niedziela, 26 grudnia 2021

Spider-Man: No Way Home

Sony jest słabe w utrzymywaniu tajemnic i nawet przemontowany zwiastun niewiele pomógł. Z drugiej strony na sali kinowej było tyle osób, które autentycznie były zaskoczone, że czuję się zmotywowany omijać spoilery. Kto wie, może ktoś z czytających nie jest świadom, co się nawyrabiało, więc spróbuję. Bo aplauz, jakiego byłem świadkiem, jest wart tego, by go przeżyć osobiście.

Film zaczyna się monologiem z Far From Home i powtórzeniem najważniejszej informacji: cały świat dowiedział się, że Peter Parker to Spider-Man. Od tego momentu mija tydzień. Społeczeństwo zaczyna interesować się życiem prywatnym Pająka, John Jonah Jameson szczuje go zwolennikami Mysterio, zaś całe otoczenie chłopaka trafia na radar FBI. To nie koniec. Sytuacja robi się bardziej nieprzyjemna, gdy plany Petera, MJ oraz Neda na przyszłość zostają przekreślone, bo np. uczelnie nie chcą mieć z nimi nic wspólnego. Właśnie wtedy Parker prosi o pomoc Doktora Strange’a, który miałby sprawić zaklęciem, że cały świat zapomni o tym, kto kryje się za maską Pająka. Jak nietrudno zgadnąć, na etapie rzucania czaru gówno trafia w wentylator i cały misterny plan idzie się jeżyć. Zamiast zbiorowej amnezji do świata ściągają kolejne osoby, które znają tożsamość bohatera. Jeszcze żeby nie było za łatwo, obecność przybyszów narusza stabilność tego wymiaru, więc zadaniem Spider-Mana jest pozbierać wszystkie pokemo… wszystkich do kupy i odesłać ich z powrotem.

Pierwsza 1/3 filmu bardzo przypomina dwa poprzednie. Ekspozycja z poważnym tematem spłycanym głupimi heheszkami. Tyle dobrego, że jest tu kilka smaczków, które potrafią oderwać uwagę od zażenowania. Natomiast scenę (pokazaną także w zwiastunie), w której z kurzu wyłania się macka Doktora Octopusa, można potraktować jako właściwy początek filmu, gdyż od tej chwili czeka widza jazda bez trzymanki. Różnice są zauważalne choćby w kluczowych scenach, w których emocje sięgają zenitu. Nie ma tam głupawki, która rozwala nastrój, bo autorzy boją się mówić o trudnych chwilach i uczuciach. Brak muzyki (lub jej minimalny udział) i zrzucenie ciężaru na barki aktorów zaowocował mocnym wydźwiękiem i odpowiednią ilością czasu na przetrawienie tego, co się stało, tak przez postacie, jak i widzów.

Gdybym miał krótko podsumować tę odsłonę przygód SM, musiałyby paść takie określenia jak: najlepszy Pająk z Hollandem, póki co najlepszy film czwartej fazy (nie widziałem Eternals, ale nie sądzę, by mieli mu zagrozić), jeden z najlepszych filmów o Spider-Manie. Większość rzeczy działa w nim wyśmienicie. Parker po raz pierwszy spaprał rzeczy tak, że odczuwa konsekwencje. Rozwój akcji pcha go ku desperacji i mroczniejszej stronie jego osobowości. Wreszcie jest pole do rozwoju postaci, gdyż ta nie ma siatki bezpieczeństwa w postaci Starka, ani jego zabawek. Mało tego, finał pozostawia wszystko w takim stanie, że jeśli plotki o podpisaniu przez Hollanda kontraktu na 3 kolejne filmy są prawdą, wreszcie dostaniemy coś więcej z dorosłego Parkera, a nie w kółko historię pochodzenia i okres szkoły średniej. Fakt, SM2-3 Raimiego próbowały zapuścić się na to terytorium, ale wszyscy wiemy, jak się skończyło.

Najciekawsze w No Way Home jest to, że autorzy mimo wszystko nie wstydzą się żadnej z odsłon. Przyznają, że np. The Amazing Spider-Man 2 i Spider-Man 3 miały miejsce, a potem wykorzystują tę informację w fabule. Jasny gwint, można pochwalić Ghostbusters: Afterlife za liczbę nawiązań i smaczków (z których większość jest powierzchowna i tylko te dotyczące Egona mają wpływ na akcję), ale takiego powiązania fabularnego, jakie odstawia NWH to chyba jeszcze nie było. Tak, mamy tu od groma fanservice. Ba, zaryzykuję stwierdzenie, iż ostatnia 1/3 filmu to wyłącznie fanservice, ale tak zmontowany, tak dający po emocjach (sorry GB:A, tu wyszło to lepiej), że brak słów. Rozrywka w najczystszej formie i przyjęcie fanów Pająka z otwartymi ramionami, niezależnie od tego, którą wersję lubią. A jakby tego było mało, po całym seansie rozsiano tycie występy i nawiązania do postaci, które powoli wracają lub wreszcie zaliczają debiut w MCU.

Aktorsko również ciężko coś zarzucić. W zasadzie chyba tylko Ned był wciąż irytujący, cała reszta – bez zastrzeżeń. Cholera, po raz pierwszy Zendaya nie działała mi na nerwy, co tylko świadczy o chemii, jaką udało się stworzyć. Kudos również dla powracających łotrów – odniosłem wrażenie, że nowoczesna technologia pozwoliła im bardziej rozwinąć skrzydła, bo nie mieli obaw, że po drodze rozwalą kostium lub efekty praktyczne (np. macki Octopusa).

Efekty specjalne to osobna bajka i to jaka. Od tej strony jest to zdecydowanie najlepszy film fabularny o Pajęczaku. Sceny są dynamiczne, przejrzyste i nie męczą widza. Nie wiem też, na ile świadomie, lecz finał na rusztowaniu przypomina trochę Venoma 2… tylko zrobionego dobrze. Nie przeszkadza tu fakt, iż akcja toczy się nocą, Sandman nie jest papką do wymieszania z inną papką. Sekwencje z Doktorem Strangem jak zwykle wgniatają w fotel. Aż się człowiek zastanawia, czy przy okazji nie wydrenowały portfela wytwórni, bo już peruka Cumberbatcha pozostawia nieco do życzenia.

No dobra, nie może być za dobrze, muszę ponarzekać. Doktor Strange jest tutaj chłopcem do bicia i bardzo lekką ręką pozbawiono go tytułu Sorcerer Supreme. Tym bardziej, że z Wonga taki SS, jak z koziej dupy trąba. Od Shang-Chi wzwyż tylko szlaja się w tle i komentuje. Druga rzecz, wybiegająca poza pierwszą 1/3 filmu – nie wszystkie dowcipy są trafione. Np. ten z wyśmiewaniem imienia Otto Octavius. Nie kumam, co w tym śmiesznego – żadnej podstawy. Trzecia rzecz – odkręcanie Venoma 2. To będzie przytyk z rodzaju tych, które nijak nie obchodzą przeciętnego widza, tylko takich geeków jak ja. W scence w środku napisów w zasadzie odkręcono to, co pokazano w napisach Venoma 2. Problem polega na tym, że następny w kolejce jest film o Morbiusie, którego zwiastun nawiązuje zarówno do wydarzeń pierwszego Venoma, jak i obecności Vulture’a z Homecoming w więzieniu. Jak zechcą to pogodzić? Grom go wie. Tu trzeba jednak oddać sprawiedliwość – Sony tak dobrze ustawiło sytuację fabularną, że mogą zrobić kolejne filmy zarówno jako część MCU, jak i ich własne uniwersum. Nie są już zależni od Marvela. Czwarta rzecz – zwiastun Doktora Strange’a 2 po napisach. Fajnie, że żongluje postaciami między serialami i filmami – tutaj powraca Wanda świeżo po jej wyczynach w  WandaVision. I właśnie z tym ostatnim mam problem. Scarlet Witch naprawdę przegięła pałę i naraziła na traumę wiele osób, a jedyną konsekwencją, jaką zapowiadają, to… brak konsekwencji. Strange rzuca tylko: Nie chcę o tym gadać, potrzebujemy twojej pomocy. I tyle w temacie…

Może tego narzekania wyszło sporo, ale na tle tak długiego seansu (to jeden z najdłuższych filmów w MCU i najdłuższy SM) to naprawdę drobiazgi i większość oglądających nawet ich nie zauważy. Spider-Man: No Way Home zapewnił mi mnóstwo świetnej rozrywki i na pewno wyląduje w mojej kolekcji. Moja ocena (z narzekaniem): 5-. Wersja bez smęcenia to pełne 5.

niedziela, 19 grudnia 2021

Ghostbusters: Afterlife

Gdy w 2016 wyszedł reboot, nie zyskał przychylności widowni. Moim zdaniem nie był tragiczny, ale co najwyżej średni i jeśli nie liczyć niektórych gier komputerowych, jest to najsłabszy reprezentant franczyzy. Afterlife miał być tym, czego fani chcieli – sequelem poprzednich filmów. Przez wzgląd na upływ czasu szykowało się również przekazanie pochodni młodszemu pokoleniu.

GB:A rozpoczyna się wiele lat później po wydarzeniach ze starych odsłon, w ostatnich chwilach życia Egona Spenglera. Jakiś czas potem jego córka wraz z dziećmi otrzymują w spadku jego dom oraz kawał otaczającej go ziemi w mieścinie na zadupiu. Córka stara się ogarnąć sytuację finansową, wnuk od razu próbuje wtopić się w grupę lokalnych nastolatków, a wnuczka odkrywa dziedzictwo dziadka.

Nowi Pogromcy duchów mają mnóstwo zalet i kilka dość dziwnych wad. Do tego nieco aspektów jest związanych stricte z obranymi konwencjami, przez co nie każdemu te ostatnie wpłyną na opinię. Na przykład: Mckenna Grace wcielająca się w postać Phoebe. Świetnie zagrana (do tego stopnia, że bez problemów i wielokrotnie samodzielnie dźwiga przebieg akcji na swoich barkach) i zrobiona tak, że nie ma wątpliwości, że to wnuczka Egona. Ma wiele z jego manieryzmów, w lot łapie jego pomysły i nie kwestionuje np. kolekcji grzybów, pleśni i zarodników. Konwencja: genialne dziecko, które potrafi przebudować instalację elektryczną mieszkania. Jeśli nie trawicie tworów typu Young Sheldon (w którym zresztą Mckenna grała rywalkę tytułowego nieznośnika), to Phoebe może wam nie podejść (choć i tak jest bardziej przystępną bohaterką od ekranowych rówieśników).

Finn Wolfhard – tutaj jako Trevor, wnuk Egona i bodaj najbardziej zbędna postać. Obstawiam, że zatrudniono go z powodu popularności Stranger Things, bo jest dołączony tak bardzo na siłę, że bardziej się nie da. Jego obecność sprowadza się do: a) naprawy auta w trakcie podróży do miasteczka Egona, a tym samym usprawiedliwienia tego, że był w stanie naprawić Ecto-1 i robić za jego kierowcę, b) wątpliwej jakości wątku miłosnego dla nastolatków. Nie jest tragicznie, ale ciężko traktować go jako cokolwiek innego niż deus ex machina.

Reszta obsady spisuje się, ale bez wyróżnienia… może oprócz jednego nazwiska. Jest taka postać, którą widać na ekranie dwa razy po kilka sekund. Z czego w pierwszej sytuacji tylko leży. W tego konkretnego ktosia wciela się JK Simmons, którego czas ekranowy jest jeszcze krótszy od udziału w Terminator: Genisys. Ktoś chyba miał za dużo kasy lub kiełbie we łbie, żeby sięgać po takie nazwisko do takiego występu. Z drugiej strony zorientowanie się któż zacz po zobaczeniu gęby w trakcie seansu daje sporo satysfakcji (podobnie w przypadku Gozera).

