niedziela, 28 kwietnia 2019

Avengers: Endgame

Endgame zaczyna się 3 tygodnie po wydarzeniach z Infinity War. Tony Stark dryfuje z Nebulą w kierunku Ziemi. Po drodze przechwytuje ich Captain Marvel. Steve Rogers i Natasha starają się ogarnąć sytuację wraz z tymi, którzy są na miejscu. Ich początkowy pomysł nie wypala tak, jak tego oczekiwali. Mija 5 lat. Nieoczekiwanie dla wszystkich na scenę powraca Scott Lang.

Endgame nie tylko domyka wątki z poszczególnych części Avengers. Jego fabuła to praktycznie list miłosny do wszystkich fanów, którzy zaliczyli wszystkie filmy w MCU po drodze. Pewnie, da się go oglądać bez znajomości większości z nich, ale najwięcej radochy będą mieli ci, którzy cieszą się z obecności nawet najmniej znaczącej postaci/przedmiotu, który mignie na ekranie przez pół sekundy. Np. ja miałem ogromną frajdę  z tego, że wreszcie pojawiło się jakieś nawiązanie do dwóch seriali.

Z kolei fabuła jest pełna nawiązań nie tylko do twórczości marvelowej. W trakcie seansu pojawiają się odniesienia do innych filmów i popkultury. Nie będę wymieniał konkretów, bo rzucenie jednym tytułem zespoiluje tak z 50% głównego wątku. Tutaj też pojawia się pierwszy zgrzyt, który nie daje mi spokoju. Podczas wyjaśniania planu postacie rzucają zapewnieniami, że nie zrobią tego, czy tamtego. Następnie w dalszej części robią dokładnie odwrotnie, powodując tym samym piramidalne ilości luk fabularnych. Najgorsze jest to, że autorzy filmu dorzucają od siebie drugie tyle.

Kolejną rzeczą, która nie do końca mi pasuje, jest to, w jakim kierunku pchnięto niektóre postacie. Zdaję sobie sprawę z tego, że to już koniec dużej opowieści, ale nadal zostawiłbym niektóre z nich w innym stanie. Z tymże to moje przyzwyczajenie, którego po prostu nie chciałbym zmieniać. Oliwy do tego ognia dolewa fakt, że nie wiadomo, co będzie dalej. Na pewno Spider-Man: Far From Home, ale potem? Tutaj muszę też wspomnieć o obecności Captain Marvel. Nie kradnie show, jest jej niewiele, ale… No właśnie jest jej na tyle mało, że obecność i upchnięcie akurat na sam finał  tak ogromnego przedsięwzięcia wydają się lekko absurdalne. Mało tego, gdyby ją zastąpić Ravagerami pod wodzą Stakara, nie byłoby różnicy. Choć muszę przyznać, że sekwencje akcji z jej udziałem są o kilka klas lepsze od tych z solowego filmu.

Jeśli jednak wyrzucicie do kosza wszystkie moje obiekcje dotyczące fabuły oraz postaci, dostaniecie wyśmienity tytuł o trykociarzach z rozwałką na skalę, jaką mogą poszczycić się duże, ba, największe komiksowe wydarzenia i tak, przebija ona nawet Infinity War. Jest to spektakl wart oglądania na jak największym ekranie i z dobrym nagłośnieniem. Widowisko, które powoduje, że chce się kibicować, ilekroć w tle słychać motyw przewodni Avengers. Opowieść, która potrafi wzruszyć, rozbawić, a przede wszystkim zająć widza na tyle, by nie odczuwał, że siedzi w miejscu przez trzy godziny. Świetne zakończenie (niestety) długiej podróży. Moja ocena: 5 (w wersji z narzekaniem: 4+).

niedziela, 21 kwietnia 2019

Agents of S.H.I.E.L.D. – Season 5

Gdzież to agenci jeszcze nie byli? No chyba tylko w kosmosie. Ty to notujesz? Nie, czekaj!

Tak jest, piąty sezon otwiera kombinacja earworma, jakim jest This Must be the Place (Naive Melody) zespołu Talking Heads, oraz szybkie oddelegowanie naszych bohaterów nie tylko w kosmos, ale także w przyszłość, w której nad resztkami ludzkości władzę sprawują pobratymcy Ronana Oskarżyciela – Kree.

Wbrew dość spokojnemu utworowi zawiązanie akcji to trzęsienie ziemi rodem z Hitchcocka. Napięcie również rośnie, ale pada tak w 1/3 sezonu, gdy fabuła przywraca status quo i każe postaciom działać tak, by nie doszło do wydarzeń przedstawionych na początku.

