niedziela, 31 października 2021

Halloween Kills

Ten film robi taki sam numer dla Halloween (2018), co Halloween 2 dla Halloween (1978) – nie dość, że rozgrywa się tej samej nocy, to startuje dosłownie w momencie, w którym poprzednik się zakończył. No prawie, bo zanim faktycznie wrócimy do tej chwili, mamy jeszcze retrospekcję nawiązującą do oryginału.

Halloween (2018) zaskoczył mnie bardzo pozytywnie głównie przez powrót do korzeni w wielu aspektach. Niestety, HK wywala cały ten wysiłek za okno. Umówmy się, slashery to nie jest ambitne kino, ale jeśli nie potrafią zrealizować swojej prostej formuły tak, by bawiła przez półtorej lub niewiele więcej godziny, to coś jest nie halo.

HK robi dobrze następujące rzeczy. Wspomniana retrospekcja oraz powiązanie z pierwszym filmem poprzez powrót konkretnych postaci (np. dzieci, które Laurie niańczyła tamtej felernej nocy) jakoś tak naturalnie pasuje (choć przemowa o tym w barze w trakcie imprezy jest kompletnie od czapy). Sceny morderstw są jednymi z najlepszych w serii. Jak zwykle Michael nie jest wybredny, nieważne kim jest dana postać, jeśli nawinie się pod nóż, zostanie odpowiednio potraktowana.

Motyw zła, którego nie da się pokonać, działa dwojako. Z jednej strony napędza fabułę i daje pretekst do efekciarskich scen. Z drugiej finał widowiska zostaje w tej sytuacji odarty z jakiegokolwiek napięcia. Podobnie sprawa ma się z pomysłami bohaterów. Lincz i sprawiedliwość tłumu wydają się być czymś, co mogłoby wreszcie położyć Myersa na łopatki, ale nawet jeśli pominąć to, co wspomniałem o niepokonanym złu, mieszkańcy Haddonfield zabierają się za to jak pies do jeża (atakowanie jeden po drugim, strzelanie wyłącznie z odległości, z której można wyrwać broń z ręki itd.).

Natomiast elementem kompletnie położonym jest klimat. Nie ma tutaj już tego mordercy-stalkera, z którego perspektywy obserwujemy ofiary. Nie ma gęstej atmosfery strachu i niepewności, że za rogiem może czekać morderca. Ba, nie ma też kibicowania mieszkańcom, żeby dopadli Michaela. Nie licząc samego pomysłu z polowaniem na zabójcę, cała reszta haseł rzucanych przez tłum oraz konsekwencje są tak idiotyczne, że potrafią rozwalić radochę z seansu. Zresztą nie tylko one. Dialogi są w większości słabe, a pierwsza połowa filmu dosłownie wlecze się od morderstwa do morderstwa. Dalej nie jest lepiej. Gdy tylko zmieni się dynamika na ekranie, tempo jest wciąż powolne, a wspomniane idiotyzmy zaczynają rozchodzić się z grupy na pojedyncze postacie. Zdaję sobie sprawę, że mięso armatnie ze slasherów nigdy inteligencją nie grzeszyło, lecz tutaj odnosi się wrażenie, że ten zbiorowy i indywidualny idiotyzm podkręcono do kwadratu. Najgorsze jest to, że zakończenie otwarcie mówi o kolejnym (rzekomo ostatnim) sequelu. Nie mam tu na myśli: HA! Michael jednak żyje! Nie, jest to niemal tak urwane, jak niesławne zakończenia serii Topór.

Jak to w ogóle ocenić? Po głowie kołata mi się trzystopniowa wersja. Moja ocena to 3- - świetne morderstwa, parę niegłupich pomysłów i naprawdę sporo wyrozumiałości z mojej strony dla całej reszty wypełnionej durnotą i wszechobecną nudą. 2 – to ocena dla tych, którzy zaliczają pozycję pro forma i dryfują od jatki do jatki, nie wybaczając pozostałych elementów opowieści. No i w końcu 1 dla tych, których nawet efekciarska rzeź nie przyciągnie przed ekran, bo reszta jest do chrzanu.

niedziela, 24 października 2021

Candyman (2021)

Najważniejsza informacja na początek: Tegoroczny Candyman nie jest remake’iem filmu z 1992. Jest jego sequelem w taki sam idiotyczny sposób (przez wzgląd na tytuł, nie fabułę) jak Halloween z 2018 dla Halloween z 1978. Dodatkowo jeśli oglądacie oba tytuły jeden po drugim (lub znacie oryginał na wylot), odpadnie wam co najmniej jedno odkrycie związane z głównym bohaterem.