Fabularnie jest dobrze, aczkolwiek podobnie jak w przypadku obranych konwencji bardzo łatwo przyczepić się do czegoś. Klimat na pewno jest odpowiedni. To faktycznie sequel GB1-2. Tak, wbrew pozorom dwójki nie wycięto. Co prawda jest tylko jedna scena świadcząca o tym, że dwójka miała miejsce, ale mi to wystarczy. Tą sceną jest Ray pracujący w tym samym antykwariacie. Natomiast obecność weteranów poza tą jedną sceną to praktycznie tak, jakby zaliczyli plan filmowy przejazdem w drodze do czegoś innego. Rezultatem jest podręcznikowa nostalgia bait oraz kwestia tego, do kogo skierowano widowisko. Dwa główne składniki tego dania to Ghostbusters i rodzinny dramat. Obstawiam, że ten drugi nie każdemu przypadnie do gustu, choć wbrew pozorom to jest ta bardziej dopracowana i dająca po serduchu warstwa. Warstwy Ghostbusters też nie da się do końca rozgrzeszyć, bo ma swoje za uszami. Gdy Phoebe poznaje historię swojego dziadka, odnosi się wrażenie, że ten wątek przeznaczono dla kogoś, kto nie widział poprzednich filmów. Odkrywanie przeszłości zrealizowano świetnie i osoby udające się z bohaterką w swoją pierwszą podróż do tego świata mogą być równie zaintrygowane. Mnie pozostawało uśmiechanie się i wyłapywanie smaczków. Mniej cierpliwi mogą się przy tym nudzić. Na szczęście kompletnie nowe rzeczy dają ogrom radochy. Pościg samochodem za duchem, którego fragment widać w zwiastunie, jest rewelacyjny. Przez cały czas trwania tej sceny szczerzyłem się jak głupi. Pokazuje też przy okazji, że nawet geniusz może popełniać błędy i uczyć się, że taka inteligencja nie jest oznaką ideału. Kolejna sprawa to finał, który pod wieloma względami po prostu kopiuje pierwszy film. Pewnie, że wprowadzono do niego minimalne zmiany, choćby ze względu na większą liczbę postaci biorących udział, ale na upartego da się znaleźć kadry przeniesione z oryginału w stosunku 1:1. Jednocześnie jego ostatnie sceny idealnie spajają obie omawiane warstwy. Tak, zdaję sobie sprawę, że można to potraktować jako tanie granie na emocjach, ale do mnie, cholera, trafiło.

Najtrudniejszym do przełknięcia wątkiem będzie ten dotyczący Egona, który zaowocował jego samotnością i zerwaniem przyjaźni z pozostałymi pogromcami. Ciężko wyobrazić sobie, że Ray nie pognałby za nim na koniec świata. ALE… tutaj muszę podkreślić, iż nie jest to pierwszy taki zabieg w historii marki. Seria Ghostbusters miała w przeszłości dwa seriale animowane. Znany dzieciakom z lat ‘80 i ’90 The Real Ghostbusters oraz wydany w 1997 Extreme Ghostbusters. To właśnie w tym drugim Egon sam kontynuował działalność pogromców i zebrał całkowicie nowy, młody zespół. Może dzięki tej informacji pomysł z Afterlife będzie odrobinę bardziej strawny.

O Afterlife da się napisać jeszcze sporo. Można dywagować nad sensem niektórych wstawek (np. tej z małymi marynarzykami), które niczym bohatera Finna dałoby się wyciąć i opowiedzieć dany fragment inaczej lub w ogóle go pominąć. Można zastanawiać się nad tym, czy to, że 2/3 ścieżki dźwiękowej to te same utwory co w GB 1984 i nawet zagrane w podobnych scenach, jest oznaką lenistwa. Można, ale nie ma takiej potrzeby. Wystarczy stwierdzić, iż nie jest to film idealny. Jednak wciąż na tyle dobry, że każdy fan pierwszych odsłon powinien go zobaczyć. Moja ocena: 4+.

P.S. W napisach są dwie dodatkowe scenki. Obie warte zobaczenia.

niedziela, 12 grudnia 2021

Shang-Chi and the Legend of the Ten Rings

Zacznę od tego, że poza świadomością istnienia takiej postaci jak Shang-Chi, nic o niej nie wiem. Motyw sztuk walki u Marvela kojarzy mi się przede wszystkim z Iron Fist, a tę historię już zdążono spaprać w serialu. Tym samym w ogóle nie czekałem na ten film. Trochę miałem nadzieję, że jeśli go obejrzę, to może chociaż aspekt kopany sprawi mi radochę, ale nie, ten również… skopano…

Shang-Chi opowiada historię tytułowego kolesia, który ucieka przed swoim dziedzictwem. Ma pracę, która rzekomo go zadowala (parkuje auta gości hotelu) wraz ze swoją przyjaciółką ze szkoły średniej. Aż któregoś dnia odnajdują go wysłannicy jego ojca. I zaczyna się ganianie od osoby do osoby, kopanie, ganianie, kopanie, ganianie i tak do samego końca. Tylko ganiający tłumek powiększa się z każdą gonitwą. Do tego w tle przewija się wątek z matką uwięzioną przez swoich pobratymców, zalatujący Aquamanem.

Z pozytywów jestem w stanie wymienić choreografię niektórych walk, zdjęcia w plenerze i smaczki typu nawiązania do Iron Mana oraz obecność Bena Kingsleya jako Trevora. Autentycznie nie jestem w stanie wymienić nic więcej.

Główny bohater straszy jedną miną przez cały seans, Awkwafina straszy trzema (rozdziawiona gęba, zamknięta gęba, koński wyszczerz). Przy nich wysiłki Brie Larson w Captain Marvel to kreacja oskarowa. W ogóle ta dwójka może ma jakąś chemię między sobą, ale poza tym są nudni jak diabli. Przez co niezależnie od stawki wydarzeń, los tej dwójki w ogóle mnie nie obchodził. Ich znajomi twierdzą, że to najbardziej utalentowane osoby, tylko że to stwierdzenie pozostaje bez pokrycia. No chyba że policzymy jego wygraną w autobusie oraz jej ekstremalnie szybką naukę łucznictwa w finale (serio, w około dobę nauczyła się strzelać tak, że Legolas może szukać pracy). Przy czym ta wygrana to bodaj jedyny raz, gdy Shang osiąga coś sam. W pozostałych przypadkach zawsze ktoś mu pomaga. I to nie na zasadach partnerstwa, tylko: sam sobie nie poradzi. Jak będę chciał oglądać pierdołowatą postać, która nie ogarnia własnego tytułu, wrócę do Lokiego.

Jak na ironię, film popełnia ten sam błąd, co serialowy Iron Fist (do którego kinowe rodzeństwo nie chce się przyznać) – nie potrafi wykorzystać swojego settingu. Tak – non-stop ktoś komuś kopie zadek, ale jest to strasznie nudne. Nic dziwnego, skoro bohaterowie są słabo nakreśleni i zagrani, to i dłużące się wymiany ciosów nie powodują emocji. Nie dość, że wiadomo, że i tak wygrają, do tego każdy przyjmuje na siebie tyle ciosów (i znowu – jak w Iron Fist), że brakuje tylko pasków życia nad głowami, które usprawiedliwiałyby ciągnące się sekwencje.

Sceny akcji niezależnie od tego, czy mówimy o walce, czy dosłownie o czymkolwiek innym, wpisują się w tę samą kategorię – nic mnie nie obchodzą. 10 pierścieni noszonych w komiksie ma przeróżne efekty, z których dałoby się wyczarować cuda na ekranie, a co dostaliśmy? Przedłużenie kończyn niewiele różniące się od broni prezentowanych w Doktorze Strange’u. I tu mam kolejny żal. Strange to bardzo przeciętny film, ale wizualnie wgniótł mnie w fotel. Gdyby Shang-Chi zawarł choć połowę tej kreatywności, bawiłbym się lepiej. Jak na ironię, momenty, w których autorzy próbują być kreatywni, z automatu skojarzą się z innymi widowiskami, np. Crouching Tiger, Hidden Dragon, a nawet przerywnikami z… World of Warcraft: Cataclysm

Na tym nie kończę narzekania. MCU nigdy nie było ostoją realizmu, ale do pewnego momentu było przynajmniej na tyle spójne fabularnie, że nie przeszkadzały mi braki. Teraz widok Wonga walczącego z potulnym Abomination w klatce wydaje mi się tak bardzo od czapy, że głupsza jest już tylko najnowsza, szósta część Home Alone. Co się stało z wkurwem Emila? Poszedł na terapię? Dlaczego Wong walczy w klatce? Strange słabo płaci? Skoro czarodzieje już pozują na organizację podobną do Avengers, to może ktoś zajmie się Baronem Mordo, który chciał uszczuplić ich populację? I podkreślam, że jest to JEDEN motyw, którego czepiam się w tym tekście. Gwarantuję, że w filmie jest tego więcej.

Shang-Chi kontynuuje niechlubną tradycję obniżania poziomu w czwartej fazie MCU. Autentycznie zastanawiam się, czy nie pominąć już Eternals i przejść od razu do Spider-Mana. Dla porównania: Na What If już nie wystarczyło mi sił (nawet pamiętając o najsłabszej produkcji: Inhumans). Moja ocena: 2+.

niedziela, 5 grudnia 2021

Oliver Bowden – Assassin’s Creed: Podziemie

„Rok 1862. W ogarniętym rewolucją przemysłową Londynie powstaje pierwsza na świecie podziemna kolej. Kiedy w wykopie zostaje znalezione ciało, rozpoczyna się kolejny morderczy rozdział odwiecznej wojny między asasynami a templariuszami.

Działający w tajemnicy asasyn skrywa mroczne sekrety. Jego misją jest pokonać templariuszy, którzy przejęli pełną kontrolę nad stolicą kraju.

Wkrótce Bractwo dowie się, że to Henry Green, mentor Jacoba i Evie Frye. Ale teraz jest on po prostu Duchem.”

Mam problem z tą książką., a konkretniej z ostatnimi 120+ stronami, ale o tym za chwilę. Najważniejszą informacją jest to, że Podziemie stanowi łącznik fabularny pomiędzy Assassin’s Creed Chronicles: India oraz Assassin’s Creed: Syndicate. Jeśli ktoś ukończył ACC India, widział w końcówce postać o jakże znajomym nazwisku: Ethana Frye’a – ojca Jacoba i Evie. Ba, India to przede wszystkim opowieść, w której pierwsze skrzypce gra Arbaaz Mir – ojciec Jayadeepa Mira, którego gracze będą kojarzyć z Syndicate jako Henry’ego Greena. Właśnie takie łączenie mediów w jedno uniwersum lubię. Z Podziemia dowiemy się o pobycie Ethana w Indiach. Prześledzimy przebieg szkolenia Jayadeepa pod okiem Frye’a i udamy się wraz z nim na pierwszą, długofalową misję w Londynie… a potem trafimy na te nieszczęsne 120 stron.

Pierwsze 340 stron to fajne uzupełnienie uniwersum. Dobrze nakreśla, jakim człowiekiem był Ethan, jak zmieniało się jego nastawienie do własnych dzieci i ile chciał zrobić tak dla świata, jak i Jayadeepa. Sam Henry przechodzi drogę od dziecka do pełnoprawnego agenta asasynów i mentora bliźniaków. Do tego antagonista ma na tyle szczegółowo opisaną przeszłość, że postawę Greena względem tego typa jest bardzo łatwo zrozumieć oraz dzielić. Ciekawostką jest także obecność Fredericka Abberline’a, który z drugoplanowej postaci w grze awansował ciut wyżej, dzięki czemu możemy prześledzić początki jego policyjnej kariery. Najdziwniej w tym zestawieniu wypada Arbaaz, którego wizerunek jest drastycznie różny od pewnego siebie luzaka znanego z ACC India. Można to usprawiedliwiać jego wiekiem, wydarzeniami z książki, pozycją w Bractwie lub wszystkim naraz, ale nie zmienia to faktu, że jeśli ktoś wskakuje w lekturę bezpośrednio po grze, odczuje dysonans.

