviantem i co, Eternals nie reagowali, bo drugie pół było ich? Ok, załóżmy, że to nie to. Może drugie: Thanos jest zagrożeniem z zewnątrz. No przepraszam, jaką tutaj mają wymówkę? Acha, dostali rozkaz, żeby nie reagować… Chwila, dostali rozkaz od istoty, która ich tam wysłała, żeby poziom mocy planety był odpowiedni dzięki asyście przy rozwoju ludzkości i naprawdę nie przeszkadzało jej to, że Thanos wyrżnie w pień połowę populacji, przez co cholernie spowolni postęp planu istoty? I to jest głupota numer trzy. Myślałem, że po Captain Marvel Kevin Feige przypilnuje spójności MCU i więcej takich głupot się nie pojawi, a tu niespodzianka…

Przeskoki fabularne w tę i z powrotem próbują nieudolnie naśladować Batman Begins. Fragmenty między czasami obecnymi są tak krótkie, że nie pozostawiają w widzu żadnych emocji. Nawet te współczesne słabo działają, gdyż nie ma czasu, żeby do kogokolwiek się przywiązać. Co z tego, że jeden zrobił karierę, tamta jest zakochana, a inny założył rodzinę. Pół minuty na tło i jedziemy dalej z fabułą, bo nie ma czasu, A SEANS I TAK TRWA 2,5 GODZINY!

Samych bohaterów jest za dużo, obecność niektórych jest co najmniej dyskusyjna i konia z rzędem temu, kto nie doszuka się w nich bieda-wersji Supermana/Homelandera, Flasha, Sue Storm, Charlesa Xaviera, Lokiego, Mr Terrific, Green Lantern, Wonder Woman albo jeszcze innych. Pamiętam, jak zarzucano Inhumans, że są jak X-Men, tylko nudni. Tutaj jest jeszcze słabiej. Z kolei o tych niby Deviantach można napisać tyle, że są to bardziej kolorowe wariacje potworków z armii Thanosa z Endgame (no zaraz, to on w końcu jest tym pół-Deviantem, czy nie???).

Szkoda aktorów, bo zebrano całkiem zdolną ekipę, która musi wygadywać straszne dyrdymały. Wielu oglądających zapewne kojarzy dorobek Salmy Hayek oraz Angeliny Jolie, ale już np. taki Richard Madden większości kojarzy się wyłącznie z Grą o tron. Gdyby patrzeć wyłącznie przez pryzmat tej ostatniej oraz Eternals, to facet wpada z dobrego w przeciętność, a po drodze zagrał choćby w serialu Bodyguard (nie, nie ma on nic wspólnego z produkcją z Kevinem Costnerem i Whitney Houston), gdzie był naprawdę świetny.

Efekty specjalne są ok, tylko tradycyjnie wysiłek grafików jest niweczony przez liczne nocne lub ciemne sceny. W rezultacie jeśli do walki dochodzi wieczorem w lesie, potwory zlewają się z drzewami. Z kolei cała estetyka związana z okręgami na strojach, przedmiotach i miejscach związanych z Eternals sprawia wrażenie, że komuś wpadł w oko alfabet z Gallifrey i postanowił go zastosować po swojemu.

Część dźwiękowa to istny bałagan. Muzyka w jednych miejscach jest nijaka i niepotrzebnie zagłusza myśli, w innych jest żenująco pretensjonalna (na ciebie patrzę, Time!). W życiu nie pomyślałbym, że napiszę coś takiego o oprawie autorstwa Ramina Djawadi, którego utwory towarzyszące Game of Thrones, Pacific Rim mają stałe miejsce na moich playlistach. Z kolei dźwięki związane z mocami Eternals działały mi na nerwy. Nie jestem nawet w stanie powiedzieć dlaczego, ale ciągłe uderzenia w basy i świsty na zmianę podnosiły mi ciśnienie.

Największą pretensję mam o to, że Eternals mimo sztucznej dywersyfikacji w imię samej dywersyfikacji (a nie ciekawych bohaterów) mogli być niezłym filmem. Konflikt moralny Sersi został nakreślony i co do części związanej z ludzkością nie ma wątpliwości. Niestety, część związana z Celestialem została dosłownie zrzucona na widza w jednej chwili i podobnie jak retrospekcje skrócona do minimum. Podkreślam ponownie, w filmie trwającym dwie i pół godziny nie ma ani chwili, żeby na spokojnie przetrawić informacje lub emocje rzekomo targające bohaterami. Dla porównania: Spider-Man: No Way Home potrafił rozegrać takie sceny po mistrzowsku, a dotyczył wydarzeń na dużo mniejszą, czasami bardziej osobistą skalę. Niesmak pozostawia też ostatnie starcie, pod które zbudowano dwóch antagonistów. Z jednym rozprawiono się pro forma, a drugiego zżarło sumienie. I znowu – dlaczego miałoby mnie to ruszać, skoro przez taką kupę czasu nie przywiązałem się do ani jednej postaci? Moja ocena: 2+.