Zasadniczo motyw przewodni jest podobny do pierwowzoru. Anthony zaczyna odkrywać legendę Candymana i zdaje się popadać w szaleństwo, zaś osoby z jego otoczenia giną w makabryczny sposób. Zabrzmi to dziwnie, ale szkoda, że tylko tyle skopiowano. Dlaczego? Bo nowy Candyman jest zwyczajnie nudny. Morderstw niemal nie widać, czasami kamera zachowuje się też tak, jakby twórcy nie chcieli pokazać również efektu końcowego. Antagonista przewija się gdzieś w tle i czasami mignie w jakimś lustrze. Nie ma w nim charyzmy i niemal uwodzicielskiego głosu, jakim obdarował go w poprzednich częściach Tony Todd. Chyba tylko aktor grający Anthony’ego stara się wycisnąć z postaci, ile może. Pozostali są, bo tak napisano w scenariuszu.

Wizualnie Candyman 2021 nie przekonuje. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy to kwestia technologii pozwalającej na mega wyrazisty obraz, czy po prostu brak dbania o estetykę. Tutaj niezależnie od tego, czy idziemy z bohaterem po starym osiedlu, metrze, czy innej dzielnicy, wszystko jest ładnie oświetlone, ostre i czyste. Brak tego syfu i ponurej atmosfery z granicy snu i jawy. Ciężko nawet wskazać, kiedy przewija się motyw muzyczny w serii. Niby jestem pewien, że gdzieś w środku chyba plumkał, ale z całą pewnością jestem w stanie potwierdzić jego obecność wyłącznie w napisach końcowych…

W zasadzie gdyby wymienić zalety widowiska, byłyby to: Yahya Abdul-Mateen II i jego interpretacja Anthony’ego, powiązanie fabularne z Candymanem 1992 (choć tu mógłbym czepić się zakończenia, które niejako niweluje wysiłki z tego filmu), wytłumaczenie, dlaczego złol wygląda inaczej (tak, jest to wyjaśnione fabularnie) oraz cameo dosłownie na sekundę przed napisami końcowymi. I to tyle. Candyman 2021 nuży zamiast straszyć (ewentualnie straszy nudą). Jeśli zgodnie z obecnymi czasami wrzucono tam jakiś komentarz polityczny, to chyba mi umknął w tym oceanie słabizny. Nie polecam, a jeśli uprzecie się, żeby go obejrzeć, nie mówcie, że nie ostrzegałem. Moja ocena: 2-.

niedziela, 17 października 2021

Venom: Let There Be Carnage

Przy okazji pierwszego Venoma wspominałem, że kategoria wiekowa PG-13 dla opowieści o Carnage’u nie ma racji bytu. Po obejrzeniu Venoma 2 upewniłem się w tym przekonaniu.

Powiedzmy sobie tak – jeśli jesteście fanami komiksowego pierwowzoru i choćby pierwszego starcia na linii Spider-Man-Venom-Carnage, nie macie czego szukać w tym filmie. Spierdzielił on dokumentnie każdą możliwą podstawę fabularną, jaką dałoby się wziąć z kart komiksu, gdyby tylko zajęto się adaptacją, a nie wprowadzaniem zmian. Pochodzenie Carnage’a – zmienione, związek ze Shriek i sama jej postać – zmienione (wliczając w to obligatoryjną podmiankę koloru skóry), motywacja Cletusa – zmieniona. Jakby tego było mało, autorzy nie silą się nawet na wytłumaczenie tego, co sami wprowadzili. W jednej ze scen Venom jest przerażony (co już samo w sobie brzmi absurdalnie) tym, że Carnage jest czerwonym symbiotem. Dalczego? Cholera wie. W ostatnich scenach Kasady mówi, że chciał być przyjacielem Eddiego. Dlaczego? Cholera wie. Jedna z postaci wygląda tak, jakby u niej również zalęgło się żyjątko z kosmosu, ale czy chodzi o Toxina lub jeszcze coś innego? Cholera wie. Dlaczego Carnage twierdzi, że będzie najpotężniejszy tylko, gdy pokona Venoma? Cholera wie (Dla odmiany w komiksie proponował mu partnerstwo, żeby zatłuc Spider-Mana). Ironią jest to, że opisane drobiazgi są spójnie opisane w komiksach lub wcale ich nie ma, żeby tej spójności nie ruszać.

