niedziela, 28 lipca 2019

Supergirl – Season 4

No i stało się, podtrzymuję swoją teorię, że póki co tylko trzeci sezon Supergirl zasługuje na jakąkolwiek uwagę. Czwarty? Cóż…

Sezon rozpoczynamy w iście Flashowo-Arrowowy sposób: każdy ma focha o coś i wyżywa się na jednej osobie. Potem jest jeszcze gorzej, gdyż każdy w miarę sensowny pomysł jest podawany banalnie. Jak tylko przebrniemy przez osobiste dramy postaci na ekranie, otrzymamy dość poważny wydźwięk fabuły, która pomimo przyziemnego poziomu (w porównaniu do poprzedniego sezonu) wypada bardziej przerażająco. Tylko że na samym założeniu i może dwóch odpowiednio mocnych scenach się kończy. W połowie sezonu wątek jest bagatelizowany i spychany na bardzo daleki plan. Przywołują go tylko, gdy chcą usprawiedliwić jakąś decyzję jednej czy drugiej postaci. W zamian dostajemy Supermana, który w evencie 2018 jest nie do zniesienia. Z pełnoprawnego bohatera został zdegradowany do roli worka treningowego i klakiera Kary. Trzeba jednak przyznać, że Batman wypadł jeszcze gorzej, bo pojechał sobie na „urlop”. Jeśli ktoś ma wątpliwości, dlaczego to totalna bzdura, niech obejrzy rozmowę Robina z Black Canary z serialu Young Justice. Tematem jest powód, dla którego Dick nie chce być Batmanem.

Potem autorzy serwują wariację na temat story arców: Superman vs. The Elite oraz Superman: Red Son. Niby można się cieszyć, że to coś znajomego, ale znowu potraktowane pobieżnie i świadczące o tym, że chyba pomysły się kończą. Fakt, że pierwotnie dotyczyły Kal-Ela również nie pomaga.

Taką naprawdę wisienką na tym wątpliwym torcie jest Lex Luthor grany przez Jona Cryera (tak, tego z Two and a Half Men). Jest ona na tyle fajną interpretacją Luthora, że Jesse Eisenberg mógłby się od niego uczyć. Nawet jego wypowiedź z piętnastego odcinka zdaje się nawiązywać do tamtego filmu: „I want to see if the Kryptonian pretender can bleed.”

I to tyle. Całą resztę serialu wypełnia pouczanie i moralizowanie widza. Na różne, banalne tematy. Mówię serio, wracamy do tandetnych morałów z odcinka, które są jeszcze gorsze niż wpychane na siłę „lekcje” na koniec kreskówek z lat ’80, które w ten sposób unikały bycia tylko reklamą zabawek (nie ma co się oszukiwać, i tak nią były). Kreskówkom jeszcze można to wybaczyć, bo dzieci są inną kategorią odbiorców (choć wiele animacji podchodzi do nich z dużo większym zaufaniem i poważniej niż produkcje dla starszych). Natomiast Supergirl jest przeznaczona dla widowni od nastu lat wzwyż. Tym samym taka konstrukcja opowieści sugeruje, że autorzy mają widzów za kompletnych idiotów nie potrafiących zinterpretować fabuły i jej niuansów po swojemu. Rezultatem jest nuda na wykładach i okazyjne zainteresowanie kilkoma odcinkami. Moja ocena: 2-.

niedziela, 21 lipca 2019

Spider-Man: Far From Home

Doczekaliśmy się filmu zamykającego tę fazę MCU. Tak jest, nie Endgame, a Spider-Man. Od razu zaznaczę, że nie miałem oczekiwań względem tego filmu (co już samo w sobie jest złe, bo SM to jeden z moich ulubionych bohaterów), a mimo to znalazłem wiele powodów do narzekania.

