niedziela, 31 marca 2019

Runaways – Season 1

Po klapie Inhumans byłem zaskoczony, że ktoś jeszcze chce ryzykować z przenoszeniem kolejnych serii komiksowych na mały ekran. Ba, i do tego dołączać je do MCU! Niby w tym samym czasie seriale netflixowe cieszyły się powodzeniem, ale Runaways nie miało być na tej platformie. Trafiło na Hulu.

Przyznam się, że jest to jedna z tych serii, o których nie wiedziałem absolutnie nic. Nawet tego, że istnieje. Jednak jak tylko ogłoszono, iż powstaje adaptacja, zabrałem się za nadrabianie zaległości. Co było o tyle prostsze, że wydawnictwo Egmont zaczęło wydawać tę serię w zbiorczych tomach, a po lekturze pierwszego z nich mogłem z czystym sumieniem chapnąć od razu cały sezon.

Założenie fabularne jak na produkcje w MCU jest nietypowe. Grupa nastolatków odkrywa, że ich rodzice to taka podręcznikowa ekipa złoczyńców. Żeby było jeszcze ciekawiej, w tym samym czasie wychodzi na jaw, że dzieciaki też nie są takie zwyczajne. Postanawiają zorganizować się i uciekają z domów.

Komiks niemal od początku rzuca czytelnika w wir akcji. O bohaterach nie wiemy praktycznie nic. Tylko tyle, że ostatni raz widzieli się kilka lat wcześniej i że wcale nie mają ochoty na spędzanie czasu w swoim towarzystwie, a potem jest już z górki. Z serialem, niestety, tak dobrze nie jest. Z jakiegoś powodu pozmieniano od groma rzeczy, w tym relacje między postaciami, ich pochodzenie, możliwości, a nawet cele. Jestem w stanie zrozumieć zmiany podyktowane np. brakiem praw do wykorzystania tego i owego. Np. komiks od początku uwzględnia całe dobrodziejstwo inwentarza, jakim są poszczególne serie. Jeden z bohaterów gra w grę, w której postacie bazują zarówno na Avengers, jak i X-Men. Z kolei pośród osób pokazanych na kartach opowieści oprócz ludzi jest też miejsce dla kosmitów i mutantów. Z jednej strony na tym etapie cyrk związany z prawami do ekranizacji X-Men i Fantastic 4 wciąż trwał, z drugiej mieliśmy już za sobą filmowych Guardians of the Galaxy, Agents of S.H.I.E.L.D. oraz Inhumans, a i tak z Runaways wycięto nawiązania i smaczki dotyczące obu tych grup. Żeby było śmieszniej, w obsadzie jest jedna postać, która była już na dużym ekranie – w originie Doctora Strange’a. Podejrzewam, że raczej jest to niedopatrzenie, niż zamysł.

Nawet jeśli zaakceptujemy wprowadzone (niezależnie od powodu) zmiany, z ich konsekwencjami tak łatwo nie będzie. Nowe tło fabularne wymaga dość obszernej ekspozycji, rozwadniającej tempo akcji. Oryginał czyta się naprawdę szybko, a kolejne istotne informacje są podawane na bieżąco. Autorom udaje się w ten sposób stworzyć i utrzymać napięcie niemal do samego końca. Natomiast w serialu powsadzano tony nowych informacji między najważniejsze wydarzenia i praktycznie wywalono całe napięcie oraz większość zwrotów akcji. Najlepszym przykładem będzie wspomniana ucieczka. W Volume 1 następuje tak mniej więcej w połowie tomu, może wcześniej. W serialu jest to finał sezonu…

Do rzeczy pozytywnych zaliczę na pewno specyficzny klimat oraz muzykę (utwór otwierający jest prosty w swej konstrukcji, ale jednocześnie pasuje idealnie). Aktorzy – dobra gra, dobra charakteryzacja. Dobór do ról nastolatków świetny, do dorosłych… nie do końca. Panie i panowie starają się, ale mimo wszystko nie są tak złowieszczy, jak w oryginale, zwłaszcza ojciec Alexa.

