niedziela, 27 stycznia 2019

The Punisher (2017) – Season 2

Jeśli przyjrzeć się Punisherowi, jakiego mieliśmy w drugim sezonie Daredevila, a następnie w swoim solowym, da się zauważyć spadek ilości scen z zabijaniem przestępców. Chciałbym móc powiedzieć, że ten trend się nie utrzyma, ale nie mogę.

Z jednej strony mamy kontynuację wątku z Billym Russo, w którym powraca większość bohaterów drugoplanowych z poprzedniego sezonu. Z drugiej strony mamy nowego antagonistę, na którego celownik Frank dostaje się zupełnie przypadkowo. Dowcip polega na tym, że za tym antagonistą stoi spisek o skali porównywalnej do sezonu pierwszego. Różnica jest taka, że tym razem ta połowa fabularna nie jest związana w żaden sposób z przeszłością Castle’a, więc i widza zupełnie nie obchodzi. Mało tego, jeśli nie liczyć dosłownie kilku scen w całym sezonie, ta warstwa wlecze się niemiłosiernie i wydaje się być strasznie wymuszona. Nie żeby motyw z Russo był lepszej jakości. Jego wątek jest chaotyczny, rozwleczony przez wyrzuty sumienia kilku osób i niby można go sobie tłumaczyć stanem Billy’ego, ale równie dobrze można byłoby go skrócić. Oba wątki są często i gęsto przegadane, a także wypełnione głupimi decyzjami bohaterów. Gdyby je zmienić lub uniknąć, historia ponownie uległaby skróceniu.

Czy jest cokolwiek, dla czego warto obejrzeć ten sezon? Kilka rzeczy. Po pierwsze – aktorstwo. Aktorzy spisują się na medal i nawet dla samego Bernthala można pokusić się o seans. Po drugie – sceny akcji. Idealnie podsumował to Billy w pierwszym sezonie: „God damn, Frankie. I love to watch you work.” Nie inaczej jest tutaj. Gdy Castle bierze się za swoje, jest na co patrzeć. Szkoda tylko, że takich scen jest mało, a ta zamykająca serial niepotrzebnie robi smak na coś, czego pewnie już nie zobaczymy (obym się mylił). Po trzecie – muzyka. Ścieżka dźwiękowa Punishera była dobra od pierwszych zwiastunów pierwszego sezonu, a w drugim tylko podbito stawkę, sięgając choćby po klimaty typu piosenki w wykonaniu The White Buffalo, zespołu znanego ze rewelacyjnej oprawy muzycznej serialu Sons of Anarchy.

Pomiędzy słabymi i rozwleczonymi, a dobrymi elementami sezonu wciśnięto całą masę przeciętności i nijakości. Przez co Season 2 ogląda się jak zapchajdziurę między innymi serialami. Miałem nadzieję, że tym razem będzie więcej Punishera w Punisherze, ale wątków pobocznych i rozterek postaci drugoplanowych jest tyle, że czasami zahacza to o rozwadnianie serii znane z produkcji stacji CW (Arrowverse). Można obejrzeć, ale polecić się nie da. Moja ocena: 3.

niedziela, 20 stycznia 2019

Legends of Tomorrow – Season 3

Na koniec drugiego sezonu okazało się, że cała linia czasu jest zaśmiecona, więc w tym Legendy zabierają się za sprzątanie! A przynajmniej tak im się wydaje, bo od zadania natychmiast odsuwa ich były pryncypał, Rip Hunter. Rip powraca z nową organizacją: Time Bureau – profesjonalistami usuwającymi anachronizmy czasowe i przerzucającymi je z powrotem na ich miejsce w linii czasu. W tym kontekście, gdy każdy odcinek rozpoczyna tekst: „So don’t call us hereoes, we’re legends” – brzmi to co najmniej ironicznie, jakby bohaterowie sami przyznawali się do tego, jak legendarnie spaprali sprawę. Żeby nie było nudno, a przy okazji dało się uniknąć formuły villain of the week, odcinki spina wątek kolejnego powrotu Damiena Darhka. Tym razem postać Neala McDonough chce opanować  świat współpracując z demonem.