Podstawowe założenia fabularne wyglądają tak: świat podnosi się po wydarzeniach z Endgame. Zniknięcie i pojawienie się połowy wszystkich nazwano blipem. Pająk stał się bardzo rozpoznawalną postacią. Ludzie zadają pytanie: Kto będzie następnym Tonym Starkiem? Jakby tego było mało, w tym samym czasie w różnych zakątkach Ziemi dochodzi do ataków w wykonaniu żywiołaków. Czoła stawia im nowy trykociarz, który dorabia się ksywki Mysterio. Parker czuje się przygnieciony całym tym ratowaniem i jedzie na wakacje do Europy. Jednak Fury nie daje mu zapomnieć o odpowiedzialności superbohatera i werbuje go, by pomógł Mysterio.

Podobnie jak drugi sezon Punishera oraz trzeci sezon Jessici Jones, tak i Far From Home najlepiej prezentuje się wtedy, gdy Spidey robi swoje. Ja rozumiem, że życie prywatne Parkera też jest istotne, bo jego bohaterzenie niejednokrotnie niweczyło mu plany. Tylko że są opowieści, w których zrobiono to pierdyliard razy lepiej. Ot, choćby Spider-Man 2 Raimiego, albo animowany The Spectacular Spider-Man. Gdy tutaj jeden z kolesi wytyka absurd nieobecności Parkera lub okoliczności, w jakich czasami ludzie go zastają – wszyscy to sobie olewają. Zero konsekwencji, zero ciężaru, więc dlaczego widza ma obchodzić? Tylko zmarnowano czas na pierdoły, które nie kleją się nawet w samym filmie. Częściową winę ponoszą postacie drugoplanowe. Ned i jego romansik są kompletnie od czapy. Sprowadzają przyjaciela Petera do roli komentatora, który gada nie na temat. MJ to porażka na całej linii. I niech mi nikt nie wmawia, że to przecież nie Mary Jane. Duet Marvel + Disney usilnie próbuje wymazać rudzielca z otoczenia Webslingera, to też tak się z nią rozprawię. Siłą związku komiksowego Petera i Mary Jane było to, jak kompletnie różnili się od siebie, ale tym samym doskonale uzupełniali nawet wtedy, gdy nie byli jeszcze parą. On – cichy geek, ona – przebojowa i pewna siebie dziewczyna. Tutaj mamy dwóch geeków, oboje tak samo niezręcznie podchodzą do wszystkiego, tylko on chowa się za maską, a ona za powierzchownymi docinkami. I tak przez całą pierwszą połowę, przez którą nudziłem się jak mops.

Drugim winowajcą jest sam przebieg fabuły, a konkretnie jej aspekt superbohaterski. Przez cały seans towarzyszyło mi uczucie, że znowu oglądam Homecoming, tylko tym razem nie ma kto opieprzyć Petera za numer, który wykręcił.

Na plus policzę wspomniane akcje Spider-Mana. Gdy śmiga na sieciach i superbohaterzy, jest na co popatrzeć. Kroku dotrzymuje tu fajnie zagrany przez Jake’a Gyllenhaala Quentin Beck, aka Mysterio. Trochę miałem obawy przed wprowadzaniem go jako przeciwnika, gdyż tak naprawdę Beck to jednostrzałowiec, jeśli uda się komuś do niego podejść. No i właśnie ten aspekt zrealizowano pierwszorzędnie. Mysterio to mistrz iluzji i to, jak pokazano jego sekwencje, zasługuje na oklaski. Nagle podejście stało się trudniejsze. Gdyby Mysterio kiedykolwiek zmierzył się z Doctorem Strangem w kwestii popisów, mielibyśmy najbardziej widowiskowy film komiksowy w MCU, a kto wie, czy nie w kinematografii w ogóle. Rewelacyjnie powiązano postacie z innymi filmami z MCU, dając im tym samym wiarygodny motyw postępowania. Gyllenhaal może nie przyprawia o ciarki, jak Keaton w Homecoming, ale jest bardzo charyzmatyczny i odwala niezły numer na sam koniec. À propos końca, pierwsza scena w napisach sprawiła, że dosłownie biłem brawo. Takich smaczków to ja chcę więcej.

A przynajmniej chciałbym, gdybym czekał na kolejny film. Obecnie czuję się już zmęczony Marvelem. Jak coś wpadnie, obejrzę, ale z czekaniem skończyłem. Moja ocena: 3+.

niedziela, 14 lipca 2019

Stranger Things 3

Przy okazji drugiego sezonu wspominałem, że czekam na dalszy ciąg. No i doczekałem się. Tylko zgodnie z powiedzeniem: Uważaj o co prosisz, bo możesz to dostać.