No dobra, to co tak bardzo przeszkadza mi w ostatnich 120 stronach? Wszystko. Ktoś wpadł na mega idiotyczny pomysł, żeby w tym przedziale zamieścić streszczenie Syndicate. Nawet jeśli ktoś nie zna fabuły gry, odczuje, jak bardzo pocięte są te rozdziały. Ogromne wydarzenia i odbudowa Bractwa są ledwie wspomniane, czasami tylko w paru zdaniach typu: Jacob z powodzeniem zabił tego i tamtego, co spowodowało to i tamto. Evie jest notorycznie opisywana jako ta rozważniejsza, ale jej działania przypominają miotającą się frustratkę. Głównie dlatego, że skondensowano te momenty opowieści, w których nic nie poszło po jej myśli. Podobnie sprawa ma się z jej związkiem z Henrym. W grze ich relacje budowane były stopniowo, a tutaj praktycznie z rozdziału na rozdział pojawia się wątek zakochania. Tak – w grze była o nim wzmianka dokładnie w tych samych „scenach”, ale gra miała jeszcze od groma dialogów pomiędzy nimi. W ogóle mam wrażenie, że cały ten segment pojawił się w książce tylko po to, żeby usprawiedliwić rozdział w rezydencji Kenwayów i nawiązania do Porzuconych, Czarnej bandery oraz Pojednania, a tym samym przynależność do jednej serii nie tylko z tytułu.

Gdybym miał ocenić lekturę wyłącznie na podstawie ¾ zawartości, dałbym pełne 4. Ostatnie ćwierć książki zaniża tę ocenę i tu wszystko zależy od wyrozumiałości. 4- w wersji, w której dostrzegam problemy finału, ale zgaduję, że to bardziej wina wydawcy gry, który dostarczał skrypt autorowi książki, niż samego pana Bowdena. 3 w wersji, w której nie obchodzi mnie, kto miał jaki wkład w efekt końcowy.

niedziela, 28 listopada 2021

Free Guy

O tym filmie słyszałem, iż jest zaskakująco dobry. A że jego tematyka wirtualnych światów i gier online nie jest mi obca z kilku różnych względów, postanowiłem dać mu szansę. Niestety, trochę się na tych opiniach przejechałem.

Guy jest pracownikiem banku. Na swoje życie patrzy z optymizmem i nadzieją, iż wkrótce pozna tę jedyną. Gdy w oko wpada mu dziewczyna będąca przedstawicielką „ludzi w okularach przeciwsłonecznych”, Guy postanawia spróbować szczęścia i zaraz potem dowiaduje się, że całe jego otoczenie to gra, a on sam jest tylko bohaterem niezależnym – postacią stanowiącą część tła, na którym bawią się gracze. Dodatkowo na drugim planie mamy wątek kradzieży oprogramowania, śledztwa i związku osób, którym wykradziono wspomniany soft.

Do pozytywnych rzeczy zaliczę sam pomysł, rozważanie konsekwencji stworzenia sztucznej inteligencji i pozwolenia, aby się rozwijała. Ponadto samo miejsce akcji, parodie gier online i środowiska streamerów oraz fakt, że wątek miłosny został poprowadzony dość rozsądnie. Aktorsko jest ok, humor pasuje do rodzaju filmu (najlepiej wypada występ gościnny Chrisa Evansa – to mniej więcej taki sam rodzynek jak Hugh Jackman w First Class), jaki nakręcono.

Problemy zaczynają się piętrzyć w momencie, gdy widzieliście cokolwiek z tej listy: Matrix, Existenz, The Thirteenth Floor, Dark City. Free Guy będzie kojarzyć się z każdym z tych tytułów, a z niektórych wręcz bezczelnie zżyna. Natomiast od siebie dorzuca sporo błędów logicznych i straszne przekoloryzowanego antagonistę, w którego wciela się Taika Waititi. Może niektórych taka kreacja postaci bawi, ale mnie irytowała. Innym takim elementem są niektóre strasznie głupie wypowiedzi, jak ta o białym przywileju. Koleś opowiada o tym, jak jego marzenia legły w gruzach i jedyne, co mu pozostało po studiach, to głupia praca i bardzo duży dług w postaci kredytu studenckiego. Zaś jego rozmówca kwituje to stwierdzeniem, że nie chce słuchać o jego białym przywileju. No tak, rozwalony związek, praca bez perspektyw, dług jak stąd do Chicago, rzeczywiście przywilej jak diabli.

Free Guy zapewni trochę rozrywki, sprawi, że się pośmiejecie i ogólnie raczej nie będzie poczucia zmarnowanego czasu. Niemniej jednak to nadal średni film i traci na wartości tym bardziej, im więcej innych, podobnych produkcji zna widz. Moja ocena: 3+.

niedziela, 21 listopada 2021

The Mandalorian – Season 2

Pierwszy sezon udowodnił, że autorzy są w stanie stworzyć samodzielną opowieść w uniwersum Star Wars i nie oglądać się na bzdury z nowych epizodów. Z kolei drugi sezon pokazuje, jak zintegrować tę autorską historię z istniejącymi.

Mando ma jasny cel, musi dostarczyć swojego podopiecznego do jakiegoś Jedi, aby dzieciak mógł odbyć stosowny trening. Cały sezon to niemal zamknięte historie. Spajający je wątek przewija się w dialogach, ale jeśli nie liczyć dwóch ostatnich odcinków, nie dominuje. W rezultacie ten sezon ogląda się bardzo wygodnie.

Na każdym kroku widać, iż producent sypnął kasą. Samych statystów jest więcej, a to dopiero początek. Odwiedzane planety są bardziej zróżnicowane, zaś kamera nie zachowuje się już tak, jakby ekipę stać było na pokazanie tylko dwóch budynków lub kilku sekund panoramy. Wszystkie miejsca są niemal osobnymi aktorami. Ich wygląd utrzymano w brudnym klimacie znanym z poprzednika, Rogue One oraz Republic Commando. Ponadto niemal każdy epizod ma jakiś gościnny występ. Mam na myśli nie tylko postacie związane już z franczyzą (Bo-Katan – Katee Sackhoff, Rosario Dawson – Ahsoka Tano, Boba Fett – Temuera Morrison), ale także jednorazowe występy takich osób jak Timothy Olyphant, Titus Welliver i Bill Burr. Naturalnie nie można też zapomnieć o powrocie nadwornego złola ponownie granego przez Giancarlo Esposito. Cholera, jest jeszcze jeden występ, którego nie wymienię, żeby nie psuć zabawy tym, którzy jeszcze sezonu nie widzieli, ale powiedzmy tylko, że te zachwyty i opady szczęk, o jakich mogliście słyszeć o finale, są jak najbardziej uzasadnione.

Warto też wspomnieć, iż tym razem serwowane fabuły nie są już tylko kopiami znanych konwencji. Tutejszym bliżej do tego, co widziałem w Clone Wars niż epizodów 7-9. Fakt, znajdzie się kilka scen, w których można pomyśleć, że nawet jak na Gwiezdne wojny, postacie są aż za bardzo nietykalne, ale na tle całości jest to drobiazg. Zwłaszcza, że wątki niektórych z nich rozwinięto i fajnie popatrzeć, że fabularnie nie stoją w miejscu i np. otrzymały większą rolę w danym miejscu/społeczności.

Jeśli pierwszy sezon Mandaloriana przypadł wam do gustu, drugi jest obowiązkowy. Jeśli nie, cóż, warto spróbować, gdyż jakościowo S2 jest jednak lepszy, bogatszy i bardziej dopracowany. Moja ocena: 5.

niedziela, 14 listopada 2021

The Witcher: Nightmare of the Wolf

Nie jestem fanem netflixowego Wiedźmina. Ma kilka fajnych elementów, ale nie spełnił moich oczekiwań jako adaptacja, ani nawet jako serial fantasy sam w sobie. Gdy zobaczyłem zapowiedzi Nightmare of the Wolf, jedyne, co przyszło mi na myśl, to dojonko.

Film opowiada historię Vesemira i obejmuje okres od momentu, gdy był chłopcem marzącym o bogactwie, po wiedźmina, który przetrwał atak na Kaer Morhen.

Od razu powiem, że Nightmare nie podoba mi się. Pierwszym powodem są nieścisłości fabularne. Ot, choćby rozjechane ramy czasowe. W momencie pogromu Kaer Morhen Geralt kończył swoje szkolenie lub miał już je za sobą. Tutaj na tym samym etapie dopiero od niedawna przebywa w szkole.

Drugim powodem jest brak klimatu. No nijak nie widzę tam uniwersum z książek Sapkowskiego. Są znane imiona i nazwy, ale całość przypomina fanfic lub spin-off animowanej Castlevanii. Ja rozumiem, że zabójcy potworów byli szybsi i sprawniejsi od przedstawicieli innych ras, ale nawet ich walki najczęściej sprowadzały się do pojedynków, a nie sekwencji rodem z gier typu Devil May Cry lub Darksiders. Do tego dochodzą skoki z wysokości łamiących kości i inne efekciarskie popisy rodem z anime oraz trykociarskiego gatunku.

Powód numer trzy to przewidywalność opowieści, banał oraz bzdury. Zakładając na moment, że książek nie ma, ale animacja oraz produkcja z Cavillem rozgrywają się w tym samym uniwersum, brakuje tu konsekwencji. W serii fabularnej magia była naprawdę biedna, efektów mało, a sposób działania słabo rozwiązana (zamienianie magów w żywe baterie). Nightmare się tego w ogóle nie trzyma i bliżej mu do gier oraz książek. Owszem, dzięki temu jest na co popatrzeć, ale sensu w tym za grosz. Nie mam też pojęcia, skąd się wzięła ta maniera, że magowie w produkcjach czerwonego N są tacy zarąbiści we wszystkim. W literackim pierwowzorze bez potrzeby stosowania magii chyba tylko Vilgefortz stanowił realne zagrożenie dla Geralta. Natomiast w Witchflixie najpierw Yennefer okazuje się szermierką nie z tego świata, a teraz kolejna czarodziejka strzela z łuku tak, że elfy mogłyby chodzić do niej na korepetycje. Jakby tego było mało, w finalnym ataku na wiedźmińskie siedlisko ludzie nie mają problemu z tym, że walczą ramię w ramię z potworami przyzwanymi przez czarodziejkę.

Gdybym miał coś pochwalić, to na pewno mega płynną animację i kreatywność (bardzo często krwawą), jaką autorzy lubią się popisywać w scenach z walką oraz magią. Polski dubbing jest w porządku, a gdyby całość zatytułowano The Witcher X Castlevania, nie miałbym żadnych problemów. Jednakże tytuł wyraźnie mówi The Witcher, z którym film nie ma prawie nic wspólnego. Dlatego moja ocena to 2-.

niedziela, 7 listopada 2021

W lesie dziś nie zaśnie nikt 2

Przy pierwszej części bawiłem się naprawdę dobrze. Ot, głupawy film, na którym rechotałem praktycznie od początku do końca. Zasiadając do sequela spodziewałem się podobnego efektu. Niestety, rok 2021 najwyraźniej jest rokiem rozczarowujących sequeli, gdyż po Halloween Kills i Candymanie 2021 kolejnym zawodem jest właśnie W lesie dziś nie zaśnie nikt 2.

Pierwsza połowa filmu to pi razy oko powtórka z rozrywki. Tak samo durna, kiczowata i krwawa, co pierwowzór. Z tą różnicą, że autorzy zakładają znajomość tegoż u widza, dzięki czemu dwójka robi krótką ekspozycję tylko dla nowych postaci, a potem rusza z kopyta. Całości tradycyjnie towarzyszy żenujące poczucie humoru i bardzo tanie nabijanie się ze stereotypów kilku grup zawodowych. W związku z czym jeśli dowcip o świętowaniu urodzin Hitlera z poprzedniego filmu komuś nie podszedł, tutaj też nie ma czego szukać.