Nie wiem, w którym momencie na dobre zaświeciła się lampka, że może to być ostatni sezon, ale po powrocie do teraźniejszości właśnie tak poprowadzono przebieg wydarzeń. Oprócz próby wpłynięcia na przyszłość powracają postacie i przedmioty, o których widzowie przeważnie zdążyli zapomnieć. Chęć dopięcia wszystkiego na ostatni guzik jest tak wielka, że w fabule sezonu odczuwa się przestoje, a odcinki stylizowane na horror chyba najbardziej cierpią na syndrom zapchajdziury.

Z ciekawostek należy wymienić nawiązanie do już trwającej inwazji Thanosa oraz powrót programu Deathlok.

Gdyby na tym etapie zakończono emisję, może miałbym więcej wyrozumiałości, ale mając świadomość, że będzie ciąg dalszy, ciężko mi się na nią zdobyć, zwłaszcza po bombie, jaką był dla mnie czwarty sezon. Moja ocena: 3+, zaniżona przede wszystkim przez ślamazarne tempo 2/3 tego sezonu.

niedziela, 14 kwietnia 2019

George R.R. Martin – Uczta dla wron

Minęło sporo czasu, odkąd przeczytałem Nawałnicę mieczy. Od tamtej pory znajomi nie szczędzili mi zachęt i krytyki, by zabrać się za kolejne części, zwłaszcza że serial podążył własną drogą. Problem polegał na tym, iż co najmniej dwie osoby określały Ucztę jako najnudniejszą, a jedna wręcz polecała przeskoczenie do lub przynajmniej równoległe czytanie Tańca ze smokami. Oczywiście otoczenie swoje, a ja swoje, o czym możecie przekonać się poniżej.


Tom I: Cienie śmierci


„Po śmierci króla-potwora, Joffreya, Cersei przejęła władzę w Królewskiej Przystani. Śmierć Robba Starka złamała kręgosłup buntowi północy, a rodzeństwo Młodego Wilka rozproszyło się po całym królestwie. Jednakże, jak po każdym wielkim konflikcie, wkrótce zaczynają się zbierać niedobitki, banici, renegaci i padlinożercy, którzy ogryzają kości poległych i lubią tych, którzy niebawem również rozstaną się z życiem. W Siedmiu Królestwach ludzkie wrony zgromadziły się na bankiet z popiołów… To czas, gdy mądrzy i ambitni, podstępni i silni, zdobędą umiejętności, siłę i magiczne talenty potrzebne, by przeżyć straszliwy okres, jaki ich oczekuje. Czas, w którym szlachetnie urodzeni i prości ludzie, żołnierze i czarodzieje, skrytobójcy i mędrcy muszą połączyć siły, ponieważ na uczcie dla wron jest wielu gości, ale tylko nieliczni ujdą z niej z życiem…”

Nie wiem, czy zdarzyło wam się grać w planszową wersję Gry o tron. Jest tam podział na trzy fazy: faza Westeros, podczas której zagrywa się wydarzenia wpływające na wszystkich graczy; faza planowania polegająca na przypisywaniu rozkazów swoim wojskom oraz faza akcji, gdy się te rozkazy rozstrzyga. Czytając Ucztę dla wron odniosłem wrażenie, jakbym czytał relację z kolejnego etapu rozgrywki. Gra o tron – rozstawienie pionków i rozkazów. Starcie królów – rozstrzygnięcie ruchów. Nawałnica mieczy – rozegranie konsekwencji dwóch poprzednich faz. Uczta dla wron, a już na pewno jej pierwszy tom – rozstawienie pionków i rozkazów. Postacie, które zginęły w poprzednich fazach, teraz nie są dostępne. Zastąpiły je nowe pionki. Nie wszystkie przypadną wam do gustu (choć ja na dobór nie narzekam), ale każda ma swoją rolę do odegrania, nieważne jak trywialną.

Tutaj dochodzę do sedna. Po wydarzeniach szokujących z pierwszej części, na wielką skalę z drugiej oraz zwrotami akcji z trzeciej, fundującej nową sytuację, mamy czwartą, gdzie autor nie stara się nas niczym zaskoczyć (a przynajmniej ja nie odniosłem takiego wrażenia), tylko na nowo rozstawia pionki. W trakcie lektury tego tomu dosłownie dwa razy opisano sytuację, którą można interpretować jako zwrot akcji (i chyba te jako jedyne miały też jakąkolwiek walkę), ale na pewno nie tego kalibru, co poprzednio.

W przeciwieństwie do niektórych znajomych nie nudziłem się, a jak już znalazłem czas na czytanie, Cienie śmierci dosłownie pochłonąłem. Książkę polecam każdemu, komu struktura serii przypomina rozgrywkę w grze planszowej. Moja ocena: 5.


