czwartek, 11 listopada 2010

Gothic 2 + Noc Kruka

Klimat Gothica tak bardzo mnie zauroczył, że jak tylko miałem okazję dorwać część drugą, zrobiłem to bezzwłocznie. Akcja Gothica 2 rozgrywa się miesiąc po wydarzeniach w górniczej dolinie. Nasz bohater ledwie przeżył starcie z głównym badassem poprzedniej odsłony. Przysypany gruzem, zapomniany przez pozostałych współwięźniów, leżał nieprzytomny i tylko jego magiczna zbroja utrzymywała go przy życiu. Jednak znalazł się osobnik, który pamiętał o zasługach Bezimiennego. Tym osobnikiem jest nasz stary znajomy – Xardas. Udaje mu się wyciągnąć półżywego herosa, po czym nakłonić go do współpracy, gdyż nad Khorinis zawisło kolejne zagrożenie i tym razem nie ogranicza się ono do jednej doliny, lecz całej wyspy, a w rezultacie pewnie i kontynentu.

Tak mniej więcej przedstawia się początek historii podstawki, zaś dodatek dorzuca jeszcze magów wody próbujących rozwikłać tajemnicę trzęsień ziemi oraz znikających ludzi, a przy okazji bawiących się w archeologów.

Ciężko w tej chwili oceniać grę i dodatek osobno, gdyż w zasadzie każda obecnie wydawana edycja zawiera oba programy. Należy też zwrócić uwagę na to, iż ich wątki przeplatają się tak doskonale, że jeśli ktoś nie grał w ‘gołego’ G2, to może nawet nie zauważyć, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Tak czy siak da się usłyszeć, że niektóre ze starych postaci mówią dwoma różnie brzmiącymi głosami. Spowodowane jest to nagrywaniem dialogów do dodatku w późniejszym terminie, więc nie ma się co dziwić.

Skoro już coś zacząłem wytykać, to pociągnę to dalej. Otóż obiekty jak były kanciaste, tak zostały. Różnica w stosunku do poprzednika jest taka, że tutaj twórcy dali dużo więcej elementów otoczenia. W jedynce kanciaste kamienie potrafiły razić, gdyż zdarzały się powierzchnie, na których poza nimi nie było nic. W dwójce lasy są gęste, jaskinie zarośnięte, a tekstury dużo bardziej szczegółowe, co naprawdę pomaga maskować kanciastość. Niestety taka obfitość flory ma też swoje wady, potrafiące wpłynąć na rozgrywkę. Gothic 2 nie posiada żadnego systemu przezroczystości/znikania roślinności, więc jeśli jakiś liść albo pnącza w jaskini wlezą między nasze pole widzenia, a plecy Bezimiennego, to nic nie będzie widać. Muszę też wspomnieć o dziurawej wyspie. Gracze przypominają karaluchy – wszędzie wejdą. Nie inaczej jest też w tej grze. Gdy próbowałem sobie skrócić drogę do klasztoru magów ognia, wlazłem na góry przy jego północno-wschodniej krawędzi i stamtąd planowałem skok na jeden z klasztornych dachów. Jakież było moje zdziwienie, gdy zaraz po wspięciu się na szczyt zacząłem spadać. Albo się komuś nie chciało, albo zwyczajnie zapomniał i w ten sposób zostawił dziurawe góry. Podejrzewam, że to nie jedyne takie miejsce, ale nie szukałem więcej.

Nie poprawiono też celowania w trakcie walki. Tu również jest nieprecyzyjne i przeskakuje sobie między walczącymi. Jest to szczególnie upierdliwe, gdy mamy jakiegoś pomocnika – istnieją duże szanse, że przypadkowo to właśnie on dostanie od nas po łbie, a nie wróg. Gothic lubił wywalać mi się losowo na pulpit przy zmianie lokacji. #2 miewa ten sam problem, ale potrafi go urozmaicić o wywalanie się na początku walki. Przy częstym robieniu save’a nie jest to jakiś wielki kłopot, ale mimo to psuje nastrój.