Potem dochodzimy do drugiej połowy. Zamysł jest taki, że tu obserwujemy akcję z oczu antagonisty. I nie mam na myśli trybu stalkera, jaki stosowano w Halloween. Dosłownie zmienia się to, kto jest teraz w centrum uwagi. O ile pomysł sam w sobie jest ciekawy, o tyle realizacja leży. Zaczyna się łopatologiczne wyjaśnianie, co komu wolno, które przypomina dorabianie głębszego tła do wypróżniania się. Do tego dochodzi parę obrzydliwości (nie żeby mnie brzydziły, widziałem gorsze rzeczy), które nie wiadomo jak potraktować. Jako widz rozumiem, że ten nowy zestaw „bohaterów” może mieć takie potrzeby, tylko czy ja muszę na to patrzeć? No i największy grzech – nuda. Twórcy tak bardzo koncentrują się na wyjaśnianiu wszystkiego, że w efekcie mało co się dzieje.

Czy poza pierwszą połową widowiska można doszukać się jakichś zalet? O dziwo, tak. Aktorsko jest świetnie, bo żeby wygadywać takie dyrdymały, trzeba mieć nie lada dystans do swojej pracy. Zwłaszcza osoby będące po drugiej stronie barykady. Odniosłem wrażenie, że po zrobieniu charakteryzacji ich zaangażowanie skoczyło o 100% w porównaniu do postaci ludzkich. Końcówka jest dość zabawna i konia z rzędem temu, komu ostatnia scena nie skojarzy się z Resident Evil z 2002. Przy czym jest to skojarzenie typu: jaki kraj, taki RE.

Jeśli komuś W lesie dziś nie zaśnie nikt przypadł do gustu, jak najbardziej powinien spróbować dwójki, choć ostrożnie. Natomiast przeciwników ta odsłona nie przekona ani do zmiany zdania, ani do polubienia slasherów jako takich. Moja ocena: 3+.

niedziela, 31 października 2021

Halloween Kills

Ten film robi taki sam numer dla Halloween (2018), co Halloween 2 dla Halloween (1978) – nie dość, że rozgrywa się tej samej nocy, to startuje dosłownie w momencie, w którym poprzednik się zakończył. No prawie, bo zanim faktycznie wrócimy do tej chwili, mamy jeszcze retrospekcję nawiązującą do oryginału.

Halloween (2018) zaskoczył mnie bardzo pozytywnie głównie przez powrót do korzeni w wielu aspektach. Niestety, HK wywala cały ten wysiłek za okno. Umówmy się, slashery to nie jest ambitne kino, ale jeśli nie potrafią zrealizować swojej prostej formuły tak, by bawiła przez półtorej lub niewiele więcej godziny, to coś jest nie halo.

HK robi dobrze następujące rzeczy. Wspomniana retrospekcja oraz powiązanie z pierwszym filmem poprzez powrót konkretnych postaci (np. dzieci, które Laurie niańczyła tamtej felernej nocy) jakoś tak naturalnie pasuje (choć przemowa o tym w barze w trakcie imprezy jest kompletnie od czapy). Sceny morderstw są jednymi z najlepszych w serii. Jak zwykle Michael nie jest wybredny, nieważne kim jest dana postać, jeśli nawinie się pod nóż, zostanie odpowiednio potraktowana.

Motyw zła, którego nie da się pokonać, działa dwojako. Z jednej strony napędza fabułę i daje pretekst do efekciarskich scen. Z drugiej finał widowiska zostaje w tej sytuacji odarty z jakiegokolwiek napięcia. Podobnie sprawa ma się z pomysłami bohaterów. Lincz i sprawiedliwość tłumu wydają się być czymś, co mogłoby wreszcie położyć Myersa na łopatki, ale nawet jeśli pominąć to, co wspomniałem o niepokonanym złu, mieszkańcy Haddonfield zabierają się za to jak pies do jeża (atakowanie jeden po drugim, strzelanie wyłącznie z odległości, z której można wyrwać broń z ręki itd.).

Natomiast elementem kompletnie położonym jest klimat. Nie ma tutaj już tego mordercy-stalkera, z którego perspektywy obserwujemy ofiary. Nie ma gęstej atmosfery strachu i niepewności, że za rogiem może czekać morderca. Ba, nie ma też kibicowania mieszkańcom, żeby dopadli Michaela. Nie licząc samego pomysłu z polowaniem na zabójcę, cała reszta haseł rzucanych przez tłum oraz konsekwencje są tak idiotyczne, że potrafią rozwalić radochę z seansu. Zresztą nie tylko one. Dialogi są w większości słabe, a pierwsza połowa filmu dosłownie wlecze się od morderstwa do morderstwa. Dalej nie jest lepiej. Gdy tylko zmieni się dynamika na ekranie, tempo jest wciąż powolne, a wspomniane idiotyzmy zaczynają rozchodzić się z grupy na pojedyncze postacie. Zdaję sobie sprawę, że mięso armatnie ze slasherów nigdy inteligencją nie grzeszyło, lecz tutaj odnosi się wrażenie, że ten zbiorowy i indywidualny idiotyzm podkręcono do kwadratu. Najgorsze jest to, że zakończenie otwarcie mówi o kolejnym (rzekomo ostatnim) sequelu. Nie mam tu na myśli: HA! Michael jednak żyje! Nie, jest to niemal tak urwane, jak niesławne zakończenia serii Topór.

Jak to w ogóle ocenić? Po głowie kołata mi się trzystopniowa wersja. Moja ocena to 3- - świetne morderstwa, parę niegłupich pomysłów i naprawdę sporo wyrozumiałości z mojej strony dla całej reszty wypełnionej durnotą i wszechobecną nudą. 2 – to ocena dla tych, którzy zaliczają pozycję pro forma i dryfują od jatki do jatki, nie wybaczając pozostałych elementów opowieści. No i w końcu 1 dla tych, których nawet efekciarska rzeź nie przyciągnie przed ekran, bo reszta jest do chrzanu.

niedziela, 24 października 2021

Candyman (2021)

Najważniejsza informacja na początek: Tegoroczny Candyman nie jest remake’iem filmu z 1992. Jest jego sequelem w taki sam idiotyczny sposób (przez wzgląd na tytuł, nie fabułę) jak Halloween z 2018 dla Halloween z 1978. Dodatkowo jeśli oglądacie oba tytuły jeden po drugim (lub znacie oryginał na wylot), odpadnie wam co najmniej jedno odkrycie związane z głównym bohaterem.

Zasadniczo motyw przewodni jest podobny do pierwowzoru. Anthony zaczyna odkrywać legendę Candymana i zdaje się popadać w szaleństwo, zaś osoby z jego otoczenia giną w makabryczny sposób. Zabrzmi to dziwnie, ale szkoda, że tylko tyle skopiowano. Dlaczego? Bo nowy Candyman jest zwyczajnie nudny. Morderstw niemal nie widać, czasami kamera zachowuje się też tak, jakby twórcy nie chcieli pokazać również efektu końcowego. Antagonista przewija się gdzieś w tle i czasami mignie w jakimś lustrze. Nie ma w nim charyzmy i niemal uwodzicielskiego głosu, jakim obdarował go w poprzednich częściach Tony Todd. Chyba tylko aktor grający Anthony’ego stara się wycisnąć z postaci, ile może. Pozostali są, bo tak napisano w scenariuszu.

Wizualnie Candyman 2021 nie przekonuje. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy to kwestia technologii pozwalającej na mega wyrazisty obraz, czy po prostu brak dbania o estetykę. Tutaj niezależnie od tego, czy idziemy z bohaterem po starym osiedlu, metrze, czy innej dzielnicy, wszystko jest ładnie oświetlone, ostre i czyste. Brak tego syfu i ponurej atmosfery z granicy snu i jawy. Ciężko nawet wskazać, kiedy przewija się motyw muzyczny w serii. Niby jestem pewien, że gdzieś w środku chyba plumkał, ale z całą pewnością jestem w stanie potwierdzić jego obecność wyłącznie w napisach końcowych…

W zasadzie gdyby wymienić zalety widowiska, byłyby to: Yahya Abdul-Mateen II i jego interpretacja Anthony’ego, powiązanie fabularne z Candymanem 1992 (choć tu mógłbym czepić się zakończenia, które niejako niweluje wysiłki z tego filmu), wytłumaczenie, dlaczego złol wygląda inaczej (tak, jest to wyjaśnione fabularnie) oraz cameo dosłownie na sekundę przed napisami końcowymi. I to tyle. Candyman 2021 nuży zamiast straszyć (ewentualnie straszy nudą). Jeśli zgodnie z obecnymi czasami wrzucono tam jakiś komentarz polityczny, to chyba mi umknął w tym oceanie słabizny. Nie polecam, a jeśli uprzecie się, żeby go obejrzeć, nie mówcie, że nie ostrzegałem. Moja ocena: 2-.

niedziela, 17 października 2021

Venom: Let There Be Carnage

Przy okazji pierwszego Venoma wspominałem, że kategoria wiekowa PG-13 dla opowieści o Carnage’u nie ma racji bytu. Po obejrzeniu Venoma 2 upewniłem się w tym przekonaniu.

Powiedzmy sobie tak – jeśli jesteście fanami komiksowego pierwowzoru i choćby pierwszego starcia na linii Spider-Man-Venom-Carnage, nie macie czego szukać w tym filmie. Spierdzielił on dokumentnie każdą możliwą podstawę fabularną, jaką dałoby się wziąć z kart komiksu, gdyby tylko zajęto się adaptacją, a nie wprowadzaniem zmian. Pochodzenie Carnage’a – zmienione, związek ze Shriek i sama jej postać – zmienione (wliczając w to obligatoryjną podmiankę koloru skóry), motywacja Cletusa – zmieniona. Jakby tego było mało, autorzy nie silą się nawet na wytłumaczenie tego, co sami wprowadzili. W jednej ze scen Venom jest przerażony (co już samo w sobie brzmi absurdalnie) tym, że Carnage jest czerwonym symbiotem. Dalczego? Cholera wie. W ostatnich scenach Kasady mówi, że chciał być przyjacielem Eddiego. Dlaczego? Cholera wie. Jedna z postaci wygląda tak, jakby u niej również zalęgło się żyjątko z kosmosu, ale czy chodzi o Toxina lub jeszcze coś innego? Cholera wie. Dlaczego Carnage twierdzi, że będzie najpotężniejszy tylko, gdy pokona Venoma? Cholera wie (Dla odmiany w komiksie proponował mu partnerstwo, żeby zatłuc Spider-Mana). Ironią jest to, że opisane drobiazgi są spójnie opisane w komiksach lub wcale ich nie ma, żeby tej spójności nie ruszać.

Venom w tej odsłonie jest bardziej infantylny (wraz z nim poczucie humoru oraz nastrój kilku scen zepsuty durnym komentarzem), a jego chęć odłączenia się od Brocka jest irytująca i sztucznie wydłuża seans (choć trzeba przyznać, że przynajmniej angażuje już znane postacie). Co mnie zaskoczyło, to chemia między postaciami. W przeciwieństwie do pierwowzoru z 2018 tutaj jakaś jest! Powody ku temu są dwa. Po pierwsze: prawie wszyscy zaangażowani są świadomi sytuacji, przez co dialogi i relacje wypadają bardziej naturalnie. Po drugie dialogi są lepiej napisane. Tym samym aktorzy wyglądają, jakby czuli się ze swoimi postaciami bardziej komfortowo.