Venom w tej odsłonie jest bardziej infantylny (wraz z nim poczucie humoru oraz nastrój kilku scen zepsuty durnym komentarzem), a jego chęć odłączenia się od Brocka jest irytująca i sztucznie wydłuża seans (choć trzeba przyznać, że przynajmniej angażuje już znane postacie). Co mnie zaskoczyło, to chemia między postaciami. W przeciwieństwie do pierwowzoru z 2018 tutaj jakaś jest! Powody ku temu są dwa. Po pierwsze: prawie wszyscy zaangażowani są świadomi sytuacji, przez co dialogi i relacje wypadają bardziej naturalnie. Po drugie dialogi są lepiej napisane. Tym samym aktorzy wyglądają, jakby czuli się ze swoimi postaciami bardziej komfortowo.

Jak zwykle jakiś matoł musiał wpaść na to, że ¾ akcji ma mieć miejsce nocą. Choć tu muszę przyznać, że film i tak dobrze się ogląda. Lepiej wykorzystano oświetlenie, a kolor Carnage’a nie miesza się tak paskudnie, jak w pojedynku Venom vs. Riot. Ucieczka Cletusa jest szczególnie efekciarska, ale przy tym frustruje, bo gdyby film miał wyższą kategorię wiekową, dopiero byłoby na co popatrzeć. Zwłaszcza, że muzyka robi ogromne wrażenie. Sceny z udziałem czerwonego, w których nikt nic nie mówi, a on sam po prostu w nich jest, są rewelacyjne, wręcz jak z dobrego horroru. Żeby było śmieszniej, niektóre utwory znowu będą przywodzić na myśl kompozycje Danny’ego Elfmana z Batmana.

Na koniec warto wspomnieć o scenie w środku napisów. Warto ją zobaczyć, aczkolwiek nie wiadomo, co z niej wyniknie. Bo mogą to być zarówno poważne zmiany, jak i easter egg. Wszystko zależy od tego, jak się Marvel dogada z Sony.

Venom: Let There Be Carnage to widowisko minimalnie lepsze jakościowo od jedynki, jednak nadal utrzymujące się w stanach średnich i tylko jeśli całkowicie wyłączyć myślenie oraz nie porównywać którejkolwiek z jego składowych do komiksu. Moja ocena: 3+.

niedziela, 10 października 2021

Jungle Cruise

Dobra, przyznaję, tutaj sam się podłożyłem. Czytałem, że film jest co najmniej średni. Zapomniałem tylko wziąć poprawkę na gusta recenzentów.

Disney koniecznie chce powtórzyć sukces Piratów z Karaibów, a że obecnymi czasy nie po drodze mu z Deppem, próbuje z innymi swoimi atrakcjami. Jungle Cruise, podobnie jak wspomniani Piraci, jest jedną z atrakcji w Disneylandzie. Nie ma ona żadnej fabuły, tylko motyw przewodni. Opowieść dorobiono na rzecz filmu.

Na dzień dobry dowiadujemy się, że w 1556 roku grupa konkwistadorów pod wodzą Don Aguirre’a wybrała się do Ameryki Południowej, aby odnaleźć Lágrimas de Cristal, drzewo, którego kwiaty leczą wszystkie choroby i usuwają klątwy. Niestety wyprawa nie powiodła się, a słuch o ekipie zaginął. Dopiero w 1916 dr Lily Houghton razem ze swoim bratem MacGregorem próbuje odnaleźć legendarne drzewo. Udają się do Brazylii, a na swojego przewodnika po Amazonce wynajmują Franka Wolffa, którego łajba widziała już lepsze dni. Żeby nie było za łatwo, nie są jedynymi zainteresowanymi znalezieniem skarbu natury.