Tom II: Sieć spisków


„Wojna pięciu królów zbliża się powoli do końca, a Lannisterowie i ich sojusznicy uważają się za zwycięzców, jednakże nie wszystko w kraju idzie dobrze. Po śmierci króla-potwora, Joffreya, władzę w Królewskiej Przystani przejęła Cersei. Śmierć Robba Starka złamała kręgosłup buntowi północy, a rodzeństwo Młodego Wilka rozproszyło się po całym królestwie. Jest jeszcze kilka innych osób mogących rościć sobie pretensje do Żelaznego Tronu, ale są one zbyt słabe lub przebywają za daleko, by mogły stanowić realne zagrożenie. Jak po każdym wielkim konflikcie wkrótce zaczynają się też zbierać niedobitki, banici, renegaci i padlinożercy, którzy ogryzają kości poległych i łupią tych, którzy wkrótce również rozstaną się z życiem. W Siedmiu Królestwach ludzkie wrony zgromadziły się na bankiet z popiołów…”

Z tym tomem mam już dylemat. Z jednej strony to więcej tego samego, co w pierwszym. Z drugiej… to więcej tego samego, co w pierwszym… U większości postaci akcja spowalnia, przez co ma się wrażenie, że zarówno w skali indywidualnej, jak i całej opowieści niewiele się dzieje. Trzeba przy tym pamiętać, że nie ma tu wielu bohaterów i nie mam na myśli tych martwych. Brak tu tak połowy obsady. Im Martin poświęcił kolejną książkę.

Innym aspektem jest to, że niektóre z rozdziałów wydają się być oderwane od głównej intrygi. Niby żaden nie jest, ale czasem odległość między postaciami lub rzadkie wzmianki o tym, co się dzieje w stolicy, sprawiają właśnie takie wrażenie. Ciężko też wtedy nie odczuć czegoś w stylu: Dlaczego czytam o Dorne i Martellach, skoro bardziej interesuje mnie Królewska Przystań? Mnie każdy z tych kawałków układanki interesował, ale skoro nawet przy zainteresowaniu zapala się taka lampka, czytelnicy, którzy mają swoich faworytów wśród bohaterów, mogą odczuć znużenie. Inna sprawa, że nawet jeśli waszym ulubieńcem jest Jaime, Brienne, czy ktoś inny z tej części, jest szansa, że lektura was nie porwie. Nie bez powodu pisałem przy poprzednim tomie o rozstawianiu pionków. Tutaj przejawia się to tym, że jest jeszcze więcej łażenia, gadania (i nie mam na myśli spiskowania, choć trochę go jest) i stosunkowo mało akcji, więc i emocji mniej.

Jak widać, przy tym tomie łatwiej było mi teoretyzować na temat takich odczuć, ale ja sam nadal bawiłem się bardzo dobrze. Może dlatego, że przestoje zawarte w fabule akurat wpasowały się w pozostałe, bardziej dynamiczne twory, które pochłaniałem w tym czasie. Moja ocena: 5-, choć muszę podkreślić, iż w przypadku lektury obu tomów jako całości jest szansa, że siądziecie podekscytowani, a z biegiem czasu i kolejnymi stronami zainteresowanie opadnie (delikatnie mówiąc).

niedziela, 7 kwietnia 2019

Shazam! (2019)

Billy Batson jest sierotą. No prawie. Zgubił kiedyś matkę i teraz próbuje ją odnaleźć, uciekając z każdej rodziny zastępczej do jakiej trafi. Po ostatniej akcji, podczas której zrobił policjantów w konia, przygarnia go kolejna rodzina. Pierwszego dnia szkoły wdaje się w bójkę z chłopakami gnębiącymi jednego z jego nowych „braci”. Po krótkiej wymianie ciosów Billy ucieka do pobliskiego metra. Tylko pociąg zamiast na kolejnej stacji zatrzymuje się w kryjówce starego czarodzieja. Starzec przekazuje dzieciakowi swoją moc i znika. Dowcip polega na tym, że Billy nie ma zielonego pojęcia, co z tym fantem zrobić dalej.

Zacznę tak: Shazama czytałem tylko w wersji New 52 (z której zresztą to widowisko czerpie garściami), z filmów kojarzę go przede wszystkim jako postać drugoplanową, jeśli nie liczyć shorta: Superman/Shazam!: The Return of Black Adam. Tak więc jakieś tam pojęcie na temat postaci miałem, na pewno większe niż w przypadku Ant-Mana, czy Guardians of the Galaxy. Jednak nawet to nie przygotowało na taką jazdę bez trzymanki.