Jak zwykle jakiś matoł musiał wpaść na to, że ¾ akcji ma mieć miejsce nocą. Choć tu muszę przyznać, że film i tak dobrze się ogląda. Lepiej wykorzystano oświetlenie, a kolor Carnage’a nie miesza się tak paskudnie, jak w pojedynku Venom vs. Riot. Ucieczka Cletusa jest szczególnie efekciarska, ale przy tym frustruje, bo gdyby film miał wyższą kategorię wiekową, dopiero byłoby na co popatrzeć. Zwłaszcza, że muzyka robi ogromne wrażenie. Sceny z udziałem czerwonego, w których nikt nic nie mówi, a on sam po prostu w nich jest, są rewelacyjne, wręcz jak z dobrego horroru. Żeby było śmieszniej, niektóre utwory znowu będą przywodzić na myśl kompozycje Danny’ego Elfmana z Batmana.

Na koniec warto wspomnieć o scenie w środku napisów. Warto ją zobaczyć, aczkolwiek nie wiadomo, co z niej wyniknie. Bo mogą to być zarówno poważne zmiany, jak i easter egg. Wszystko zależy od tego, jak się Marvel dogada z Sony.

Venom: Let There Be Carnage to widowisko minimalnie lepsze jakościowo od jedynki, jednak nadal utrzymujące się w stanach średnich i tylko jeśli całkowicie wyłączyć myślenie oraz nie porównywać którejkolwiek z jego składowych do komiksu. Moja ocena: 3+.

niedziela, 10 października 2021

Jungle Cruise

Dobra, przyznaję, tutaj sam się podłożyłem. Czytałem, że film jest co najmniej średni. Zapomniałem tylko wziąć poprawkę na gusta recenzentów.

Disney koniecznie chce powtórzyć sukces Piratów z Karaibów, a że obecnymi czasy nie po drodze mu z Deppem, próbuje z innymi swoimi atrakcjami. Jungle Cruise, podobnie jak wspomniani Piraci, jest jedną z atrakcji w Disneylandzie. Nie ma ona żadnej fabuły, tylko motyw przewodni. Opowieść dorobiono na rzecz filmu.

Na dzień dobry dowiadujemy się, że w 1556 roku grupa konkwistadorów pod wodzą Don Aguirre’a wybrała się do Ameryki Południowej, aby odnaleźć Lágrimas de Cristal, drzewo, którego kwiaty leczą wszystkie choroby i usuwają klątwy. Niestety wyprawa nie powiodła się, a słuch o ekipie zaginął. Dopiero w 1916 dr Lily Houghton razem ze swoim bratem MacGregorem próbuje odnaleźć legendarne drzewo. Udają się do Brazylii, a na swojego przewodnika po Amazonce wynajmują Franka Wolffa, którego łajba widziała już lepsze dni. Żeby nie było za łatwo, nie są jedynymi zainteresowanymi znalezieniem skarbu natury.

Widowisko na podstawie obiektu z parku rozrywki to nie jedyne powiązanie z serią o kapitanie Jacku. Jeśli kino przygodowe nie jest wam obce, na każdym kroku znajdziecie coś znajomego: jedna grupa antagonistów skojarzy się drugą częścią Piratów, drzewo i klątwa to wypisz, wymaluj części jeden i cztery, druga grupa przeciwników uciekła chyba z jakiegoś zarysu scenariusza do Indiany Jonesa, zachowanie postaci, prowadzenie akcji oraz muzyka jako żywo przypominają Mumie 1-2 z Brendanem Fraserem, zaś obecność Dwayne’a „The Rock” Johnsona jak nic przywoła dowolny z jego filmów, w którym biegał po dżungli (np. Jumanji 2 i 3).

Pal licho festiwal skojarzeń i kopiowania pomysłów. Największą wadą tytułu jest to, że zrobiono to strasznie sucho i bez polotu. Chemia między postaciami niby jakaś jest, ale nie angażuje widza. Bohaterów napisano rozsądnie i zagrano z jakimś zaangażowaniem, jednak brak im charyzmy. Poczucie humoru Franka da się uzasadnić fabularnie, lecz nie zmienia to faktu, że to same suchary. Sceny akcji są dobrze nakręcone i dość kreatywne, mimo tego nie trzymają w napięciu. Rezultatem jest opowieść z urzekającym miejscem akcji i wylewającą się z ekranu nudą oraz przewidywalnością.

Jeśli ktoś nie widział innych wymienionych przeze mnie filmów, a chce z jakiegoś powodu zobaczyć ich wypadkową, która przy tym jest (jakimś cudem) łagodniejsza/bardziej przystępna dla dzieci – może spróbować. Uprzedzam, że nawet wtedy jest spora szansa, iż Jungle Cruise go nie zaangażuje i zwyczajnie zanudzi. Moja ocena: 2+.

niedziela, 3 października 2021

If he turns me into a mummy, you're the first one I'm coming after!

Lubię klasyczne horrory. Fakt, do niektórych musiałem przekonywać się powoli (Dracula z Belą Lugosim), inne spodobały mi się od razu (The Wolf Man). Do tej drugiej kategorii zalicza się także Mumia z Borisem Karloffem (tak, jego bardziej znaną rolą jest potwór w flimie Frankenstein). Widowisko z 1932 jest z rodzaju tych powolnych, stonowanych i klimaciarskich. Jego natura zmieniała się w zależności od dekady, w której kręcono nową wersję historii. Jednak gdy w 1999 wyszła kolejna iteracja, trochę się zdziwiłem zmianą konwencji, ale zabawa i tak była dobra.


The Mummy (1999)


Seans rozpoczyna się od podania informacji, kto będzie głównym antagonistą. W tej części horror jest najbardziej odczuwalny i może być trochę mylący. Gdy wieko sarkofagu się zatrzaskuje, jesteśmy rzucani w przód do roku 1926, kiedy to rodzeństwo Jonathan i Evelyn Carnahan stara się odnaleźć Hamunaptrę – legendarne miasto zmarłych. Naturalnie nie są jedynymi zainteresowanymi odkryciem i potencjalnymi skarbami. A im więcej ludzi, tym większe prawdopodobieństwo, że ktoś wypuści pogrzebane tam zło.

Jak już wspomniałem, najwięcej horroru jest na początku. Potem trafia się na jego elementy w trakcie, ale większość opowieści przypomina raczej przygody Indiany Jonesa lub stare filmy przygodowe przyprawione odrobiną współczesnego, czarnego humoru. Jest to w dużej mierze zasługa Brendana Frasera. Nie podejrzewałem go o to, że będzie potrafił poprowadzić cały film i nie wypaść przy tym głupkowato. W ogóle obsada jak na tak kiczowaty zamysł daje z siebie, ile może i nie psuje klimatu. Śmiałbym powiedzieć, że tak mogłaby wyglądać sesja w Pulp Cthulhu.

Porównałem tę wersję Mumii do starego kina przygodowego. To skojarzenie budzą przede wszystkim zdjęcia oraz oprawa dźwiękowa. Odczucie pojawiało się przy ekspozycji danego miejsca albo rzutach np. na całe pomieszczenie. Przy zbliżeniach i w scenach akcji jest już bardzo współcześnie i dynamicznie. Akcję śledzi się bardzo wygodnie, wszystko jest przejrzyste, a widz się cieszy, że nikt nie wpadł na durny pomysł wykorzystania trzęsącej się kamery.

Gdybym miał ponarzekać, to na dwie rzeczy. Pierwszą są efekty specjalne, które już w momencie wypuszczenia filmu wyglądały tak sobie. Zwłaszcza, że starsze tytuły, choćby pokroju Jurassic Park, wyglądały (i nadal wyglądają) lepiej. Chociaż w porównaniu z sequelem (o czym będzie niżej) nie są takie złe. Drugą rzeczą jest czas trwania. I to już bardziej kwestia gustu. Dałoby się opowieść przyciąć w paru miejscach (zwłaszcza w finale, gdy wszyscy bawią się w ciuciubabkę z Imhotepem), ale wtedy straciłaby na płynności i smaczkach (monolog Jonathana odnośnie wielbłądów).

The Mummy z 1999 to przyjemne kino przygodowe z domieszką grozy. W sam raz na weekendowy wieczór. Bawiła w 1999, bawi i teraz. Moja ocena: 4+.


The Mummy Returns


Nie spodziewałem się, że polubię ten film. Jego głównym założeniem jest: więcej tego samego. Zamiast jednego złodupca, mamy dwóch. Zamiast jednej reinkarnacji babki z przeszłości, mamy dwie i tak dalej.

W 1933 kolejna grupa próbuje wskrzesić Imhotepa. Chcą, aby ten pokonał Króla Skorpiona i w ten sposób przejął jego armię, która podbije świat. Akurat w tym samym czasie małżeństwo Rick i Evelyn O’Connel szukają artefaktów związanych ze wspomnianym władyką. Naturalną konsekwencją jest to, że ich drogi się skrzyżują, angażując przy tym kolejne znane oraz nowe postacie.

TMR to już kino przygodowe pełną gębą. Tak, są tam momenty, które mogą kogoś wystraszyć, ale całości bliżej do Piratów z Karaibów niż Drakuli. I muszę przyznać, że byłem zachwycony każdą minutą widowiska. W jego trakcie miałem zmieniające się miejsca akcji. Dekoracje przygotowano z taką dbałością o szczegóły, że brak słów. Zdjęcia są świetne, a symfoniczna muzyka doskonale podkreśla atmosferę. Sceny akcji są dynamiczne, przejrzyste i różnorodne, a ekspozycja nie nudzi. Dodatkowo tytuł gwarantuje graczom Diablo 2 co najmniej jedno wspomnienie niczym flashback z Wietnamu.

Chemia między postaciami jest rewelacyjna. Każdy pasuje do danej frakcji, nikt nie sprawia wrażenia zbędnego. Wielkie brawa należą się za postać Alexa, który odstaje od stereotypów dzieciaka w opałach. Fakt, może go trochę przegięto, ale na potrzeby tej opowieści sprawuje się znakomicie. Dla porównania: W Captain America: The First Avenger jest taka scena, w której Rogers goni jednego złola. Ten ostatni próbuje opóźnić pościg i wrzuca jakiegoś przypadkowego małolata do głębokiej wody. Steve nie byłby sobą, gdyby nie rzucił się na ratunek, ale w momencie, gdy chce skakać, chłopak wynurza się i mówi: Umiem pływać, goń go. Alex jest właśnie takim dzieckiem – wpada w dużo gorsze tarapaty, ale wykorzystuje każdą okazję do tego, by uprzykrzyć życie antagonistom i/lub pomóc rodzinie.

The Mummy Returns to  również worek rozmaitości. Zawarto w nim chyba ze 3 sceny batalistyczne, ze 2-3 pościgi, od groma walk i uciekania. Evelyn z jakiegoś powodu dostała dodatkową historię o reinkarnacji, którą przy okazji powiązano ze scenami z pierwowzoru. Powracają Jonathan oraz Ardeth. Do tego trzeba doliczyć nowych wrogów, w tym sporą ilość mięsa armatniego i zwrot akcji, który przez moment może nawet zaskoczyć (a zaraz potem przypominacie sobie, jak go rozwiązać). Generalnie autorzy robią wszystko, aby cały czas coś się działo i taka karuzela atrakcji może niektórych zmęczyć.

Mnie akurat zazgrzytały dwie rzeczy, ale że są to drobiazgi, wspominam pro forma. Pierwszą jest wiek Alexa. Wprowadza dziurę fabularną. Młody twierdzi, że ma bodajże 9 lat. Tylko że te 9 lat temu to Rick i Evelyn jeszcze się nie znali, a co dopiero mówić o majstrowaniu potomstwa. Drugą są efekty specjalne. Pisałem wyżej, że tutejsze są gorsze od tych z jedynki i jest to połowicznie prawda. Imhotep w swojej trupiej wersji utrzymuje poziom. Gorzej wypada Król Skorpion w wersji CGI, ściana wody oraz armia Anubisa. Ich wygląd niespecjalnie działał już w 2001 i nic się w tej kwestii nie zmieniło. To, co ratuje tę część grafiki, to kreatywność. Choćby projekt i poruszanie się potwora, w jakiego zamieniono Dwayne’a „The Rock” Johnsona zasługuje na uznanie. Sekwencja z kurduplami w dżungli również daje radę, podobnie jak ujęcie na przepaść przypominającą wrota do piekła z ofiarami wystającymi ze ścian.

