poniedziałek, 14 czerwca 2010

Charlaine Harris – Klub martwych

Na początku wpisu chciałbym serdecznie podziękować wydawnictwu Mag. Gdy zacząłem czytać książkę, okazało się, że pewnych stron zwyczajnie brak (od 33 do 48). Wydawnictwo pospieszyło mi z pomocą i przysłało poprawny egzemplarz tak szybko, jak tylko mogli, dzięki czemu byłem w stanie ukończyć lekturę przed startem trzeciego sezonu True Blood. Tak więc raz jeszcze dziękuję za udzieloną pomoc.

Zmiany, które mają miejsce w serialu, idą już tak daleko, iż nie da się porównać obu wersji tak, jak to miało miejsce w dwóch poprzednich odsłonach. Owszem, można by napisać, co się bardziej podoba i w której wersji, ale jako że trzeci sezon dopiero się zaczął, ograniczę się do opisania wrażeń z samej książki.

Klub martwych, podobnie jak poprzednie książki Pani Harris, jest 1-2-dniowym czytadłem, lekkim, łatwym i przyjemnym. Historia zaczyna się w momencie, gdy Bill dostaje zadanie od królowej Luizjany. Zostawia Sookie swój komputer i wszystkie zapisane na nośnikach informacje. Nasza bohaterka nie ma chwili spokoju, gdyż zaraz po wyjeździe ukochanego ktoś próbuje ją porwać. Jeśli do tego wszystkiego dorzucicie Erica, Bubbę, kolejny wyjazd poza Bon Temps oraz całe stada nadnaturalnych istot, to możecie domyślić się, czego się spodziewać.

Problemy pojawiają się mniej więcej w 2/3 książki. Do tego punktu sukcesywnie budowane jest napięcie. Po kilku scenach następuje bardzo szybkie zakończenie głównego wątku. W tym momencie okazuje się, że zostało tak pi razy drzwi 50 stron, które trzeba czymś zapełnić. Autorka stara się ponownie wprowadzić ciąg dynamicznych wydarzeń, jednak te sprawiają wrażenie naciąganych. Przebrnąłem przez nie tak szybko, jak tylko się dało, byle zobaczyć, jak się całe zajście skończy. Niespecjalnie mnie to zakończenie przekonało. Sprawia ono wrażenie takiego serialowego cliffhangera, niż faktycznego zamknięcia rozdziału. Z jednej strony zachęca to do przeczytania kolejnej powieści (premiera 30 czerwca), z drugiej nie daje satysfakcji z ukończenia tej świeżo poznanej.

Gdybym miał oceniać książkę na podstawie 2/3 zawartości, powiedziałbym, że to najlepsza do tej pory książka w serii. Jednak pozostała 1/3 skutecznie zaniża jej wartość. Póki co najlepszym pozostanie u mnie drugi tom – U martwych w Dallas. Klub martwych umieszczę na razie na drugim miejscu, głównie przez wprowadzenie naprawdę dużej ilości informacji o nadnaturalach, które przykuły moją uwagę.

piątek, 11 czerwca 2010

Mirror’s Edge

Skakanie i elementy parkour są kolejnymi rzeczami, które lubię w grach. Jest to jeden z powodów, dla których wracam do trylogii Piasków czasu. No dobra, ale ile można przechodzić 3 gry? Trzeba od czasu do czasu sięgnąć po coś nowego. Assassin’s Creed okazał się zbyt łatwy (gra w zasadzie wszystko robi za gracza, wystarczy tylko nakierować postać), a Prince of Persia 2008 grał się sam (autentycznie takie było moje odczucie). Mirror’s Edge miał być nieco innym podejściem do tematu (perspektywa pierwszej osoby), a do tego naszym placem zabaw miało być ogromne miasto. Pierwsza myśl – miodzio! Szybko okazało się, że wstępne oceny nie były zbyt wysokie, więc postanowiłem przeczekać, aż ME wyjdzie w jakiejś reedycji (co było kwestią czasu). Ostatecznie pojawiła się w serii EA Classics. Mimo to wciąż nie byłem przekonany do jej zakupu. Dopiero krótka rozmowa z koleżanką ze studiów dała mi motywację (inna sprawa, że tytuł i tak odleżał swoje na półce, zanim się za niego wziąłem).

Na czas przygody wcielamy się w Faith - sprinterkę zajmującą się dostarczaniem wiadomości nieoficjalnymi kanałami. Dlaczego jest zapotrzebowanie na takie usługi? Rzeczywistość okazała się spełnieniem Roku 1984 Orwella. Wielki brat patrzy, władza trzyma wszystkich za pysk, ale jeśli jesteś grzecznym obywatelem, to nic Ci nie grozi. O dziwo, większość ludzi wybrała wygodne życie pod okiem wspomnianej władzy i ma gdzieś to, że jedynym prawem jakie ma, to trzymać dziób na kłódkę (bo tak jest wygodniej). No cóż, nie każdemu odpowiada taki stan rzeczy. Stąd też właśnie wzięła się idea kurierów/sprinterów – ludzi, którzy przekazują wiadomości/przesyłki poza zasięgiem wzroku władzy. W takim środowisku pomysłów na fabułę można wcisnąć naprawdę wiele. Szkoda, iż zdecydowano się na największy możliwy banał: siostra głównej bohaterki zostaje wrobiona w morderstwo i od nas zależy jej los. Może jeszcze byłbym w stanie wybaczyć takie posunięcie, gdyby podano to w jakiś zawikłany sposób czy coś. Niestety, ktoś chyba wyszedł z założenia, że skoro to nie jest przygódowka czy RPG, to nie ma sensu motać. Tym samym w momencie poznania wszystkich postaci bardzo łatwo jest przypisać im role (a opcji jest tak niewiele, że popełnienie błędu jest mało prawdopodobne).