Przyznam, że nie miałem żadnych oczekiwań względem tego sezonu. Dodatkowo ramówka gatunku superhero jest coraz bardziej rozdmuchana poprzez kolejne tytuły, a powracający łotr nie wróżył niczego dobrego w kwestii jakości scenariusza (pomijając na moment jakość Arrowverse jako takiego). Jasny gwint, jakie to było pozytywne zaskoczenie. Przez sezon towarzyszyło mi uczucie: walić tę całą dramę, bawimy się! Jest parę poważniejszych chwil, zagrożenie jak zwykle ma przegiętą skalę, a i niektóre roszady w składzie Legend miały chyba za zadanie wycisnąć łezkę lub dwie, ale wszystko to nadal ginie w natłoku komedii. Najczęściej tak durnej, że nie pozostaje nic, jak tylko się śmiać. Każdej postaci zdarzają się zabawne momenty, ale prym wiedzie Neal McDonough. Już scena jego wskrzeszenia nie przebiega standardowo. Gość wstaje z trumny, zaczyna gadkę w stylu: Wróciłem, teraz wszyscy… - tu ogląda się na swoją rękę i zirytowany pyta – Kto mi zajumał zegarek?! Tego typu akcji w całym sezonie jest na pęczki, a odcinek w którym Damien musi zmierzyć się ze swoją młodszą wersją to chyba ten, w którym aktor miał najwięcej zabawy. Po piętach depcze mu Dominic Purcell, którego gburowaty Heat Wave potrafi palnąć coś tak bardzo od czapy, że ponownie brak słów, pozostaje rechot.

Jako że tym razem Legendy stawiają czoła demonowi, obowiązkowe gościnne występy zalicza John Constantine, ponownie grany przez Matta Ryana. Mało tego, jeśli jesteście fanami tej interpretacji postaci, nasz egzorcysta na stałe dołączy do składu w czwartym sezonie. W szeregi ekipy wstępuje też Wally West, bo chyba we Flashu nie mieli na niego pomysłu. Tutaj odnalazł się jakoś bardziej naturalnie, niż pracując ramię w ramię z Barrym.

Podsumowując, był to dla mnie najlepszy sezon Legend oraz jeden z lepszych seriali superbohaterskich w tamtym sezonie. Całkowicie relaksujący, zabawny i dobrze balansujący swoje składowe. Doliczam do tego również crossover, który wypadł lepiej od poprzedniego. Pozostaje mieć nadzieję, iż autorzy utrzymają ten kurs. Moja ocena: 4.

niedziela, 13 stycznia 2019

Freedom Fighters: The Ray

Na Ziemi-X drugą wojnę światową wygrali naziści i spółka. Wspierani przez metaludzi przejęli władzę nad całą planetą. Naturalnie nie wszyscy przeszli na jedną stronę. Powstał ruch oporu, którego szeregi również zasilają metaosobnicy. Jednym z nich jest The Ray, bohater, którego moce wykorzystują światło. Po jednej z potyczek między obydwoma frakcjami ranny The Ray z Ziemi-X teleportuje się na Ziemię-1. Traf chce, że odnajduje go jego tamtejszy odpowiednik. Przed wydaniem ostatniego tchnienia Ray-X przekazuje Rayowi-1 swoją moc (skojarzenia z Green Lantern są tu jak najbardziej na miejscu).

Postać Raya została wprowadzona przy okazji crossoveru (Legends of Tomorrow, The Flash, Arrow i Supergirl) Crisis on Earth-X wyemitowanego jesienią 2017 roku. Gdyby ograniczono się wyłącznie do obecności w wymienionych serialach, wszystko byłoby w porządku. Niestety, przy okazji dorzucenia serialu animowanego zrobiono nie lada bałagan.