Tyle w kwestii narzekania, bo dalej jest tylko lepiej. Już na samym początku wielkość terenu, po którym będziemy się poruszać, daje o sobie znać. Najfajniejsza jest w tym wszystkim swoboda. Nie trzeba leźć jedną ubitą ścieżką. Warto pobuszować po lasach w poszukiwaniu ukrytych jaskiń, grobowców oraz kryjówek. Każde z takich miejsc na pewno ma coś wartościowego. Należy jednak uważać, gdyż postać na starcie jest naprawdę słaba i rzucanie się z pałką/sztyletem na stado wilków nie jest dobrym rozwiązaniem. W poprzedniku można było robić to samo, ale tam tego wszystkiego było odczuwalnie mniej (co nie znaczy, że mało, zwłaszcza biorąc pod uwagę wielkość okolicy). W Gothic 2 lasy, łąki, pola wręcz tętnią życiem, cały czas coś się dzieje i nigdy nie wiadomo, na kogo wpadniemy na najbliższym rozdrożu.

Wraz ze zwiększonym obszarem działania otrzymaliśmy ogromne ilości zadań do wykonania. Tak jak wcześniej, dostępność wielu z nich będzie zależała od tego, do której frakcji się przyłączymy (straż miejska, najemnicy, magowie ognia – każda z nich ma potem drugi stopień) oraz jakie decyzje podejmiemy po drodze. Wątek główny jest liniowy, ale funduje nam liczne zwroty akcji, więc nuda nikomu nie grozi. Sam klimat opowieści jest różny od oryginału. Jedynka wydawała się być bardziej nastawiona na przetrwanie we wrogim otoczeniu, natomiast dwójka to już epicki bój ze złem.

Gothic 2 oferuje więcej w kwestii odgrywania postaci. Podejmowanie decyzji w trakcie dialogów zostało rozbudowane w stosunku do G1. Z kolei od strony mechanicznej gra nadal wykorzystuje niewielką ilość statystyk, ale nawet one przeszły zmiany. Aby świetnie władać danym typem broni, trzeba zainwestować dużo więcej punktów nauki w rozwój odpowiedniej umiejętności. Tak jak w #1, mamy 4 podstawowe cechy: siłę, zręczność, punkty życia, manę. Powracają też: akrobatyka (choć nie jako osobna umiejętność, jej efekty widać po zwiększeniu zręczności), otwieranie zamków, kradzieże kieszonkowe i skradanie się. Lista trofeów, które możemy pozyskać z ubitego zwierza, została powiększona. Możemy także spróbować swoich sił jako kowal, górnik, bądź alchemik, a w przypadku magów będziemy też tworzyć runy z czarami.

Wizualnie poprawiono, co się tylko dało. Wspomniałem już o większej ilości obiektów oraz lepszej jakości tekstur. Na kolejny plus zasługują: płynniejsza i bardziej urozmaicona animacja (postacie posiadają bogatszy repertuar ruchów), więcej efektów świetlnych i bajerów typu mgła, opary, rozbłyski. Sterowanie jest wygodniejsze. Zrezygnowano z durnej, moim zdaniem, potrzeby jednoczesnego wciskania klawiszy CTRL+UP. Oczywiście jeśli ktoś nadal preferuje to masochistyczne rozwiązanie, to można je włączyć w opcjach. W sferze muzycznej Gothic 2 zabiera nas w równie magiczną podróż, co poprzednik. Obecnie można za niewielkie pieniądze (ok. 25zł) kupić Gothic Sagę, która zawiera Gothica, Gothica 2 wraz z Nocą Kruka. Miłym dodatkiem jest kilka utworów z gier wrzuconych w formacie mp3. Tak więc można sprawić sobie muzyczną ucztę bez odpalania gier.

Gothic 2 z dodatkiem to pozycja obowiązkowa dla każdego fana jedynki. Dodam również, że nawet jeśli ktoś poprzedniej części nie polubił, tej powinien dać szansę. Jest pod każdym względem lepsza i bardziej rozbudowana. Jedyną kwestią, która mogłaby nie przypaść do gustu zwolennikom #1, jest nieco inny klimat. Całościowo: 5- w skali szkolnej. Minus należy się za błędy i niewygodę, które już kiedyś były i nadal z tym nic nie zrobiono.

wtorek, 9 listopada 2010

How to Train Your Dragon

Kolejna animacja promująca technologię 3D. Nawet nie macie pojęcia, jak się cieszę, że obecne płyty DVD nie wymuszają seansu w tych cholernie niewygodnych okularach. Podczas gdy w kinie była dostępna wersja jedyna i słuszna, ech...