Runaways jest średnie jako adaptacja i niewiele lepsze jako samodzielna historia. W pierwszym wypadku liczba zmian przyprawia o ból głowy, w drugim do oglądania potrafi zniechęcić tempo opowieści. Jeśli jednak nie nastawiacie na się na jakość pokroju Daredevila i potrzebujecie wyłącznie zapychacza przed kolejnymi filmami z MCU, można rozważyć seans. Moja ocena: 3+.

niedziela, 24 marca 2019

Inhumans – Season 1

Z Inhumans w MCU od samego początku były jaja jak berety. Najpierw byli planowani jako film w jednej z faz kinowych. Następnie wywalono ich z rozpiski. Przemianowano ich na serial, potem ktoś wpadł na pomysł, by sam pilot serialu wrzucić do wybranych IMAXów. Głowy nie dam, czy czegoś w tym procesie nie pominąłem, ale tak naprawdę to mało istotne. Całość sprawiała wrażenie, że jedna osoba uparła się, żeby wprowadzić tę frakcję do MCU, a druga osoba najpierw chciała tego uniknąć, a ostatecznie zrobiła to, by mieć ją z głowy. W rezultacie otrzymaliśmy póki co najgorszą produkcję w całym MCU.

Na Księżycu, w ukrytym mieście Attilan żyją sobie Inhumans. Nie ci zaprezentowani w drugim i trzecim sezonie Agents of S.H.I.E.L.D., tylko rodzinę królewską będącą wizytówką frakcji w komiksach. Nie wiem, czy ja mam pecha, czy może ten motyw jest wałkowany do bólu, ale za każdym razem, gdy trafiam na Inhumans (nieważne, czy chodzi o komiks, wersję animowaną (choćby odcinek w animowanych Guardians of the Galaxy), czy ten serial), to Maximus zawsze stara się obalić Black Bolta. Tak jakby niczego innego nie można było z tymi postaciami zrobić. Przyznam się, że na tym etapie są one dla mnie na tyle nieciekawe, że nawet jeśli coś innego zrobiono – zupełnie mnie to nie interesuje.

Jak wypada sam serial? Słabo. Podstawy fabuły opisałem wyżej. Cała reszta to Inhumans uciekający przed Maximusem i jego poplecznikami. Inhumans próbujący się odnaleźć na Ziemi i Inhumans próbujący odbić miasto. Żadne z tych wydarzeń nie angażuje. Interakcje z ludźmi i przebieg wydarzeń są boleśnie przewidywalne, a co bardziej przydatne postacie dostają ograniczone możliwości. Np. Lockjaw jest chyba ze 2 razy uziemiany, byle tylko bohaterowie się nie znaleźli. Z kolei Medusa traci swoje włosy w pilocie, przez co ni cholery nie kojarzy się z komiksowym odpowiednikiem. Twórcy wychodzą na skąpców, którym nie w smak efekty specjalne (a pozostałe są co najmniej dyskusyjne).

Najbardziej współczuję aktorom, bo obsada jest przyzwoita, ale materiał dostała tak kiepski, że nie da się z niego nic wykrzesać. Najgorzej ma chyba Anson Mount grający Black Bolta. Jego postać nie mówi, więc facet musi przekazać wszystko za pomocą języka migowego i wyrazu twarzy. Moim zdaniem efekt końcowy jest niezły, ale są tacy, którzy zarzucają mu granie jedną miną.

Rozczarowuje też brak powiązań z innymi produkcjami z MCU. Już pal licho filmy, ale żeby nie było niczego z Agentów, którzy tak usilnie upychali Inhumans u siebie? Nawet pięciu sekund z Daisy biegnącą po jakiś badziewnik? Pardon, ale pytanie, czy czyjeś moce pojawiły się po ugryzieniu przez radioaktywnego robala, albo wzmianka, że pojawiają się nowi Inhumans to za mało oryginalnie. Nawet tego typu smaczki da się zrobić ciekawiej, jeśli zna się uniwersum, z którym się pracuje.