Stranger Things 3 podąża śladem wielu serii horrorów, w których mamy tego samego protagonistę i antagonistę ścierających się na przestrzeni lat w kolejnych odsłonach. Pokraka z Upside Down, The Mind Flyer, powraca. Tym razem ma inny sposób na sianie zniszczenia, a nieświadomym sojusznikiem są Rosjanie, którzy próbują otworzyć bramę do Upside Down, którą Eleven zamknęła w poprzednim sezonie. Z potworem będzie walczyć znana już paczka małolatów, wzbogacona o nowe twarze. Rezultatem jest więcej tego samego, co w poprzednich odsłonach.

Z jednej strony ST3 jako kolejny rozdział zrealizowano podręcznikowo. Dzieciaki dorastają, ich życia wyglądają inaczej. Jedni zaczynają swoją pierwszą pracę jako stażyści, inni przeżywają pierwsze miłości i tracą zainteresowanie tym, co robili do tej pory. Tylko Will chciałby, aby było jak dawniej (bo trochę to wygląda tak, jakby go jakaś część dzieciństwa ominęła z powodu wydarzeń z poprzednich serii). U dorosłych podobnie – adaptują się do nowych sytuacji. Hopper ma problemy z dorastającą Eleven i akceptacją jej związku z Mike’iem. Do tego sam przeżywa rozterki miłosne z powodu Joyce. Samo miasteczko przechodzi transformację spowodowaną wybudowaniem dużego centrum handlowego. Seria nadal trzyma się klimatu lat osiemdziesiątych i dorzuca kolejne elementy związane z tamtym okresem, włącznie z naleciałościami z końcówki zimnej wojny.

Z drugiej strony spaprano proporcje i tempo opowieści. Niby antagonista działa w tle cały czas, ale zanim ktokolwiek z protagonistów doczłapie się do jego śladów, mijają ze 4 odcinki z ośmiu. W okolicach piątego autorzy przypominają sobie, że chyba zaraz finał, więc trzeba coś z tym zrobić.

Proporcje to osobna sprawa. Poprzednio mieliśmy motyw przewodni – poszukiwania Willa, wokół którego wszystko się kręciło. Natomiast tutaj każda grupka ma swój wątek i dopiero na końcu wszystko się łączy… tylko że zanim to nastąpi, można się zanudzić. Połowa fabuły to młodzieżowa obyczajówka, a druga połowa jest rozbita na poszczególne intrygi: Nancy i Jonathan prowadzą śledztwo dziennikarskie, Joyce i Jim znaleźli anomalię i trop Rosjan, Dustin i Steve również wpadli na Rosjan i rozgryzają ich kryjówkę z pomocą dwóch dziewczyn, Eleven i Max odkrywają, że coś jest nie halo z Billym, a Will niezależnie od warstwy fabularnej nie ma z kim grać w Dungeons & Dragons. I to nadal nie wszystko.

Osobną kwestię stanowi przywiązanie wagi do wydarzeń. W finale nie ma z tym problemu, bo kibicujemy wszystkim, ponownie zjednoczonym wspólnym celem, ale na początku tak dobrze nie jest. Odniosę się znowu do poszukiwań Willa. Nawet w tak niezobowiązującej opowieści jest to punkt, z którym przeciętny widz może się identyfikować na zasadzie: Nikomu nie życzę, żeby go coś takiego spotkało. Zaginięcie bliskiej osoby jest traumatyczne. A czym Joyce wplątuje się w intrygę w ST3? Magnesami spadającymi z lodówki… Nie żartuję…