Miejscem akcji jest zamieszkiwana przez Wikingów wioska Berk. Zazwyczaj Wikingowie gwałcili domy, palili konie i uciekali na kobietach (czy jakoś tak), jednak ci filmowi nie mają na to czasu. Powód jest prozaiczny – smoki, które notorycznie napadają i palą ichnie sioło, a do tego porywają wszystko, co podpada pod kategorię hodowlaną. Naszym głównym bohaterem jest syn wodza wioski. Problem polega na tym, że podczas gdy wódz jest nieustraszonym wojownikiem, zabijającym smoki na pęczki, nasz młodzian jest pechową pierdołą, wyśmiewaną przez całą wieś. Taki w sumie standardowy przykład opowieści w stylu: od zera do bohatera. Podczas ataku latających gadów udaje mu się zestrzelić jedną z bestii. Nieco później okazuje się, że jest to, wedle księgi o smokach, najgroźniejsza z napotkanych gadzin. Czkawka (bo tak nazywa się nasza fajtłapa) zamiast zadźgać bydlaka na miejscu, postanawia go oswoić. Dalej mamy schemat: sekret przed wszystkimi, ktoś go odkrywa, wioska tego nie aprobuje, a do tego wyłazi przyczyna ciągłych ataków smoków. Na koniec mamy wielką bitwę, fanfary i żyli długo i szczęśliwie.

Z jednej strony film ma wszystko to, co powinno się podobać widzowi: dowcipne dialogi, przyjemną historię, zabawnych bohaterów, śliczną animację, miłą dla ucha muzykę. Nie mam pojęcia, czy to kwestia mnie, czy czegoś innego, ale ja na tym filmie po 30 minutach zacząłem ziewać. Prawdopodobnie przez schematyczność opowieści. Jak już kilka razy pisałem: nie przeszkadza mi schematyczność jakiejś historii, jeśli jest ciekawie opowiedziana. Tutaj wszystko jest standardowe do bólu. Ode mnie 3+, gdzie plus daję za chęć opowiedzenia historii dla samej historii, a nie tylko okazji do wrzucenie dwóch ton gagów na temat współczesnej popkultury bez ładu i składu.

The Wrestler

Gdy następnym razem najdzie mnie ochota na nieco ambitniejsze kino, albo film który z natury ma dołującą atmosferę, niech mnie ktoś czymś w łeb uderzy i wybije takie pomysły. Już przy Rocky Balboa (albo Rocky VI, jak kto woli) miałem chandrę, bo był to dla mnie film w dużej mierze o przemijaniu. A jeśli teraz dorzucimy naturalistyczną oprawę oraz bardziej prawdopodobny bieg wydarzeń, otrzymamy Zapaśnika.

Film przedstawia historię zawodowego wrestlera – Robina Ramzinskiego. W latach 80tych był gwiazdą, miał wszystko, a na rzecz kariery odstawił przyjaciół oraz rodzinę na dalszy plan. 20 lat później żyje z odcinania kuponów od swojej sławy oraz pracy w spożywczaku. Gdy po jednym z pojedynków dostaje zawału serca, diagnoza jest prosta: koniec z walkami. Niestety Randy (scenowe imię bohatera) zna się tylko na tym i nie potrafi odnaleźć się w otaczającej go rzeczywistości. Próby odnowienia kontaktu z córką nie idą za dobrze, propozycja związku pewnej striptizerce też nie osiąga zamierzonego efektu, a zwykli klienci sklepu to bardzo często irytujące trutnie. Pozostali ludzie z otoczenia są mili, dopóki znajomość nie jest zobowiązująca (a przynajmniej ja takie wrażenie odniosłem). Jakby kłopotów było mało, to jeszcze pieniędzy ciągle brak i zamiast w wynajmowanej przyczepie Randy ‘The Ram’ Robinson jest zmuszony do spania w samochodzie.