Podsumowując, otrzymaliśmy krótki, ale i tak męczący ośmioodcinkowy serial, który jak tylko dobiegł końca, został skasowany. Inhumans nie potrafili spointować wątków rozpoczętych w Agentach TARCZY, nie potrafili też dać uczucia przynależności do większego uniwersum. Jest to serial, który można pominąć bez wyrzutów sumienia. Moja ocena: 1+.

niedziela, 17 marca 2019

Captain Marvel

Zacznę od tego, że nie znoszę Carol Danvers jako Captain Marvel w komiksach. Odkąd miałem wątpliwą przyjemność poznać ją w komiksowym Civil War II, mam ją za strasznego buca (pomijając już fakt, że pierwszy Civil War sam w sobie był do bani, drugiemu dzięki Carol udało się podbić stawkę). Celowo napisałem: jako Captain Marvel, gdyż wcześniej znałem ją jako Ms. Marvel i… była wtedy diametralnie inną postacią. Sympatyczną, silną i po wielu przejściach. Po „awansowaniu” na Kapitan, wydaje się całkowicie zapominać o swoim bagażu doświadczeń, a jej całokształt działań sprowadza się do: Jestem najsilniejsza i co mi zrobisz? Niczego więcej. Tak więc wiadomość o filmie poświęconym takiej „bohaterce” nie napawała mnie optymizmem. Oczekiwania umniejszały kolejne zwiastuny. A jaki jest efekt końcowy? Niemal podręcznikowo… przeciętny… Praktycznie na każdy dobry lub niezły aspekt trafia się jeden spaskudzony.

Główna bohaterka. Największym zaskoczeniem było dla mnie to, że… tę wersję Carol da się lubić. Nie jest tak nadętą purchawą, jak pierwowzór. Ogromna część jej postawy wynika z sytuacji i tła. I nie jest to tak wbijane łopatą do głowy widza, jak to prezentują zwiastuny. Pani Larson też robi, co może z odgrywaniem postaci, ale moim zdaniem to słaby materiał jej napisano. Tu dochodzimy do części, którą zepsuto. Filmowa Danvers nie posiada żadnej charyzmy. Niby w filmie pokazano, co ona potrafi, ale żadna ze scen nie ma takiego impetu, jak ta ze Stevem Rogersem w Avengers, gdy policjant pyta, dlaczego w ogóle ma go słuchać. Po seansie CM nie wyobrażam sobie, by taka postać miała dowodzić Avengers i stanowić twarz MCU przez kolejne 7, czy ile tam zakontraktowano filmów.

Kolejną rzeczą jest nierówno rozpisana przeszłość Kapitan. Część ludzka jest w porządku – dziewczyna chciała udowodnić, że może robić to, co faceci i dopięła swego, została profesjonalnym pilotem. Problem zaczyna się od zdobycia mocy. To, że jest to przypadek, to norma. To samo trafiło się Hulkowi oraz Spider-Manowi. Tylko panowie musieli uczyć się z tych mocy korzystać i jeszcze godzić je ze swoim życiem codziennym. Ba, Bruce Banner próbował się ich pozbyć. Natomiast Danvers jest tak potężna, że Kree muszą ją uczyć ograniczeń. Nie ma żadnego treningu, konfliktu, rozwoju. A gdy Carol dochodzi do wniosku, że może by tak przestać słuchać kosmitów, nagle zaczyna latać, bo… bo tak! Tym samym opowieść traci wszelkie napięcie.

No właśnie, opowieść… Nie jest jakoś wyszukana czy oryginalna. Jest to banał równy tym z Thora, czy Doctora Strange’a. Tylko że Thor miał dynamiczne i świetne otwarcie, a Doctor Strange takie efekty specjalne, że szczęka opada. Captain Marvel nie ma nic porównywalnego. No chyba tylko to, że podobnie jak Thor dostała film, który na szybko ma ją zaprezentować przed kolejną częścią Avengers, bez których ona sama jest w zasadzie zbędna.

Dalej można narzekać, że zmieniono wiele elementów względem komiksów. Np. fakt, że pierwszą Kapitan była Monica Rambeau, że Skrullowie to jednak bardziej bezwzględne typy (tym samym wątek inwazji zminimalizowano jeszcze bardziej niż filmowe Civil War w zestawieniu z komiksowym odpowiednikiem), a to są rzeczy które kojarzę jako osoba nie mająca pojęcia o reszcie mitologii związanej z CM.