Potencjał zmarnowano, ale pretekst do ganiania po dachach i nie tylko - jest. Gdyby oceniać tę produkcję wyłącznie na podstawie tego elementu, powinna dostać 4 lub 5 w skali szkolnej i to bez gadania. Assassin’s Creed zwyczajnie mnie rozleniwił. Tam niezależnie od tego, którędy się biegło, można było w zasadzie skakać w ciemno, bo albo postać się czegoś łapała, albo doskakiwała na odpowiednią powierzchnię i można lecieć dalej. Jakież było moje zdziwienie, gdy w ME skacząc przez dosyć sporą przestrzeń między budynkami, nie zahaczyłem o docelową krawędź nawet paznokciem, tylko zleciałem na pysk. Pierwszą myślą było: WTF? Okazało się, że zwyczajnie za wcześnie skoczyłem. W AC w zasadzie całe skakanie było marginesem błędu i jeśli nie skakaliśmy do wody, czy z naprawdę wysokiej wieży (bodajże ze 2 razy w całej grze), to nie było jak się zabić. ME jest pod tym względem bezlitosne, margines błędu minimalny, a my będziemy powtarzać sekwencje tak długo, aż przez nie przebrniemy. I wiecie co? Bardzo mi się to podobało! Jest jeszcze taki mały szczegół odnośnie pokonywania przeszkód. Ów szczegół zwie się Flow. Zasada jest prosta – im szybciej biegniesz, tym płynniej i sprawniej pokonujesz teren. Co prawda nie sprzyja to rozglądaniu się i planowaniu, ale bardzo podkręca tempo akcji. Poza tym nie jesteśmy zostawieni sami sobie – najważniejsze obiekty, których możemy użyć, by dotrzeć do celu, są zaznaczone na czerwono. Samo oznaczenie pojawia się na tyle wcześnie, byśmy zdążyli podjąć decyzję (a czy doskoczymy, to już osobna historia).

Wizualnie Mirror’s Edge jest bardzo przyjemny dla oka. Czytałem, że nie wszystkim ludziom odpowiada miasto złożone z bieli, czerwieni, błękitu i zieleni, ale moim zdaniem takie proste kolory i ostre kształty doskonale kreują klimat miasta utopijnego, w którym tylko na wierzchu wszystko wygląda dobrze. Obserwowanie akcji z perspektywy pierwszej osoby również ma swój urok i wyróżnia się spośród gier wydanych ostatnimi czasy.

Dźwiękowo jest w porządku, aczkolwiek bez rewelacji. Fajnie się słucha muzyki z gry, dźwięki pasują do otoczenia i byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie polscy aktorzy. Nie wiem, jak wygląda sprawa z oryginalną ścieżką dialogową, ale polskie głosy są zwyczajnie sztuczne, rzadko kiedy zgrane i potrafią irytować. Można byłoby zaserwować wersję kinową, ale jak zwykle wydawca wie lepiej.

Przyznam się, że musiałem nieco ochłonąć po przejściu tej gry, w przeciwnym razie zacząłbym opis wrażeń od bluzgów. O ile część akrobatyczna gry jest rewelacyjna, o tyle walki są zwyczajnie do dupy. Niby stosują się do podobnych zasad, co bieganie (im sprawniej zadajesz ciosy/kontrujesz, tym szybciej przeciwnika położysz, a rozbrajasz go w momencie, gdy broń świeci się na czerwono), ale jeśli dostaniesz po głowie, to jest gorzej. Zrozumiałbym, gdyby Faith tylko zwolniła ruchy, ale bardzo często bywało tak, że w ogóle przestawała reagować na naciskane klawisze! Nie mam pojęcia, czy to urok wersji PCtowej, czy generalnie walka wygląda tak sztywno, niezależnie od platformy. Jedno jest pewne – na sam koniec dostajemy kilku nieco cwańszych przeciwników do pobicia i niestety więcej czasu zajęła mi walka ze sterowaniem niż z adwersarzami. Kolejnym zabiegiem, który powodował u mnie frustrację, jest ‘przyklejanie’ się do przeciwnika. Jest taka sytuacja: biegniemy w kierunku policjanta, wykonujemy wyskok i kopiemy w powietrzu. Gościu zatacza się do tyłu, ale jeszcze nie pada. Powinno nam to dać wystarczająco dużo czasu na ominięcie go, gdyby nie to, że w momencie zadania ciosu Faith przestaje poruszać się swobodnie, a zaczyna biegać dookoła kopniętego! W walce z kilkoma dobrze wyszkolonymi pacjentami potrafi to napsuć krwi, uśmiercić naszą sprinterkę i kazać powtarzać scenkę. Innym babolem, który mnie drażnił, jest niemożliwość alt+tabowania gry bez jej zawieszenia. Może to wina mojego kompa, a może jednak optymalizacji, nie wiem. Wiem, że było i że mnie wkurzało.

Większość gry bardzo mi się podobała. Niestety jest to tytuł na tyle specyficzny, że nie każdemu podejdzie (nawet jeśli jest miłośnikiem serii PoP). Bieganie/skakanie – plus, grafika – plus, muzyka/dźwięki – plus, fabuła – minus, sterowanie w walkach – minus. Głosy aktorów (mimo iż są kiepskie) pominę, bo nie wpłynęły na ogólną opinię o grze. Całość: szkolna 3. Kto wie, może sequel będzie lepszy.