Ciekawostką jest nie tylko to, że to dopiero drugi film w karierze Johnsona, ale także fakt, iż historia Króla Skorpiona wydała się na tyle ciekawa, iż powstała o nim osobna seria filmów (którą planuję obejrzeć).

Podsumowując, Mumia powraca to doskonały koktajl przygodowy zawierający od groma składników. Sprawił mi więcej frajdy niż poprzednik. Jest absurdalny, ale przy tym widowiskowy i naprawdę dwoi się i troi, aby oglądający nie mógł się oderwać. Moja ocena: 5-.


The Mummy: The Tomb of the Dragon Emperor


Po tym, jak zaskakująco dobrze bawiłem się przy drugiej Mumii, miałem nie lada oczekiwania wobec trzeciej. Pierwsza lampka zapaliła mi się, gdy zobaczyłem datę produkcji: 2008. Kurde, faktycznie zwiastun widziałem przed The Dark Knight Nolana. Siedem lat odstępu między poszczególnymi częściami nie wróży niczego dobrego.

Druga lampka zaświeciła się, gdy zobaczyłem skok czasu w fabule. Z 1933 do 1946. Taki zabieg jest stosowany zazwyczaj, kiedy autorzy chcą drastycznych zmian. I miałem rację – twórcy zrobili to tylko po to, aby Alex był już dorosły i grał równie ważną rolę co jego rodzice. Ironii temu wszystkiemu dodaje fakt, iż w 2008 wyszedł nieszczęsny Indiana Jones 4, który wykręcił dokładnie to samo.

Lampka numer trzy – Evelyn nie jest już grana przez Rachel Weisz, tylko przez Marię Bello. I o ile do jakości aktorstwa nie da się przyczepić, o tyle braku chemii nie mogłem przełknąć. Niby wszyscy bohaterowie są, niby grani tak samo, a jednak czegoś brakuje. Wszystkie interakcje sprawiają wrażenie odgrywanych dla formalności. To ostatnie tyczy się zresztą całego filmu. Nie ma poczucia: Co jeszcze efekciarskiego możemy wrzucić? Tylko odhacza się tu listę zakupów. Kolejna mumia – ok, w końcu o tym jest seria. Ale żeby ta znowu miała armię do dyspozycji, a jedyne, czym się różni, to chińskie, a nie egipskie pochodzenie? Naprawdę współczuję Jetowi Li – facet dał z siebie, ile mógł, ale zarówno od strony aktorskiej, jak i kopanej nie dali mu zbyt wielkiego pola do popisu.

W ogóle na każdym kroku odczuwałem, jakby twórcy nie do końca wiedzieli, co chcą osiągnąć. Wspomniany generał grany przez Jeta Li – skoro jest taki aktor i taka postać, oczekuję efekciarskiego kopania i bitew. Kopania jest mało i do tego mało wyszukane, a bitwy to przede wszystkim masówka CGI, która zlewa się z tłem i męczy oczy.

Nie licząc ekspozycji, żadne z pokazanych miejsc oraz sekwencji nie zaskakują taką dbałością, jak poprzednik. Cholera, nawet walczące yeti zamiast banana na gębie budziły zażenowanie.

Nie chcę już kopać leżącego. Trzecia Mumia zawiodła mnie na tyle, że oglądałem ją na raty, żeby w ogóle przebrnąć. Nudziłem się strasznie, a gdy zobaczyłem, że w połowie widowiska próbowano powtórzyć zwrot akcji z dwójki (zmieniając tylko postać), tylko pacnąłem się w czoło. Moja ocena: 2+.

niedziela, 26 września 2021

Mortal Kombat Legends: Battle of the Realms

Bezpośrednia kontynuacja Scoprion’s Revenge koncentruje się na postaci Liu Kanga i jego przeznaczeniu. Przy czym nie ma co nastawiać się na wierną adaptację opowieści z którejkolwiek z gier. O ile SC jako tako trzymał się jedynki, o tyle BotR to mieszanka dwójki, trójki, czwórki i dziesiątki. Przejawia się to zarówno w fabule, jak i obecnych postaciach. Najbardziej zadziwiające jest to, że jakimś cudem ten miszmasz zachowuje klimat gier i brak w nim poczucia bałaganu, jaki panował w Annihilation oraz MK2021, którym dorabiano różne patenty, jakby tych w grach było mało.

Animacja jest płynniejsza niż poprzednio, zaś tła zawierają o wiele więcej detali. Radzę cieszyć się tymi ostatnimi, bo autorzy potrafią je zniszczyć raz dwa w ramach demolki, byle tylko nie rysować ich w kolejnym kadrze. Nie żeby się opierdzielali. Sekwencje ciosów są bardzo zróżnicowane, krew leje się na lewo i prawo, a przez wzgląd na dużą swobodę fabularną nigdy nie wiadomo, kto zginie i jak.

Najdziwniejsze w tym filmie jest jego tempo. Gdy postacie się tłuką, akcja zdaje się zapierniczać na złamanie karku. Jednak biorąc poprawkę na odniesione obrażenia, większość starć jest naprawdę krótka, przez co po walce okazuje się, że minęła raptem minuta-dwie, a do końca seansu zostało jeszcze sporo. Na dłuższą metę może to odrobinę męczyć i powodować nerwowe zerkanie na zegarek. Zwłaszcza przy okazji finałowego mordobicia, które odbiega konwencją od reszty i zdaje się wlec.

Niemniej jednak jeśli komuś ciągle mało rozróby w krwawym sosie MK, Battle of the Realms jest na tyle przyzwoite, że warto dać mu szansę. Moja ocena: 4-.

niedziela, 19 września 2021

Andrzej Sapkowski – Ostatnie życzenie

Niniejszy wpis nie będzie pierwszym wrażeniem z lektury. Wiedźmina czytam chyba po raz czwarty i zamierzam zestawić swoje odczucia z tymi, jakie miałem podczas pierwszego podejścia.

Gdy kończyłem szkołę podstawową, moja ówczesna polonistka, która była rewelacyjnym przykładem tego, że z uczniami dało się zrobić więcej niż zawartość programu nauczania, nakierowała mnie na kilka książek, co do których zakładała, że mogą mi się spodobać. Część z nich łyknąłem od razu, bo np. do Stephena Kinga nie trzeba było mnie namawiać, tylko wskazywać konkretne tytuły. W zbiorze polecanych lektur była twórczość pana Andrzeja. Niestety, na tamtym etapie jakoś nie nastawiałem się przychylnie do polskiej fantastyki. Raz że poprzednia nauczycielka naszego języka skutecznie mnie do tego zniechęciła, a dwa, że nie wyobrażałem sobie czegoś polskiego, co mogłoby wciągnąć mnie równie mocno, jak znany mi już Władca pierścieni oraz początki Świata Dysku. Po przejściu przez sito egzaminów wstępnych do szkoły średniej stwierdziłem, że może by jednak spróbować tego Sapkowskiego. To się, cholera, zdziwiłem…

Ostatnie życzenie to 6 opowiadań i 7 spajających je przerywników. Gdy czytałem je po raz pierwszy, byłem oczarowany tym, że można mieszać elfy i czarodziejów z otoczką, która wydawała się tak swojska, czy to przez wzgląd na język i zwykłe bluzgi, pewne zachowania, czy stwory, które do tamtej pory kojarzyły mi się wyłącznie z polskim folklorem. Do tego głównym bohaterem nie był żaden spadkobierca królewskiego rodu, żaden szlachetny rycerz, ani nawet pierdołowaty mag. Był nim wiedźmin – facet, z którym los obchodził się naprawdę paskudnie niemal na każdym kroku, podczas gdy on sam chciał po prostu przeżyć. Czarodzieje nie ratowali świata niczym Gandalf i spółka, tylko byli jego szarą eminencją i realizowali własne cele (co stawiało ich bliżej Bene Gesserit z Diuny). Natomiast szlachta niewiele różniła się od tej z Pieśni lodu i ognia oraz serii Franka Herberta, więc tutaj zero zaskoczenia.

Każde opowiadanie przedstawia fragment świata wiedźmina, wspomina o jego historii, a jednocześnie racjonuje to na tyle rozsądnie, że nie trzeba przekopywać się przez kilka stron opisu przyrody, by dojść do momentu, w którym Geralt tylko wyjrzał zza węgła. Do tego dochodziły dynamicznie napisane sceny akcji, przez co całość czytało się błyskawicznie.

Po latach każde sięgnięcie po Ostatnie życzenie to dla mnie trochę jak powrót w rodzinne okolice. Wiem, co mnie czeka, ale i tak z chęcią zabieram się za lekturę. Dialogi nadal mnie bawią, atmosfera opowiadań ciągle sprawia, że chętnie rozegrałbym jakąś klimaciarską sesję RPG, tylko brak już efektu wow (spowodowany pochłonięciem dużej ilości słabszej i lepszej literatury oraz ogromu popkulturowej papki). Szkoda też, iż żaden z seriali (zarówno polski, jak i Netflixa) nie sprostał zadaniu i nie przedstawił wiedźmińskiego świata nawet w połowie tak zachęcająco, jak to zrobił autor pierwowzoru. Z drugiej strony dzięki ich brakom dużo chętniej wracam do czytania. Zdaję sobie sprawę, iż nie jest to żaden Obywatel Kane polskiej fantastyki, że wielu osobom nie podobają się opisy walk lub że można by długo wymieniać drobiazgi, które zgrzytają temu, czy tamtemu. Ba, nawet jeśli znalazłbym elementy identyczne z tymi z wydanego wiele lat później Sezonu burz, tu mnie nie denerwują. Moja ocena będąca w dużej mierze wynikiem sentymentu: 5.

niedziela, 12 września 2021

Succubus Hunter

Ostatnia póki co gra związana z sukubami i łowczyniami potworów. Dołączona jako darmowe DLC do pakietu Tower + Sword. Zacznijmy od tego, że Hunter jest problematyczny w uruchamianiu. Standardowa metoda nie działa, gdyż DLC zostało wyłączone, bo jest rozpoznawane jako false positive przez programy antywirusowe. Aby je uruchomić, należy najpierw włączyć tryb beta dla pakietu Tower + Sword, następnie skopiować hasło z pliku tekstowego, który uruchamiał się zamiast gry i wpisać je w pasku bety. Tytuł zostanie pobrany, ale z poziomu Steama i tak go nie uruchomicie. Trzeba przejść do folderu z pakietem i stamtąd uruchomić Huntera.

Ok, skoro gimnastykę z odpalaniem mamy za sobą, przejdźmy do zawartości. Wcielamy się w łowczynię potworów, której siostra została porwana przez sukuba. Naszym zadaniem jest przebić się przez zamczysko kreatury, ubić wszystko po drodze i uwolnić dziewoję.

Ponownie mamy do czynienia z klonem Castlevanii, ale przez wzgląd na niewielki rozmiar produkcji odpada jakakolwiek eksploracja. Po prostu idziemy przed siebie, zbieramy monety jako manę do drugorzędnej broni i tłuczemy wszystko, co nam się pod bat nawinie, włącznie z bossem na końcu każdej sekcji. Ot, cała filozofia.

Succubus Hunter to typowy przerywnik. Nie chodzi nawet o to, że jego cała stylistyka jest wzorowana na produkcjach rodem z Gameboya, tylko że zajmie maksymalnie godzinę. Poziom trudności nie jest wyśrubowany i większość rzeczy da się zaliczyć za pierwszym podejściem, ale sterowanie potrafi zareagować z opóźnieniem. Zwłaszcza w przypadku wchodzenia i schodzenia po schodach, które na dodatek ma wolniejszą animację, co potrafi się odbić na osobach ze słabym wyczuciem czasu. Jest też taki moment bodaj w ostatniej sekwencji, gdy musimy biec na górę, a ekran podnosi się tak, jakby pomieszczenie pod nami zalewała woda. Toporne sterowanie, przeciwnicy atakujący na odległość oraz wymagający większej liczby ciosów mogą sprawić, że ten fragment będziecie powtarzać kilka razy (a i tak z przechodzeniem gry zmieścicie się w godzinie). Nie jest on długi, ale potrafi być upierdliwy.