Następny aspekt to integracja z MCU, której również nie dopilnowano. Ktoś chciał dorzucić Danvers tak szybko, że nie odrobił pracy domowej. Dlaczego The Protector Initiative zostaje zmieniony na The Avenger Initiative pod wpływem Carol „Avenger” (jej lotniczy pseudonim) Danvers, skoro to Captain America ma w tytule: The First Avenger? Dlaczego podczas finałowego ataku nie zareagowały żadne siły zbrojne? W pierwszym Iron Manie wystarczyło, że Tony przeleciał nad jedną strefą, by 5 minut później mieć 2 myśliwce za sobą. Dlaczego tutaj Fury swobodnie używa skrótu S.H.I.E.L.D., podczas gdy Coulson w Iron Manie wspomina, iż wciąż pracują nad nim? Co, tylko trollował Pepper? Dlaczego wojsko posiada Tesseract? Howard Stark oddał go ot tak? Dlaczego w późniejszych filmach mówi się, że Thor jest pierwszym „kosmitą”, którego napotkano (tu jednak trzeba przyznać, że podobną wtopę zrobiono w serialu Agents of S.H.I.E.L.D., w którym agencja dysponuje zwłokami kosmity zdobytymi po drugiej wojnie światowej)? Fury zatuszował całą nawalankę Kree ze Skrullami niczym Michael Bay pierwsze Transformery? Do tego dochodzą rozjeżdżające się ramy czasowe (zjawisko coraz częstsze od dodania Homecoming do MCU). Agent Fury traci oko w 1995, ale na zdjęciu w Winter Soldier ma oboje oczu podczas zaprzysiężenia na dyrektora agencji. Według jego opowieści Howard Stark był dobry sojusznikiem… tylko jak mógł nim być dla zwykłego agenta? Howard zginął w 1991, a w 1995 Fury był wspomnianym agentem, który szkolił zielonego wtedy Coulsona. Mógłbym tak długo wymieniać. Na deser zostaje idiotyczny sposób utraty oka, który rzucano jako dowcip w komentarzach pod zwiastunami filmu, a który okazał się prawdą… Jak bardzo idiotyczny? Tego samego kalibru, co nadanie nazwiska Hanowi w filmie Solo.

Ponarzekałem sobie, ale sumarycznie nie jest to najgorsza produkcja z tego uniwersum. To niechlubne wyróżnienie wciąż należy do Inhumans. Dla osób, które w ogóle nie zwracają uwagi na szczegóły wymienione wyżej, będzie to po prostu średni i nie do końca przemyślany akcyjniak (bo nawet pozostawiony sam sobie ma swoje licznie nielogiczności) posypany nostalgią za latami ’90. Humor jest charakterystyczny dla MCU. Muzykę nieźle zróżnicowano. W kosmosie są to utwory elektroniczne, kojarzące się trochę z serią Mass Effect, a na Ziemi przygrywają piosenki tamtej dekady. Efekty specjalne dają radę, ale chyba tylko odmłodzenie Fury’ego zapada w pamięć. Jeśli chcesz koniecznie zobaczyć wszystko z MCU, jednorazowy seans Captain Marvel nie jest złym pomysłem. Jeśli jednak ma to być coś w stylu: miejmy to już za sobą – lepiej sobie odpuścić, bo będzie to wymagało sporo wyrozumiałości. Moja ocena: 3.

niedziela, 10 marca 2019

Agents of S.H.I.E.L.D. – Season 4

Po strasznie męczącym sezonie trzecim czwórka stanowiła niemal nagrodę za cierpliwość.

Cały sezon da się podzielić na 3 wątki, z czego dwa zapoczątkowano już wcześniej. Rozpoczyna się całkiem nowym, w który wplątane jest największe, pozytywne zaskoczenie – Ghost Rider. Z początku wahałem się, czy nowy Jeździec – Robbie Reyes – sprosta moim oczekiwaniom, wszak z komiksów znałem tylko Johnny’ego Blaze’a oraz Danny’ego Ketcha. Jednak już po pierwszym odcinku nie miałem wątpliwości, chciałem więcej! Świetnie zbudowana otoczka wokół postaci i pewien powiew grozy, którego brakowało filmom z Nicolasem Cagem. A żeby było jeszcze lepiej, Robbie podczas opowiadania o pochodzeniu swoich mocy daje do zrozumienia, że w MCU jest przynajmniej jeszcze jeden GR. W tle tego wątku przewija się kolejny, który w zasadzie stanowił cliffhanger poprzedniego sezonu. Gdy motyw Ghost Ridera dobiega końca, wychodzi on na pierwszy plan, a jako uzupełnienie bierze Watch Dogs i polowania na Inhumans. W tym duecie lecą do samego końca.