Gdy wprowadzano Vixen, zrobiono pierwszy sezon, w którym postać miała do czynienia z Oliverem i Barrym. Potem wspomogła szmaragdowego łucznika w starciu z Damienem Darhkiem, a później ponownie połączyli siły w drugim sezonie serii animowanej. Podobno plany dotyczące Raya wyglądały tak samo, ale ostatecznie debiut nastąpił podczas eventu, a dopiero potem ruszyła seria animowana, którą po dwóch sezonach scalono w jeden film. W czym jest problem? Origin Raya odłożono na moment na rzecz udziału w Kryzysie, w którym spotyka pozostałych bohaterów po raz pierwszy. Gdy wrócono do originu w wersji animowanej, okazało się, że Ray w zasadzie spotkał całą obsadę zanim udał się na Ziemię-X. Tylko dziwnym trafem nikt tego wydarzenia nie pamięta. Gdyby patrzeć na linię czasu, można by to sobie tłumaczyć tym, że to wina Barry’ego, który po drodze spaprał sprawę za pomocą Flashpointu, ale i tak zostawia to zbyt wiele dziur fabularnych. Sami autorzy przyznają, że potrzebowaliby dodatkowej historii, np. w komiksie, by uzupełnić braki. Krótko mówiąc, dali ciała.

Na domiar złego to nie koniec problemów z tym filmem. Gdyby ograniczono go do typowo trykociarskiego łubudubu (którego jest pod dostatkiem), byłby to akceptowalny wypełniacz czasu. Jednak oprócz tego zaserwowano bardzo siermiężnie (prawie jak w drugim sezonie Supergirl) wprowadzenie postaci homoseksualnej. Tak jest, Ray jest gejem. Tylko że to samo w sobie nie stanowi problemu. Problemem jest czarno-biała i przerysowana prezentacja. Wygląda to tak, jakby postacie homoseksualne były jedynymi dobrymi, a reszta świata na nich dybała. Do tego wątek z coming outem Raya przed rodzicami wlecze się niemiłosiernie i stereotypowo.

Animacja również nie powala, a niektórym bohaterom głos podkładają zupełnie inni ludzie, niż ci znani z Arrowverse.

Rezultatem jest średniackie widowisko, które może zażenować starszych i zanudzić młodszych. Da się oglądać, zwłaszcza, gdy dochodzi do demolki, ale nawet miłośnik Arrowverse może sobie darować seans bez wyrzutów sumienia. Moja ocena: 2+.

niedziela, 6 stycznia 2019

Vixen: The Movie

Ciężko napisać coś nowego o filmie będącym kompilacją dwóch sezonów serii animowanej oraz piętnastu minut dodatkowego materiału, ale spróbuję.

Niniejszy tytuł w obu wersjach wprowadza do Arrowverse postać Vixen, dziewczyny posługującej się totemem nadającym jej atrybuty danego zwierzęcia. Pierwszy sezon zajmował się przede wszystkim poszukiwaniami tożsamości przez bohaterkę. Drugi to nawalanka będąca przedłużeniem jednego z wątków z poprzedniego.

Generalnie jeśli macie możliwość obejrzenia serialu i filmu, wybierzcie film. Poszczególne odcinki i dodatkowe materiały zazębiają się na tyle dobrze, że nie odczuwa się oglądania koślawo pozszywanego potwora Frankensteina. Najbardziej zauważalnym przeskokiem jest ten mniej więcej w środku. Jest to tekst (typu: Rok później) łączący oba sezony. Dzięki takiemu wymieszaniu otrzymujemy przyjemne widowisko trykociarskie, które pomimo uwzględnienia niemałej liczby postaci z Arrowverse nie popada w bezsensownie nadmuchany banał pokroju niektórych sezonów. W ogóle słuchając na przemian motywów przewodnich z Arrow i Flasha w trakcie prostej sceny pościgu dociera do widza, jak lekka, niezobowiązująca, a przy tym wciąż fajna i angażująca potrafi być taka opowieść. Nie potrzeba kolejnej historii o geniuszu zła i sieciach spisków schowanych za kolejnymi sieciami. Czasami wystarczy odpowiedni powód dla danej postaci i motywacja do parcia naprzód. I za taką solidną rozrywkę oraz całokształt Vixen dostaje ode mnie: 4+.