Na początek trzeba wyjaśnić jedną rzecz – zwiastun zapowiada komedię. O ile nie da się odmówić tego elementu filmowi, nie jest to motyw przewodni/gatunek, do którego da się zakwalifikować ten tytuł. Nie jest to zła rzecz, gdyż Shazam! wciąż jest wszystkim, czego oczekuję od kina superbohaterskiego. Jest to przede wszystkim rozrywka, w której udało się nieinwazyjnie zawrzeć niegłupi morał dotyczący rodziny  i bycia dobrym człowiekiem. Jest to także opowieść o chłopaku szukającym swojego miejsca na świecie i to akurat w durnym wieku, gdy emocje szaleją. Jest to również historia innego człowieka, takiego który miał wszystko to, czego szukał Billy, ale w jego przypadku zadziałało to destruktywnie.

Jak banalnie nie zabrzmiałby powyższy opis, aktorzy starają się przez cały seans, by wydarzenia wypadły wiarygodnie. Efekt końcowy jest nieziemski. Aktorzy grający dzieci spisują się fenomenalnie w rolach dorastających osób, które znajdują się w niełatwej sytuacji. Dorośli zresztą też dają popis. Prym wiedzie Zachary Levi, który gra dorosłego zachowującego się jak nastolatek, który dostał zajefajną zabawkę. Nawet Mark Strong grający antagonistę wypada w miarę wiarygodnie (nie spodziewajcie się nikogo pokroju Kilgrave’a, Kingpina lub Lokiego, ale z drugiej strony nie jest to też Malekith, czy Crossbones).

Część komediową wymieszano w idealnych proporcjach z poważnymi wątkami. Do tego humor jest mocno zróżnicowany. Nie chodzi tylko o dziecinne zachowanie Shazama i konsekwencje tegoż. W dialogi wpleciono zabawne nawiązania do popkultury. Ponadto film parodiuje gatunek superbohaterski. Trzeba pamiętać, iż jest to świat, którego bohaterowie żyją obok Supermana i innych trykociarzy, więc gdy Shazam i inny dzieciak idą do handlarza nieruchomościami, by kupić superbohaterską kryjówkę, ciężko nie parsknąć śmiechem. A takich prób ugryzienia czegoś, co dla widza jest fikcją, a dla postaci częścią rzeczywistości jest więcej i każda udana.

Poważniejsza warstwa działa równie sprawnie. Ciekawostką jest sposób mieszania wszystkiego. Raz mamy dowcip, by zaraz zajechać w ciemną uliczkę rzeczywistości, a potem rozbić napięcie naprawdę czarnym humorem. Jeśli ktoś planuje zabrać dzieci na seans, powinien być świadom kilku rzeczy. Po pierwsze – film potraktuje je równie poważnie, co dorosłego. Nie będzie owijał w bawełnę, a trudniejsze sprawy wyjaśni tak, by nie było wątpliwości. Do tego nie ugrzecznia pewnych aspektów. Nastolatki tutaj przeklinają, a wątek matki Billy’ego co raz próbuje grać na emocjach (ale nadal podpada pod kategorię wyraźnego wytłumaczenia sytuacji, bez taniego efekciarstwa). Po drugie – pokolenie urodzone lub dorastające w latach ’80 prawdopodobnie będzie się dobrze bawiło, bo opowieść ma klimat i urok rodem z filmów typu The Goonies. Jako że w tamtym okresie kategorie wiekowe miały trochę inny wydźwięk. Nadane tu PG-13 odzwierciedla PG/PG-13, jakie przypisano tytułom pokroju nie tylko wspomnianych Goonies, ale także Gremlins, niż Żółwie Ninja Michaela Baya. I nie bez powodu przytaczam akurat te wredne pokraki. W Shazam! pojawiają się potwory, których projekt śmiało można wrzucić do Diablo 3, a co najmniej jedna scena należy do tych, które niekoniecznie chcecie pokazać nieletniemu. Niby krwi w niej nie ma, ale jest na tyle wyrazista wizualnie, że nie ma wątpliwości odnośnie tego, co się dzieje. Dorosłego może co najwyżej zaskoczyć dość gwałtownym wtargnięciem na ekran, ale małolata może zwyczajnie przestraszyć. Dla mnie jest to plus, zwłaszcza że reżyser przed tym obrazem kręcił horrory i od strony technicznej tej konkretnej scenie nie da się nic zarzucić, ale uprzedzić musiałem.

Jeśli miałbym się czegoś czepić, to byłaby to jedna sprawa: trochę wydłużony finał. Ja rozumiem, że końcowa walka powinna mieć impet i wodotryski, ale są w niej takie chwile, że chce się powiedzieć: ile można? Jednak na tle całego seansu to naprawdę pierdółka. Ogólnie bawiłem się bardzo dobrze i mam cichą nadzieję, iż trend wyznaczony przez Wonder Woman, Aquamana i teraz Shazam! będzie trwał. Moja ocena: 5-.