piątek, 28 stycznia 2011

Art of Murder: Klątwa Lalkarza

Klątwa jest sequelem wydanej wcześniej Sztuki zbrodni. Tym razem Nicole Bonnet podąża śladami tytułowego lalkarza, który pozostawia swoje ofiary podwieszone na linach, niczym marionetki.

Jak to w detektywistycznych klikaczach bywa – musimy znaleźć sprawcę. Co fabule można policzyć na plus to to, że poza kombinowaniem nad tożsamością mordercy opowiedziano całkiem interesującą historię dotyczącą jego motywów. Da ona nam powody do odbycia podróży do Paryża, Marsylii, Hawany, czy małego miasteczka w Hiszpanii.

Mechanizmy sterujące grą działają w ten sam sposób, co w oryginale – lewy przycisk myszy to wszelkiego rodzaju akcje, natomiast prawy to dodatkowe informacje i opisy. Dodatkowo niektóre z zagadek mają ograniczenie czasowe. Choć w zasadzie słowo zagadka jest pewnym nadużyciem – niektóre z decyzji – brzmi lepiej. Nie jestem zwolennikiem takich rozwiązań, ale tutaj raz że do naszych save’ów dorzucono auto-save na takie okazje, a dwa że limity czasowe nie są jakoś specjalnie wyśrubowane. Nie mniej jednak postać ma okazję kopnąć w kalendarz w kilku momentach, więc należy się pilnować.

Od strony graficznej zaszły pewne zmiany. Zdecydowanie poprawiono animację tak głównej bohaterki, jak i wszystkich postaci drugoplanowych. Te nareszcie nie sprawiają wrażenia nałożonych na tło. Skoro jesteśmy przy tłach – liczba ruchomych elementów oraz cieni uległa zwiększeniu (przynajmniej takie to sprawia wrażenie) i cieszy oko swoim wykonaniem. Ilość dostępnych rozdzielczości ekranu nie powala. Gorzej, że jeśli chcecie, by ekran zachował proporcje, to przygotujcie się na czarne pasy po bokach (na załączonych screenach są widoczne). Co prawda jest możliwość rozciągnięcia obrazu, dostosowując go do rozdzielczości pulpitu, lecz efekt jest naprawdę paskudny i nieproporcjonalny.

Muzycznie jest bez zmian. Zdążyłem doczytać się w opiniach innych internautów, że oprawa jest monotonna, ale mnie się podobała. Fakt, praktycznie każde miejsce, nawet jeśli zawiera kilka lokacji, ma tylko 1 utwór, lecz doskonale wpasowują się one w ponurą naturę pracy naszej agentki FBI. Trochę gorzej mają się kwestie mówione. Niektóre akcenty brzmią sztucznie, a postaciom wyraźnie brak jakiejś iskry osobowości. Należy też wspomnieć o fatalnej synchronizacji dialogów w trakcie przerywników, kiedy to wypowiedzi wyraźnie się kończą, zaś mówiący dalej poruszają ustami.

Osobną sprawą jest tłumaczenie. Polski tekst jest w porządku, jednak jego odpowiednik mówiony po angielsku jest co najmniej dziwny. Jak każdy język, nasz również obfituje w różne barwne określenia. Problem polega na tym, że nie powinno się ich tłumaczyć dosłownie. W tej grze wrażenie takiego tłumaczenia miałem parokrotnie. Ciekawostką jest też sam tytuł. Polska wersja – Klątwa lalkarza – ma faktycznie fajny wydźwięk, uwzględnia część historii zawierającą motyw zbrodni, a jak dorzucić jeszcze pewien malutki zwrot akcji z końca gry, to jest to jeden z trafniej dobranych tytułów. Angielski odpowiednik – Hunt for the Puppeteer – jest dla mnie w jakiś sposób odarty z otoczki tajemnicy, jaką tworzy wspomniany motyw.

Nie doszukałem się nigdzie wzmianki o czymś, co mnie spotkało w trakcie rozgrywki. Otóż w pewnym momencie zniknęły opcje dialogowe. Normalnie są one wyświetlane na panelu z przedmiotami (panel jest przysłaniany i pokazują się tematy do rozmów). Po którejś tam rozmowie w miasteczku w Hiszpanii owe opcje zniknęły i musiałem klikać na ślepo. Czasem mignęły mi przed zniknięciem, jednak resztę gry musiałem przejść nie wiedząc, co wybieram.

Kolejnym prztyczkiem w nos jest poziom trudności zagadek oraz długość gry. Weterani gatunku tak naprawdę nie mają czego tutaj szukać. Stawiane wyzwania nie sprawią im trudności, a biorąc pod uwagę długość rozgrywki, ukończą ją w trakcie jednego, góra dwóch posiedzeń. Przy premierowej cenie – 50 złociszy – jest to zdecydowanie za krótko. Ba, nawet jeśli ktoś dopiero zaczyna grać w tego rodzaju produkty, to powinien wstrzymać się z zakupem Klątwy lalkarza do czasu, aż odrobinę stanieje. Za całokształt wystawiam 3+. Twórcy idą w dobrym kierunku, ale do choćby 4 jeszcze im nieco brakuje.

niedziela, 23 stycznia 2011

The Social Network

Ile achów i ochów na temat tego filmu można znaleźć jak internet długi i szeroki, to głowa mała. Miałem wreszcie okazję nadrobić zaległości w oglądaniu, a historia Facebooka poszła na pierwszy ogień.

Mniej więcej o tym jest właśnie opisywany przeze mnie film – korzeniach najpopularniejszego serwisu społecznościowego obecnych czasów. Fabuła prowadzona jest z kilku perspektyw – na przesłuchaniach oraz bezpośredniego pokazania wydarzeń, których te przesłuchania dotyczą.

Jak na film, który składa się w zasadzie z samych dialogów, to jest on przedstawiony całkiem dynamicznie. Dodatkowo wciąga widza na tyle, że faktycznie chce się wiedzieć, co będzie dalej. Aktorsko jest naprawdę świetnie. Każdy z aktorów gra przekonująco i doskonale wywiązuje się z powierzonego zadania. Jesse Eisenberg – dla mnie rewelacja. Justin Timberlake – duże zaskoczenie, że przede wszystkim potrafi grać, a do tego robi to naprawdę dobrze. Trochę też w tej swojej cwaniakowatości przypominał postać Ryana Phillippe z Cruel Intentions, co mogę policzyć tylko na plus.

Co mi się kompletnie nie podobało – amerykańskość tego filmu. Od stwierdzenia wziętego z samego filmu (o Bośni, która o dziwo ma Facebooka, chociaż nie ma dróg), po uczucie doskonale oddane przez wyrażenie ‘elitist jerk’. Mam też wrażenie, że właśnie z tego powodu The Social Network zostało nominowane do tylu nagród. Mimo to uważam, że w swojej kategorii zasługuje on na mocną 4. Solidne rzemiosło, któremu jednak trochę brakuje do najwyższej oceny.