Widowisko na podstawie obiektu z parku rozrywki to nie jedyne powiązanie z serią o kapitanie Jacku. Jeśli kino przygodowe nie jest wam obce, na każdym kroku znajdziecie coś znajomego: jedna grupa antagonistów skojarzy się drugą częścią Piratów, drzewo i klątwa to wypisz, wymaluj części jeden i cztery, druga grupa przeciwników uciekła chyba z jakiegoś zarysu scenariusza do Indiany Jonesa, zachowanie postaci, prowadzenie akcji oraz muzyka jako żywo przypominają Mumie 1-2 z Brendanem Fraserem, zaś obecność Dwayne’a „The Rock” Johnsona jak nic przywoła dowolny z jego filmów, w którym biegał po dżungli (np. Jumanji 2 i 3).

Pal licho festiwal skojarzeń i kopiowania pomysłów. Największą wadą tytułu jest to, że zrobiono to strasznie sucho i bez polotu. Chemia między postaciami niby jakaś jest, ale nie angażuje widza. Bohaterów napisano rozsądnie i zagrano z jakimś zaangażowaniem, jednak brak im charyzmy. Poczucie humoru Franka da się uzasadnić fabularnie, lecz nie zmienia to faktu, że to same suchary. Sceny akcji są dobrze nakręcone i dość kreatywne, mimo tego nie trzymają w napięciu. Rezultatem jest opowieść z urzekającym miejscem akcji i wylewającą się z ekranu nudą oraz przewidywalnością.

Jeśli ktoś nie widział innych wymienionych przeze mnie filmów, a chce z jakiegoś powodu zobaczyć ich wypadkową, która przy tym jest (jakimś cudem) łagodniejsza/bardziej przystępna dla dzieci – może spróbować. Uprzedzam, że nawet wtedy jest spora szansa, iż Jungle Cruise go nie zaangażuje i zwyczajnie zanudzi. Moja ocena: 2+.

niedziela, 3 października 2021

If he turns me into a mummy, you're the first one I'm coming after!

Lubię klasyczne horrory. Fakt, do niektórych musiałem przekonywać się powoli (Dracula z Belą Lugosim), inne spodobały mi się od razu (The Wolf Man). Do tej drugiej kategorii zalicza się także Mumia z Borisem Karloffem (tak, jego bardziej znaną rolą jest potwór w flimie Frankenstein). Widowisko z 1932 jest z rodzaju tych powolnych, stonowanych i klimaciarskich. Jego natura zmieniała się w zależności od dekady, w której kręcono nową wersję historii. Jednak gdy w 1999 wyszła kolejna iteracja, trochę się zdziwiłem zmianą konwencji, ale zabawa i tak była dobra.


The Mummy (1999)


Seans rozpoczyna się od podania informacji, kto będzie głównym antagonistą. W tej części horror jest najbardziej odczuwalny i może być trochę mylący. Gdy wieko sarkofagu się zatrzaskuje, jesteśmy rzucani w przód do roku 1926, kiedy to rodzeństwo Jonathan i Evelyn Carnahan stara się odnaleźć Hamunaptrę – legendarne miasto zmarłych. Naturalnie nie są jedynymi zainteresowanymi odkryciem i potencjalnymi skarbami. A im więcej ludzi, tym większe prawdopodobieństwo, że ktoś wypuści pogrzebane tam zło.

Jak już wspomniałem, najwięcej horroru jest na początku. Potem trafia się na jego elementy w trakcie, ale większość opowieści przypomina raczej przygody Indiany Jonesa lub stare filmy przygodowe przyprawione odrobiną współczesnego, czarnego humoru. Jest to w dużej mierze zasługa Brendana Frasera. Nie podejrzewałem go o to, że będzie potrafił poprowadzić cały film i nie wypaść przy tym głupkowato. W ogóle obsada jak na tak kiczowaty zamysł daje z siebie, ile może i nie psuje klimatu. Śmiałbym powiedzieć, że tak mogłaby wyglądać sesja w Pulp Cthulhu.

Porównałem tę wersję Mumii do starego kina przygodowego. To skojarzenie budzą przede wszystkim zdjęcia oraz oprawa dźwiękowa. Odczucie pojawiało się przy ekspozycji danego miejsca albo rzutach np. na całe pomieszczenie. Przy zbliżeniach i w scenach akcji jest już bardzo współcześnie i dynamicznie. Akcję śledzi się bardzo wygodnie, wszystko jest przejrzyste, a widz się cieszy, że nikt nie wpadł na durny pomysł wykorzystania trzęsącej się kamery.