Jak już napisałem na początku – film ma dołującą atmosferę. Co nie zmienia faktu, że jest dobry. Mickey Rourke doskonale odegrał swoją rolę. Może to być zasługą tego, że przypomina ona nieco jego własną karierę. Na szczęście Mickey w przeciwieństwie do granej postaci potrafił się odbić od dna. Ciężko nie odnieść wrażenia, że w trakcie seansu autorzy filmu wręcz szukają sposobu na jaki jeszcze życie mogłoby skopać naszego wrestlera. Zapaśnik podobał mi się jako całość, jednak jego atmosfera mnie nieco przytłoczyła i stąd daję tylko 5- zamiast pełnej oceny.

niedziela, 7 listopada 2010

Szybcy się wściekli

O samochodach wiem niewiele, ale to nie przeszkadza mi cieszyć się takimi  filmami, jak seria o Szybkich i wściekłych. Nie jest to wymagające kino, ale sprawdza się jako pretekst do wżerania nieprzyzwoitych ilości popcornu i zapijania go colą.


The Fast and the Furious


Ładne zabawki, wielcy twardziele, głośna muzyka i skąpo odziane dziewczyny. A, no i jeszcze jakaś tam fabuła o złodziejach atakujących ciężarówki na trasie oraz kolesiu, który próbuje ich złapać.

Niektóre z postaci da się lubić, aktorstwo jest w porządku (i tak, mówię to z pełną świadomością nawet o Vinie Dieslu, który gra prawie zawsze tak samo, a także o Michelle Rodriguez, która gra najczęściej wkurwioną czymś laskę), wyścigi są efekciarskie, zaś całości dopełnia odpowiednia muzyka.

Przyznam się, że to kompletnie nie moje klimaty, zwłaszcza muzycznie, ale całość jest tak lekka, łatwa i przyjemna, że nie mogłem sobie odpuścić. Gdybym miał to określić po swojemu, to powiedziałbym, że ilość kiczu jest w sam raz i dlatego mi się ten film podobał. Poza tym tam gra Vin Diesel, którego nie da się nie lubić. Polecam miłośnikom ścigałek oraz zwolennikom lekkiego kina akcji.


2 Fast 2 Furious


Pierwsza część okazała się kinowym przebojem, więc sequel był kwestią czasu. Szkoda tylko, że to chyba jeden z najgorszych sequeli, jakie widziałem. Fabuła jest tak naciągana, że aż dziw, że nie pękła; ze starych postaci zostały tylko dwie, a całość zwyczajnie męczy. Miałem też takie wrażenie, że o ile jedynka siliła się na realizm, o tyle dwójka została tak odpicowana, że gdyby powąchać ichnie spaliny, to pachniałyby najnowszymi perfumami.

Owszem, można obejrzeć to dla sekwencji, w trakcie których główne role grają samochody, ale zdecydowanie nie warto do 2F2F później wracać.




The Fast and the Furious: Tokyo Drift


Ok, mówcie, co chcecie o tym filmie – ja go uwielbiam (2gi po jedynce dobry film w tej serii). Przede wszystkim za to, że zmieniono miejsce wydarzeń z USA na Japonię. Dzięki temu film ma pewien egzotyczny powiew, zwłaszcza że nie oszczędzano na zdjęciach pokazujących codzienność Kraju Kwitnącej Wiśni. Nie mówię, że są one jakieś uber realne, ale miło się je ogląda.

Z postaci większość da się polubić, chyba tylko poza głównym bohaterem, który jest zwykłym cwaniakowatym dupkiem (w sumie nasz antagonista jest jego azjatyckim odbiciem). Wyścigi/pościgi są dużo ciekawsze niż w poprzedniku, a muzyka odrobinę bardziej zróżnicowana. Na deser: Vin Diesel w cameo.



Fast & Furious


Nie tak tragiczny jak dwójka, ale zdecydowanie słabszy od dwóch pozostałych. Przyczepię się do tytułu, który jest idiotyzmem samym w sobie, bo nijak nie wskazuje na to, że mamy do czynienia z kontynuacją (zabrano tylko ‘the’ z oryginalnego tytułu), prędzej z remake’iem, co przy tak krótkim okresie trwania serii byłoby dziwne. Jako ciekawostkę należy dodać, iż jego akcja ma miejsce między 2F2F, a Tokyo Drift. Sama opowieść jest cienka, bieg wydarzeń wymuszony przez kretyńską śmierć jednej z postaci (potem pojawiły się plotki, że skoro nie było ciała, to nie jest to definitywne, ech...), natomiast reszta jest taka sobie. I tym razem mam na myśli dokładnie całą resztę. Sekwencje samochodowe nie sprawiają frajdy, choć i tak są najmocniejszą stroną filmu. Vina też zbyt dużo nie będzie, ale tyle dobrego, że chociaż gra główną rolę. To jest właśnie główny problem z tym filmem – każdy z jego elementów jest niedociągnięty, niedopracowany. Można obejrzeć, ale na objawienie nie ma co się nastawiać.