Jeśli komuś mało atrakcji, po jednokrotnym przejściu może zrobić drugie, ale zamiast łowczyni potworów będzie mieć do dyspozycji czarodziejkę (tę porwaną siostrę, która zamienia się z łowczynią miejscami). Niby zmienia się jej atak, ale trzon rozgrywki pozostaje ten sam. Można faktycznie z jakąś tam przyjemnością potłuc pokraki i bossów (bo jak na tak małą pozycję, to wrogów jest całkiem sporo), ale nie będzie to pretekst, by do Succubus Hunter wrócić po ukończeniu lub żeby zakupić cały pakiet tylko dla niego. Moja ocena: 3.

niedziela, 5 września 2021

Doom Patrol – Season 2

Obawiałem się tego sezonu. Zacząłem go oglądać, ale przerwałem już w pierwszym odcinku, bo bałem się, że po tym, jakie wrażenie zrobił na mnie pierwszy, drugi mu nie dorówna. W międzyczasie powoli pojawiało się też zmęczenie adaptacjami komiksowymi. Akurat teraz znalazłem czas, żeby wrócić do tego popierniczonego widowiska i muszę przyznać, że przerwa + zmęczenie okazały się idealnym połączeniem na czerpanie jak największej frajdy z tego serialu.

W drugim sezonie podopieczni doktora Cauldera nie ratują świata, ani jego samego. Muszą stawić czoła najgroźniejszemu z przeciwników: sobie. Każda postać stara się uporać ze swoimi demonami i przeszłością. A żeby nie było za łatwo, w domu pojawia się także córka Nilesa – Dorothy, która nie dość, że przywodzi na myśl skrzyżowanie Dorotki z krainy OZ z kotem, to jeszcze do jej mocy należy przywoływanie wyimaginowanych przyjaciół, wśród których znajduje się choćby gigantyczny pająk. Dorothy ma ponad 100 lat, wygląda na 11 lat (i tak też się zachowuje) i bardzo łatwo sprawić jej przykrość lub ból. Gdy do tego dojdzie, odruchowo przyzywa najgroźniejszych znajomych z rodzaju tych, co zabijają wszystkich i wracają do siebie.

Jakby kłopotów było mało, gdy bohaterowie próbują coś zmienić w swoim życiu, przeważnie powoduje to większy problem (przy czym nadal nie chodzi o zagładę świata, perspektywa tejże pojawia się dopiero na końcu sezonu). Może to być kłótnia między osobowościami, która poskutkuje wypuszczeniem tej najmniej stabilnej, może to być przyzwanie poltergeista seksu, którego mogą pokonać Sex Men (tacy Ghostbusters polujący na seks-duchy), może to być wypuszczenie pasożytów Scants, które żerują na głupich pomysłach, aby je potem zamienić w esencję geniuszu. Ta ostatnia trafia do ich królowej, dzięki czemu władczyni zyskuje więcej mocy. Jak się zastanowić, to zakonnica z piłą mechaniczną przewijająca się przez głowę Jane jest na tle tego wszystkiego całkiem przyziemnym pomysłem. Krótko mówiąc: Tak, drugi sezon jest jeszcze bardziej zakręcony.

Kalejdoskop pomysłów i zmagań bohaterów z przeszłością i teraźniejszością postawił przed aktorami nie lada wyzwanie. Najlepsze jest to, że cała ekipa potrafiła mu sprostać. Nie ma tu źle zagranej postaci, zaś efekt końcowy jest taki, że ciężko nie współczuć tej zgrai wyrzutków.

Na koniec tradycyjnie ponarzekam, choć niewiele. Szkoda, że ten sezon nie jest tak zamknięty, jak poprzedni. Mamy tu nie lada cliffhanger i gdybym skończył oglądać sezon w takim tempie, w jakim był emitowany, wkurzałbym się na czekanie na dalszy ciąg (który na tamtym etapie nie był pewny). Drugi zgrzyt dotyczy wątków postaci. Każda jest kopana przez życie i czasami naprawdę chciałoby się jakąś dobrą wiadomość, chwilę wytchnienia. Widz musi nastawić się na to, że nawet jeśli taka scena nastąpi, na bank przyczyni się do większego bałaganu gdzieś dalej.

Niemniej jednak takie drobiazgi nie wpływają na poziom sezonu, po prostu są zauważalne. Natomiast samo widowisko dostaje ode mnie 5.

niedziela, 29 sierpnia 2021

Loki – Season 1

Od początku nie miałem ochoty na ten serial. Tak jak lubię Toma Hiddlestona w roli Lokiego, tak serial o alternatywnym Lokim jakoś mnie nie przekonywał. Dodajcie jeszcze słabe rozwiązania fabularne z ostatnich produkcji Marvela lub żenujący poziom Black Widow, a otrzymacie stopień mojej niechęci. Pocieszający był tylko fakt, że tym razem zaserwowano raptem 6 odcinków.

Całość zaczyna się dokładnie w momencie, gdy Loki podczas chryi w Endgame korzysta z chwili, żeby się teleportować gdziekolwiek poza zasięg Avengers. Właśnie wtedy dopada go ekipa twierdząca, że odpowiada za porządek świętej linii czasu, a wyczyn Lokiego jest anomalią, którą należy naprawić, żeby nie powstało multiwersum.

Jeżeli chcecie zespoilować sobie finał tego sezonu, zerknijcie na podtytuł zapowiedzianego sequela Doctora Strange’a. Na domiar złego to nie jest jedyny grzech tej produkcji. Lokiego w wersji Toma jest tutaj mało. Może w pierwszych dwóch odcinkach tego nie widać, ale już od trzeciego jak najbardziej. Owszem, niektóre wersje tej postaci są zabawne i przykuwają wzrok, ale dałoby radę zrobić show bez nich. Do tego jak już dostaniemy tę wersję cwaniaka, dla której większość zasiada przed ekran, to jest ona poniewierana tak często, że aż się przykro robi.

Po drugie – znając zakończenie, stawki i tym podobne – ten serial nie wzbudził we mnie żadnych emocji. Nie odczuwałem napięcia, nie binge’owałem go odcinek za odcinkiem. Leciałem tylko, żeby odhaczyć seans. Z ekranu wiało nudą pomimo dobrego aktorstwa, ciekawych (nie tylko wizualnie) miejsc oraz smaczków (Kang?).

Śmieszna sprawa jest też integracją Lokiego do MCU. Sam w sobie w zasadzie nie ma z tym problemów, ale już rodzeństwu nie chce pomóc (widać nie tylko fabularnie jest wyrodnym bratem). Autorzy mieli tutaj okazję potwierdzić, że tacy Agents of S.H.I.E.L.D. są częścią uniwersum, bo wspomina się o Coulsonie… ale tylko do jego śmierci w Avengers. Co w tym śmiesznego? Że ze dwa odcinki dalej pojawia się Lady Sif, która była tak w filmach, jak we wspomnianych Agentach. Jeśli pominę na moment obecność postaci, zgaduję, że był inny powód. Nie, nie chodzi mi o to, że udajemy, że nie pamiętamy o tamtych produkcjach (choć w przypadku Inhumans nie mam o to pretensji). Otóż przez Lokiego przewija się wątek jego sumienia (bez sensu przyśpieszony obejrzeniem jednej projekcji). Podejrzewam, że gdyby tam wrzucić wskrzeszenie Phila, pomysł na zrewanżowanie Asgardczyka ległby w gruzach (z drugiej strony byłaby to doskonała okazja, by go jeszcze bardziej zgnoić, bo nawet zabić skutecznie nie umiał).

Wracając do rzeczy, Loki jest jednocześnie pomysłowy i nudny. Można obejrzeć, jeżeli nie macie absolutnie żadnego innego serialu na tapecie. Jeśli jednak jedyną istotną informacją, jaką wyniesiecie z seansu ma być ta, że chodzi o multiwersum, to równie dobrze można go nie oglądać. W filmach jakoś to nadgonią. Moja ocena: 3.

niedziela, 22 sierpnia 2021

The Sword of Succubus

Gdyby zestawić Sword z Tower (z którą jest sprzedawany jako jeden pakiet), to ten drugi tytuł nie był aż tak dużą zrzynką z Zeldy, jak mi się wydawało. Natomiast Sword bezczelnie kopiuje nawet Triforce. Jednocześnie ciężko mieć to za złe, gdyż w ostatecznym rozrachunku Sword jest jednak lepszą grą.

Wcielamy się w kolejnego sukuba (wbrew wyglądowi nie ma nic wspólnego z tym z Wieży, jedna sytuacja sugeruje nawet, że oba tytuły rozgrywają się równolegle). Po raz kolejny fabuła jest tak durna, że ciężko nie uśmiechnąć się pod nosem. Do domu naszej protagonistki wparowuje typ, który twierdzi, że jest lokalnym bohaterem i zbawcą, a z tego tytułu przysługuje mu dowolna pomoc, o jaką poprosi. Sprowadza się to do tego, że wpadł, żeby sobie poużywać, ale nie wziął poprawki na nasze demoniczne możliwości, przez co zeszło mu się w finale. Sukub wziął miecz niedoszłego wybawcy, co z automatu mianowało ją na nową bohaterkę. Dziewoja chyba nie ma nic innego do roboty, bo zamiast wyrzucić żelastwo w najbliższe krzaki lub do rzeki, zgadza się i rusza dowieść swej wartości w trzech próbach.

Do dyspozycji oddano 18 miejsc, a w nich dodatkowo kryjówki, miasto, jaskinie, lochy i inne atrakcje. Poruszanie się po krainie zawiera sporą dozę swobody, przy czym nie wszędzie wleziemy na dzień dobry. Tu i tam potrzebny będzie przedmiot fabularny, żeby utorować drogę, a gdzie indziej nowy ekwipunek. Mimo to poczucie wolności jest spore. Wręcz do tego stopnia, że chce się szlajać po okolicy choćby po to, żeby zdobyć fundusze na wszystko, co upatrzymy sobie w sklepikach i u rzemieślników.

Walkę nieco zmieniono w stosunku do Tower. Tym razem priorytetem są ataki wręcz, a dopiero potem dystansowe lub używanie dodatkowych przedmiotów. Jednak podobnie jak poprzednio, nadwątlone zdrowie oraz siły magiczne odzyskujemy poprzez wykorzystanie przeciwników w sposób, do którego sukub został powołany. Ba, rolę tego ostatniego zwiększono też pod kątem fabularnym, jak i w czynnościach pobocznych (można na tym zarabiać).

Golizny tym razem nijak nie da się uniknąć (już nawet pomijając wątek z prostytucją), więc jeśli komuś przeszkadza gatunek, musi poszukać innej produkcji. Zwłaszcza że humorystyczne podejście podkręcono jeszcze bardziej wprowadzając „surowiec”, jakim jest mleko sukuba (i tak, to jest jeden z powodów, dla których zwiększono rozmiar naszej bohaterki).

O dziwo tym razem poziom trudności jest dość zbalansowany. Nie ma wrażenia, że coś jest za łatwe albo tak trudne, że wymagany jest refleksu rewolwerowca na energetyku. W związku z czym każda zagadka, rozgryzienie taktyki na jakiegoś niemilca lub zwyczajne skopanie komuś zadka dają satysfakcję.

Grafika i udźwiękowienie to nadal okolice NESa, ale w porównaniu z Tower są bardziej zróżnicowane i milsze dla oka/ucha. Natomiast same animacje stoją na podobnym poziomie.