Gdybym miał ponarzekać, to na dwie rzeczy. Pierwszą są efekty specjalne, które już w momencie wypuszczenia filmu wyglądały tak sobie. Zwłaszcza, że starsze tytuły, choćby pokroju Jurassic Park, wyglądały (i nadal wyglądają) lepiej. Chociaż w porównaniu z sequelem (o czym będzie niżej) nie są takie złe. Drugą rzeczą jest czas trwania. I to już bardziej kwestia gustu. Dałoby się opowieść przyciąć w paru miejscach (zwłaszcza w finale, gdy wszyscy bawią się w ciuciubabkę z Imhotepem), ale wtedy straciłaby na płynności i smaczkach (monolog Jonathana odnośnie wielbłądów).

The Mummy z 1999 to przyjemne kino przygodowe z domieszką grozy. W sam raz na weekendowy wieczór. Bawiła w 1999, bawi i teraz. Moja ocena: 4+.


The Mummy Returns


Nie spodziewałem się, że polubię ten film. Jego głównym założeniem jest: więcej tego samego. Zamiast jednego złodupca, mamy dwóch. Zamiast jednej reinkarnacji babki z przeszłości, mamy dwie i tak dalej.

W 1933 kolejna grupa próbuje wskrzesić Imhotepa. Chcą, aby ten pokonał Króla Skorpiona i w ten sposób przejął jego armię, która podbije świat. Akurat w tym samym czasie małżeństwo Rick i Evelyn O’Connel szukają artefaktów związanych ze wspomnianym władyką. Naturalną konsekwencją jest to, że ich drogi się skrzyżują, angażując przy tym kolejne znane oraz nowe postacie.

TMR to już kino przygodowe pełną gębą. Tak, są tam momenty, które mogą kogoś wystraszyć, ale całości bliżej do Piratów z Karaibów niż Drakuli. I muszę przyznać, że byłem zachwycony każdą minutą widowiska. W jego trakcie miałem zmieniające się miejsca akcji. Dekoracje przygotowano z taką dbałością o szczegóły, że brak słów. Zdjęcia są świetne, a symfoniczna muzyka doskonale podkreśla atmosferę. Sceny akcji są dynamiczne, przejrzyste i różnorodne, a ekspozycja nie nudzi. Dodatkowo tytuł gwarantuje graczom Diablo 2 co najmniej jedno wspomnienie niczym flashback z Wietnamu.

Chemia między postaciami jest rewelacyjna. Każdy pasuje do danej frakcji, nikt nie sprawia wrażenia zbędnego. Wielkie brawa należą się za postać Alexa, który odstaje od stereotypów dzieciaka w opałach. Fakt, może go trochę przegięto, ale na potrzeby tej opowieści sprawuje się znakomicie. Dla porównania: W Captain America: The First Avenger jest taka scena, w której Rogers goni jednego złola. Ten ostatni próbuje opóźnić pościg i wrzuca jakiegoś przypadkowego małolata do głębokiej wody. Steve nie byłby sobą, gdyby nie rzucił się na ratunek, ale w momencie, gdy chce skakać, chłopak wynurza się i mówi: Umiem pływać, goń go. Alex jest właśnie takim dzieckiem – wpada w dużo gorsze tarapaty, ale wykorzystuje każdą okazję do tego, by uprzykrzyć życie antagonistom i/lub pomóc rodzinie.

The Mummy Returns to  również worek rozmaitości. Zawarto w nim chyba ze 3 sceny batalistyczne, ze 2-3 pościgi, od groma walk i uciekania. Evelyn z jakiegoś powodu dostała dodatkową historię o reinkarnacji, którą przy okazji powiązano ze scenami z pierwowzoru. Powracają Jonathan oraz Ardeth. Do tego trzeba doliczyć nowych wrogów, w tym sporą ilość mięsa armatniego i zwrot akcji, który przez moment może nawet zaskoczyć (a zaraz potem przypominacie sobie, jak go rozwiązać). Generalnie autorzy robią wszystko, aby cały czas coś się działo i taka karuzela atrakcji może niektórych zmęczyć.