W fabule uporządkowano tu wszystko to, czego nie cierpiałem poprzednio. Nie ma już skakania w tę i z powrotem, wałkując coś w kółko lub ledwie nadgryzając. Tutaj konsekwentnie poprowadzono opowieść, zakończono, co trzeba i pozostawiono z satysfakcją niezależnie od tego, na której warstwie skupia się widz. Wisienką na torcie jest tutaj dobrze rozegrany temat alternatywnej rzeczywistości, który stanowi integralną część opowieści, a nie zapchajdziurę wypełniającą liczbę zamówionych przez stację odcinków oraz Ghost Rider otwierający portal metodą znaną z Doctora Strange’a.

Gdybym miał polecić któryś sezon jako jedyny wart obejrzenia, bez gadania byłby to sezon 4, któremu nie potrzeba wymówek, jakie robiłem np. przy pierwszym. Moja ocena: 4.

niedziela, 3 marca 2019

Supergirl – Season 3

Przy tym sezonie zastanawiałem się, po kiego grzyba jeszcze oglądam ten serial (i nie jest to jedyna produkcja z tego uniwersum, która przyprawia mnie o tę myśl). Chyba tylko dlatego, że jest częścią Arrowverse i można go używać jako hałasu w tle, gdy inne seriale mają przerwę. Z takim podejściem zacząłem Season 3 i… trochę się zdziwiłem. Spokojnie, to nadal nie jest dobry serial.

Głównym wątkiem jest powrót Mon-Ela z przyszłości wraz z kilkoma osobami z Legion of Superheroes i pomoc Karze w powstrzymaniu kryptońskiej broni znanej jako Worldkiller.

Założenia same w sobie są w porządku. Uzupełniono je wątkami pobocznymi podobnej jakości. Autorzy chyba powoli oswajają się z myślą, że ich postacie są jednak dorosłe i dziecinnego zachowania jest tu odczuwalnie mniej (chyba w ramach sprzątania po dwóch poprzednich sezonach). Poważny ton jest narzucany przez samą opowieść. Trochę tak, jakby ktoś sobie przypomniał, jaką rozwałkę jest w stanie zrobić Supergirl i wreszcie dobrano do niej odpowiedniego przeciwnika.

Problemy pojawiają się tam, gdzie zawsze. Tani wygląd, niespecjalne efekty specjalne i motywy przyprawiające o zażenowanie. Worldkillers w komiksach robiły wrażenie potężnych, a tutaj to chudzinki w obcisłych ciuszkach, przydługich pelerynach i przydużych maskach. Demolka jest niby większa, ale czasami zbędna. Z jakiegoś powodu na szybkiego pojawia się też wątek o niesłusznych aresztowaniach i złym traktowaniu przez policję. Twórcy uniwersum mieli cały sezon takich tanich i ckliwych zagrywek (Black Lightning), ale z jakiegoś powodu muszą wpychać ich jeszcze więcej. I tak, dyżurną ofiarą jest Jimmy Olsen. Całość wciśnięto w jeden dialog jednego odcinka. Niby ma to służyć czemuś w fabule, ale sprawia wrażenie doklejonego, „bo tak”. Nie, że takie historie nie są potrzebne, tylko jeśli mają być dorzucane, by odhaczyć listę obecności, to szkoda czasu.

Z ciekawostek wymienię obecność Erici Durance, która grała Lois Lane w Smallville. Tutaj pojawia się jako Alura Zor-El, matka Kary. Zastępuje w tej roli poprzednią aktorkę, Laurę Benanti. Z kolei finał sugeruje spore przetasowanie w obsadzie, a przynajmniej zmianę czasu antenowego poszczególnych postaci.

Jeśli macie obejrzeć jeden sezon Supergirl, to niech to będzie trzeci. Tak, wiem, w drugim jest Superman, ale to niewiele pomogło. Moja ocena: 3-.