Szkoda tylko, że pomimo tych wszystkich zmian gra trwa mniej więcej tyle samo, co poprzedniczka. Gdy pokonałem ostatniego bossa, na liczniku miałem 5,5 godziny. Fakt, nie pamiętam, czy odblokowałem całą galerię, ale czas uwzględnia również farmienie pieniędzy potrzebnych na kompletne ulepszenie broni i zbroi. Wciąż jednak biorę pod uwagę, że jest to tytuł z pakietu i w promocji może śmiało być głównym powodem zakupu. Moja ocena: 4+.

niedziela, 15 sierpnia 2021

Sword Art Online II

Drugi sezon SAO, tym razem podzielony na trzy wątki. Pierwszym jest Phantom Bullet związany z Gun Gale Online – VRMMO z bronią palną i ekstremalnie podkręconym PvP. Na jego arenie pojawia się typ o jakże idiotycznej nazwie Death Gun, który twierdzi, że jego broń zabija nie tylko awatara, ale także kryjącego się za nim w świecie rzeczywistym gracza. Kirito zostaje zwerbowany do zbadania sprawy.

Spójnością ten wątek odpowiada pierwszemu z sezonu nr 1, ale przebija go lepiej poprowadzonym zakończeniem. Samo GGO ma cięższy klimat (nie tylko przez wzgląd na atmosferę rodem z cyberpunka i postapo), a historia i poruszane tematy tylko temu wydźwiękowi wtórują. Pod przykrywką opowieści z pogranicza fantasy i s-f widz otrzymuje takie zagadnienia jak stalking, kradzież danych, choroby psychiczne, traumatyczne przeżycia i ich wpływ na osobowość. Pewnie, że jest tu sporo głupotek typu wpisywanie danych do turnieju bezpośrednio w grze, zamiast w formularzu poza nią, albo tradycyjne przegadanie przebiegu akcji, które ją spowalnia (bo treść rozmowy dopiero co obejrzeliśmy odcinek wcześniej). Niemniej jednak to nadal dobre 14 odcinków, których finał potrafi utrzymać w napięciu (pomimo zapychania go w sposób, jaki nie powstydziłaby się oryginalna wersja serialowego Dragon Ball Z). Nowe postacie dobrze współgrają ze starymi. Nawiązania do 1. sezonu brzmią naturalnie i nawet naiwność bohaterów oraz umowność przedstawianej rzeczywistości nie przeszkadza.

Drugim wątkiem jest powrót do ALO i pomoc bogini Urd w obronie przed inwazją z Thryma. W tym celu Kirito i spółka muszą mu nastukać, a przy okazji zdobyć Excalibur. To raptem trzy odcinki radosnego naparzania oraz współpracy. Klimat ekipy próbującej pokonać ostatniego bossa w podziemiu przypomniał mi godziny wtopione we wspólne granie w tytuły MMO (ze wskazaniem na World of Warcraft oraz Guild Wars). I chociaż żadna z naszych rozgrywek nie wyglądała tak epicko, potrafiliśmy bawić się równie dobrze, co główni bohaterowie. Cały ten story arc uwydatnia, jak bardzo nasza rozrywka jest uboga (choć ciężko jej odmówić rozwoju). Jest tam taka fajna wzmianka o całym silniku generującym zadania, fabułę i lokację wyłącznie na podstawie mitologii i informacji z internetu. Do tego dochodzą przedmioty w pojedynczych egzemplarzach – no generalnie wszystko, co mi się marzy, odkąd miałem okazję zobaczyć, jak wygląda praca przy organizacji eventów przez GMów w starych MMO. Wracając do serialu – atmosfera tej opowieści jest dużo lżejsza tak w warstwie fabularnej, jak i nowych: wejściówce oraz zakończeniu. Widok kolejnej dziewoi za kratami trochę mnie zaniepokoił, bo myślałem, że będzie to odgrzewanie kotletów w postaci idiotyzmów z poprzedniego sezonu, ale nie – wybrnięto bardzo fajnie.

Trzeci i ostatni wątek zaczyna się niemal równie niewinnie. W ALO pojawia się gracz, który wyzywa wszystkich na pojedynki i nikt nie może mu dokopać, wliczając w to Kirito. Ostatecznie udaje się to Asunie. Gracz w ten sposób chciał sprawdzić, czy ktoś jest na tyle silny, żeby pomóc jego gildii w pokonaniu bossa jako jednej drużynie zamiast kilku. A potem dostajemy w łeb rzeczywistością. Na pierwszy plan wychodzą przesadzone ambicje rodziców w stosunku do dzieci, choroby śmiertelne wśród małolatów, technologie uśmierzające ból, a także rozwój urządzeń umożliwiających AI interakcję ze światem rzeczywistym. Balansowanie obu warstw fabularnych wyszło dobrze, choć nie uniknięto tradycyjnych bzdur w dialogach, np. Asuna pytająca Zekkena w stylu: „Więc te wyzwania rzucane graczom, to żeby wyłonić odpowiedniego?” Brzmi normalnie, prawda? Tylko że to pytanie pada niemal bezpośrednio po walce, w której sama wzięła udział i po tym, jak już Zekken wyjaśnił, dlaczego to robi.

Niemniej jednak to tylko czepianie się z mojej strony. Sword Art Online II jest o niebo lepszy od poprzednika i gdyby nie liczne odniesienia do oryginału, powiedziałbym, żeby tamten olać i zacząć od drugiego sezonu, nawet z jego dziwnymi dialogami. Moja ocena: 5-.

niedziela, 8 sierpnia 2021

The Suicide Squad

Jestem chyba jedną z niewielu osób, które lubiły pierwszą część. Tak – był to film niesamowicie głupi, wtórny i nie do końca przemyślany, ale takiego oczekiwałem i bawiłem się dobrze. Wersja rozszerzona zdaje się dodawać trochę więcej ponurego klimatu, ale na odbiór nie wpływa. Gdy zapowiedziano sequel będący jednocześnie soft rebootem, byłem sceptycznie nastawiony. Głownie dlatego, że jestem zdania, iż powinno się wziąć konsekwencje fabularne na klatę i próbować je wyprostować, nie iść na łatwiznę i zapominać o nich lub resetować w nieskończoność. O dziwo moje obawy były nieuzasadnione.

Do rzeczy, TSS nie ignoruje poprzednika. Czego by o nim nie myśleć, sequel korzysta z wyłożonych fundamentów, w pierwszej minucie przypomina, na czym polega udział w Task Force X i od razu rzuca nas w wir akcji. Tutaj nastąpiło drugie zaskoczenie z rodzaju tych, które powodują wyplucie pochłanianego napoju. Nie wiem jak wy, ale ja przeżyłem szok, gdy na seansie Dredda i Deadpoola zobaczyłem bryzgającą krew. Jak to? Można adaptować komiks i nie zaniżyć kategorii wiekowej? Co to za czary?! Ten film robi to samo. Byłem przyzwyczajony do kategorii PG13 w DCEU, a tu niespodzianka. Krwi i flaków jest tyle, że Wade Wilson mógłby się zaczerwienić. Cholera, jedną ze scen z King Sharkiem można śmiało dodać do Mortal Kombat XI. Całej jatce towarzyszy humor, który znowu przywodzi na myśl pyskatego najemnika. Widać to zwłaszcza w scenie pacyfikacji obozu w dżungli, która z automatu stała się jedną z moich ulubionych w całym filmie. To jest ten rodzaj przerysowanej przemocy, który powoduje niekontrolowany rechot przez cały czas trwania sceny.

James Gunn ma talent do brania postaci, które nawet na papierze brzmią absurdalnie i sprawiania, że jednak będą działać. Gdyby mi ktoś w okresie pierwszego Iron Mana albo nawet Avengers powiedział, że wprowadzi na ekran Polka-Dot Mana (jedna z niewielu niszowych postaci, które w tym składzie kojarzę) i że typ będzie wymiatał, powiedziałbym, żeby się rozmówca przeszedł po okolicy i ochłonął, bo paskudnie bzdurzy. Ale postać trafiła na magika, jakim jest Gunn i faktycznie robi show (za co duże brawa należą się też odtwórcy – Davidowi Dastmalchianowi). To samo tyczy się prawie wszystkich nowych uczestników rozróby. King Shark w wykonaniu Stallone’a – super. The Thinker Petera Capaldi – odrażający i fascynujący jednocześnie. Starro – główny antagonista – tu ciężko mi coś napisać, bo nie chcę spoilwać bardziej niż podaniem nazwy. Powiem tak – jeśli nie wiesz, kim jest Starro – nie idź do wujka Google, nie szukaj. Zdziwisz się jak cholera. Jeśli wiesz, kim jest Starro – tak, Gunnowi udało się w pełni oddać kaliber paskudy. John Cena ma przynajmniej 2 fajne sceny, ale reszta to taki jego standard. Idris Elba jako Bloodsport jest chyba najdziwniejszy w tym zestawieniu. Z jednej strony wygląda tak, jakby ktoś pisał jego wątek z myślą o Deadshocie, z drugiej cała jego fabuła to w zasadzie anty-Will Smith (co prowadzi do jednej z najzabawniejszych kłótni). Daniela Melchior jako Ratcatcher II jest jedną z lepiej zarysowanych bohaterek, ale jej historia ma dla mnie tę wadę, iż wywala ojca z uniwersum. Szkoda, gdyż w komiksie był to człowiek, który solidnie zalazł Batmanowi za skórę.

Weteranom również niczego nie brakuje. Po raz pierwszy można zobaczyć, dlaczego bumerangi Kapitana Bumeranga są tak zabójcze. Harley znowu zachowuje się jak ogarnięta kobieta, do tego nie wstydzi się swoich żądzy i na każde działanie ma uzasadnienie, a nie że całe zło to faceci i już. Scena, w której Margot Robbie ucieka z celi to majstersztyk, a ponoć ona sama robiła te akrobacje. Rick Flagg (powracający Joel Kinnaman) jest mniej spięty (w sumie logiczne, bo tym razem to nie jego luba rozrabia) i lepiej kontroluje niektóre sytuacje. Amanda Waller, czyli niezmiennie apodyktyczna i skrupulatna szefowa projektu grana przez świetną Violę Davis, dominuje praktycznie w każdej swojej scenie.

W zestawieniu SS vs. TSS ten drugi jest zdecydowanie lepszym filmem. Niemniej jednak ocenę dostanie niewiele wyższą, gdyż zakradło się tu kilka rozwiązań, które mi nie do końca pasują. Pierwszym jest rotacja postaci. Nie mam pretensji o skład, tylko co z nim zrobiono. Spodziewałem się tego, że wiele tych nikomu nieznanych osób ma służyć wyłącznie jako mięso armatnie. Jednak decyzja o tym, kto przeżyje cały seans jest już dla mnie dyskusyjna, bo obrywa się także weteranom. Nie wiem, czy to kwestia tego, że Gunn wpadł na jeden film, zrobił rozpierduchę, a teraz autorzy uniwersum radźcie sobie sami. Czy może to aktorzy chcieli wycofać się z DCEU póki czas. Wiem tylko, że nie potrafiłem znaleźć uzasadnienia, które by mnie satysfakcjonowało.

Drugim jest strasznie nierównomierne tempo opowieści. Początek – super. Finał – jazda bez trzymanki. Natomiast środek zawiera tak widoczne dłużyzny, że aby nie zasnąć, robi się wyliczankę, co można byłoby wyciąć, żeby przyśpieszyć akcję o te kilka minut.

Trzecim jest ścieżka dźwiękowa, które jest tylko ok. W tym jednym aspekcie pierwszy Oddział zdecydowania góruje nad młodszym bratem.

Podsumowując, jeśli Suicide Squad przypadł wam do gustu, The Suicide Squad również zapewni zabawę. Jeśli SS was wynudził, TSS ma szansę się zrewanżować z nawiązką, o ile tylko nastawicie się na nieślubne dziecko Guardians of the Galaxy i Deadpoola, a nie produkcję Larsa von Triera. Moja ocena: 4+.