Mnie akurat zazgrzytały dwie rzeczy, ale że są to drobiazgi, wspominam pro forma. Pierwszą jest wiek Alexa. Wprowadza dziurę fabularną. Młody twierdzi, że ma bodajże 9 lat. Tylko że te 9 lat temu to Rick i Evelyn jeszcze się nie znali, a co dopiero mówić o majstrowaniu potomstwa. Drugą są efekty specjalne. Pisałem wyżej, że tutejsze są gorsze od tych z jedynki i jest to połowicznie prawda. Imhotep w swojej trupiej wersji utrzymuje poziom. Gorzej wypada Król Skorpion w wersji CGI, ściana wody oraz armia Anubisa. Ich wygląd niespecjalnie działał już w 2001 i nic się w tej kwestii nie zmieniło. To, co ratuje tę część grafiki, to kreatywność. Choćby projekt i poruszanie się potwora, w jakiego zamieniono Dwayne’a „The Rock” Johnsona zasługuje na uznanie. Sekwencja z kurduplami w dżungli również daje radę, podobnie jak ujęcie na przepaść przypominającą wrota do piekła z ofiarami wystającymi ze ścian.

Ciekawostką jest nie tylko to, że to dopiero drugi film w karierze Johnsona, ale także fakt, iż historia Króla Skorpiona wydała się na tyle ciekawa, iż powstała o nim osobna seria filmów (którą planuję obejrzeć).

Podsumowując, Mumia powraca to doskonały koktajl przygodowy zawierający od groma składników. Sprawił mi więcej frajdy niż poprzednik. Jest absurdalny, ale przy tym widowiskowy i naprawdę dwoi się i troi, aby oglądający nie mógł się oderwać. Moja ocena: 5-.


The Mummy: The Tomb of the Dragon Emperor


Po tym, jak zaskakująco dobrze bawiłem się przy drugiej Mumii, miałem nie lada oczekiwania wobec trzeciej. Pierwsza lampka zapaliła mi się, gdy zobaczyłem datę produkcji: 2008. Kurde, faktycznie zwiastun widziałem przed The Dark Knight Nolana. Siedem lat odstępu między poszczególnymi częściami nie wróży niczego dobrego.

Druga lampka zaświeciła się, gdy zobaczyłem skok czasu w fabule. Z 1933 do 1946. Taki zabieg jest stosowany zazwyczaj, kiedy autorzy chcą drastycznych zmian. I miałem rację – twórcy zrobili to tylko po to, aby Alex był już dorosły i grał równie ważną rolę co jego rodzice. Ironii temu wszystkiemu dodaje fakt, iż w 2008 wyszedł nieszczęsny Indiana Jones 4, który wykręcił dokładnie to samo.

Lampka numer trzy – Evelyn nie jest już grana przez Rachel Weisz, tylko przez Marię Bello. I o ile do jakości aktorstwa nie da się przyczepić, o tyle braku chemii nie mogłem przełknąć. Niby wszyscy bohaterowie są, niby grani tak samo, a jednak czegoś brakuje. Wszystkie interakcje sprawiają wrażenie odgrywanych dla formalności. To ostatnie tyczy się zresztą całego filmu. Nie ma poczucia: Co jeszcze efekciarskiego możemy wrzucić? Tylko odhacza się tu listę zakupów. Kolejna mumia – ok, w końcu o tym jest seria. Ale żeby ta znowu miała armię do dyspozycji, a jedyne, czym się różni, to chińskie, a nie egipskie pochodzenie? Naprawdę współczuję Jetowi Li – facet dał z siebie, ile mógł, ale zarówno od strony aktorskiej, jak i kopanej nie dali mu zbyt wielkiego pola do popisu.

W ogóle na każdym kroku odczuwałem, jakby twórcy nie do końca wiedzieli, co chcą osiągnąć. Wspomniany generał grany przez Jeta Li – skoro jest taki aktor i taka postać, oczekuję efekciarskiego kopania i bitew. Kopania jest mało i do tego mało wyszukane, a bitwy to przede wszystkim masówka CGI, która zlewa się z tłem i męczy oczy.

Nie licząc ekspozycji, żadne z pokazanych miejsc oraz sekwencji nie zaskakują taką dbałością, jak poprzednik. Cholera, nawet walczące yeti zamiast banana na gębie budziły zażenowanie.

Nie chcę już kopać leżącego. Trzecia Mumia zawiodła mnie na tyle, że oglądałem ją na raty, żeby w ogóle przebrnąć. Nudziłem się strasznie, a gdy zobaczyłem, że w połowie widowiska próbowano powtórzyć zwrot akcji z dwójki (zmieniając tylko postać), tylko pacnąłem się w czoło. Moja ocena: 2+.