W drodze jest też kolejny film – Fast Five, który ma zawierać kombinację obsady wszystkich poprzednich (Vin Diesel, Paul Walker, Jordana Brewster, Sung Kang i Tyrese Gibson + aktorzy poboczni) z dodatkiem Dwayne’a ‘The Rock’ Johnsona. Pozostaje trzymać kciuki, za realizację i oby wyszło lepiej niż ostania odsłona.

Joshua

Dobry horror to taki, który opowiada wciągającą historię oraz potrafi wystraszyć. Każdy boi się czegoś innego. Jeden przestraszy się seryjnego mordercy atakującego znienacka, drugi zatrzęsie portkami na widok potwora, a trzeci będzie bał się tego, czego nie widać. Niezależnie od sposobu, jeśli się boisz w trakcie seansu, to znaczy, że film spełnia swoje zadanie. W swoim życiu widziałem już tyle różnych filmideł, że ciężko mnie przestraszyć byle Boogeymanem. Jeśli natomiast film powoduje we mnie niepokój, to już krok w dobrą stronę.

Joshua jest przeciętnym dziewięciolatkiem, a przynajmniej takie wrażenie sprawia. Jego prawdziwa twarz ujawnia się dopiero, gdy na świat przychodzi jego siostra. Nagle okazuje się, że cała uwaga dorosłych z jego otoczenia jest skierowana na nią. A tego chłopak przeboleć nie może.

Fabuła poprowadzona jest z iście kingowskim zacięciem – nie od razu wiadomo, co się stanie (choć ludzie i tak założą najgorszą opcję), a codzienność będzie zmieniała się pomalutku. Tak jak w książkach Stephena Kinga, gdzie do szarej rzeczywistości autor dodawał rzeczy odrobinę dziwne. Tutaj jest podobnie, a każdy taki szczegół, nawet jeśli wcześniej przeoczony, ujawni swój wpływ na całość w finale historii. Sama opowieść jest mało dynamiczna i niemal bezkrwawa (jeśli nie liczyć typowo domowych skaleczeń). Mimo to nastrój ma posępny, ‘gęsty’ i wręcz wiszący w powietrzu. Jacob Kogan, grający tytułowego bohatera, odwala kawał świetnej roboty. Jego emocji nie sposób odgadnąć, jego groteskowe naśladowanie niektórych zachowań wprawia w osłupienie, a jego wyrachowanie zwyczajnie przeraża. Dorzućmy do tego świetny nastrój kreowany przez kapitalne ujęcia oraz oświetlenie, a otrzymamy film, przy którym ciarki chodzą po plecach.

Niestety nie obeszło się bez kilku wpadek. Niektóre postacie w pewnym momencie zwyczajnie irytują, film (tak mniej więcej w środku) może się też ociupinkę dłużyć, ale to już kwestia gustu. Joshua to bardzo specyficzne kino i nie każdy będzie się na nim bał. Najpewniej docenią go ci, którzy wierzą, że największe zło tkwi właśnie w ludziach. Ode mnie 4.

Repo Men

Film polecony mi przez kumpla – Zaroowkę. Jako że zgadzam się z nim w wielu kwestiach dot. kinematografii, postanowiłem dać Repo Men szansę.

Świat przyszłości, w którym firma – The Union – zajmuje się wynajmem sztucznych organów. Jeśli ktoś spóźnia się z opłatą przez co najmniej 3 miesiące, firma wysyła swojego ‘komornika’, który odzyskuje organ. Kończy się to najczęściej śmiercią pacjenta. W głównych rolach zobaczymy Jude Lawa, Foresta Whitakera oraz Lieva Schreibera.

Pomysł wyjściowy jest całkiem fajny i przypomina połączenie naszego rodzimego Komornika z Equilibrium. Jedna z postaci na początku bez problemów wykonuje polecenia przełożonych, ale rozdarta między pracą, a rodziną popełnia błąd, który zmniejsza efektywność pracy, aż w końcu owa postać ląduje po przeciwnej stronie barykady (stąd też to moje nawiązanie do Equilibrium).

Repo Men to twór nierówny. Część filmu poświęcona pracy głównych bohaterów i ich wzajemne relacje jest naprawdę dobra, a postacie da się polubić. Problemy zaczynają się w momencie, gdy jedna z nich ląduje po stronie ściganych. Wtedy to historia wydaje się być posklejana z chaotycznie dobranych fragmentów i przestaje wciągać. Dopiero końcówka nabiera tempa, a zakończenie wynagradza niejako jej zbyt hollywoodzką pompę.

I tak w zasadzie to są 3 główne zalety filmu: wstęp, postacie oraz zakończenie. Po pierwszym seansie to ostatnie tak bardzo mi się spodobało, że i cały film wydawał mi się rewelacyjny. Dopiero po parokrotnym przejrzeniu niektórych fragmentów dotarło do mnie, że aż tak dobrze nie jest. Podsumowując: takie solidne 3+ w skali szkolnej.

środa, 3 listopada 2010

Kolejne adaptacje, kolejne rozczarowanie

Jako że ostatnio wydany Tekken całkiem mi się podobał, postanowiłem dać szansę kolejnym filmom opartym na mordobiciach. Co prawda przed pierwszym z nich ostrzegali wszyscy recenzenci, ale liczyłem, że przynajmniej walki będą ciekawe, w końcu to najważniejszy element tego typu filmów, nie? Jeśli zaś idzie o drugi, to nie miałem pojęcia, że istnieje, więc jak go znalazłem, powinienem zerknąć co i jak. Szlag...

Dead or Alive

Z gier grałem tylko w jedynkę dawno temu. Nie mam pojęcia, czy ta gra ma nawet fabułę. Dla jej własnego dobra, lepiej żeby nie miała, bo jeśli ma i przypomina choćby odrobinę film, to szkoda gadać.

Sam film jest kolejnym rip-offem wszelkiego rodzaju rip-offów Wejścia Smoka. Akcja jest przewidywalna, sztuczna, a wiele jej elementów posklejano chyba za pomocą Super Glue, bo inaczej nie trzymałaby się kupy.

Gra była o tyle przyjemna, że o historii (jeśli jakaś istniała) można było zapomnieć i skupić się na praniu po gębach i to była zabawa! Niespecjalnie skomplikowana, ale przyjemna. Ekranizacja zawodzi jednak i w tym aspekcie. Jakim cudem udało się spieprzyć walki, w których głównie biorą udział atrakcyjne i skąpo ubrane kobiety??? Tych akcji z filmu nie da się w ogóle oglądać! Najbardziej dynamiczna to jest kamera, reszta jest ślamazarna, podwieszana na linach i zwyczajnie nudna. Przy tym filmie Bloodrayne Uwe Bolla to film oskarowy. Omijać szerokim łukiem.


The King of Fighters

Grałem w kilka gier z tej serii, relaksacyjnie, z niemal zerową znajomością historii postaci (nie licząc kilku osób z cyklu Fatal Fury), czy okoliczności organizowania turniejów. Mimo to bawiłem się przednio.

Historia opowiedziana w filmie jest jeszcze bardziej naciągana niż w DoA, ale nuży nieco (ale tylko nieco) mniej. Z postaciami zrobiono to samo, co w Tekkenie – przedstawiono ich alternatywną wersję. Problem polega na tym, że Tekken zrobił to, zachowując pewną konwencję, dzięki czemu mógł się podobać nawet fanom gier. King of Fighters rozpieprza wszystko dokumentnie. Wystarczy tylko powiedzieć, że Mai Shiranui i Terry Bogard pracują dla CIA. Ma to tyle sensu, co E. Honda w filmowym Street Fighterze – jamajski wojownik sumo pracujący jako operator sprzętu w wozie transmisyjnym.

Jak na mordobicie, to ten film jest strasznie przegadany. Walk robi się odrobinę więcej dopiero w końcowych 25ciu minutach, a i to nie powalają ani choreografią, ani dynamiką, a do tego ich przebieg jest notorycznie czymś przerywany (ot, choćby kolejnymi gadkami, lub kiepskimi efektami specjalnymi). Nuda, nuda, nuda i ziewanie. Nie polecam.