Spotkałem się z opinią, że trzeci sezon ST to już nie to, bo brak tego klimatu Goonies. Można do tego podejść dwojako. Siłą rzeczy klimatu nie będzie, bo bohaterowie dorastają, czas nie stoi w miejscu, a jeden montaż do piosenki z finału wiosny nie czyni (swoją drogą, rewelacyjna scena, a miny typu WTF na twarzach postaci są bezcenne). Jeśli zaakceptujesz ten stan rzeczy i wybaczysz fakt, że więcej jest tu obyczajówki niż Stranger Things, to trzeci sezon zasługuje na 4-. Logicznie pociągnięto wątki poprzedników, ale można je było przedstawić ciekawiej, aby widz nie męczył się w pierwszej połowie. Jeśli nie akceptujesz tego, że pozbyto się appealu poprzednich sezonów, to ST3 zamienia się w niepotrzebnie rozwleczony  horror i rozdział, który można było zrobić lepiej albo sobie darować. Ocena w tym wariancie: 3.

niedziela, 7 lipca 2019

Jessica Jones – Season 3

Gdy jakiś czas temu obejrzałem zwiastun trzeciego sezonu, nawet cieszyłem się, że jeszcze jakiś netflixowy Marvel został mi do obejrzenia. Jednak po drodze wydarzyło się tyle ciekawych rzeczy, że zupełnie o JJ zapomniałem i na premierę sezonu trafiłem przez przypadek. Niestety, dalej było tylko gorzej.

Sezon rozpoczynamy rozwaleniem tego, czym zakończył się drugi. Z jakiegoś powodu autorzy postanowili, że JJ nie może być szczęśliwa, więc związek, jaki mogliśmy tam oglądać, idzie do piachu. Dodatkowo szybko wychodzi na jaw, że czas antenowy Jessici jest tak samo pocięty, jak w produkcjach ze stacji CW. Co oznacza, że każdy odcinek jest podzielony na wątek Jones, wątek Hogarth oraz wątek Walker. Reszta seansu to pozostałe postacie, z naciskiem na antagonistę oraz Malcolma. Już przy Flashu i Arrow narzekałem, że w ich (odpowiednio dłuższych sezonach) trafia się po odcinku BEZ głównego bohatera. Teraz wyobraźcie sobie, że tu odcinków jest o połowę mniej i nadal jeden cały poświęcono komu innemu.

Niestety, jakościowo te wątki też nie powalają. Jessica jest znowu w dołku, bo… bo tak. Trish jest znowu wrzodem na tyłku, bo tak bardzo chce być superbohaterką. Jeri dalej umiera, a antagonista jest jeszcze gorszy od tego z drugiego sezonu Punishera. Już mówię, dlaczego mnie to tak irytuje. Jessica i Jeri praktycznie drepczą w miejscu. Postacie się nie rozwijają, a ich warstwa fabularna jest praktycznie powtórką drugiego sezonu, tylko z innymi bohaterami drugoplanowymi. Trish ma niby podobnie, ale korzysta z bagażu, jakim ją obdarowano na końcu poprzedniej serii, więc pcha się w nowe okoliczności i problemy. Jak bardzo bym jej nie lubił, przynajmniej nie stoi w miejscu. Najlepiej wypada Malcolm, którym targają konkretne dylematy natury zawodowo-moralnej. Natomiast antagonista jest psycholem z łapanki i nie obchodzi widza nic, a nic. Na deser dostajemy dwie rzeczy. Cameo Luke’a Cage’a, które jest tak samo fajne, jak i irytujące. Fajne, gdyż nie ignoruje dorobku serii. Potwierdza, że Luke osiągnął to, co widać na końcu jego drugiego sezonu. Natomiast irytacja wynika z tego, że dialog sugeruje, iż tam powinien być jeszcze trzeci sezon. Drugim smaczkiem jest przyznanie, że drugi sezon Iron Fist też miał miejsce, a Danny’ego tymczasowo nie ma w Nowym Jorku.

Do pozytywnych aspektów należy na pewno muzyka. O wątku Malcolma już wspomniałem. Kolejną rzeczą jest to samo, co w przypadku Franka Castle. Gdy Jessica jest sama, robi swoje, śledzi, analizuje, komentuje rzeczywistość – wtedy chce się ją oglądać, zanurzać w ten ponury klimat. Nie obchodzi mnie drama Walkerów, ani wybielanie matki Trish. Ba, miałem nadzieję, że jakiekolwiek wątki rodzinne skończą się wraz z sezonem drugim, a tu zastosowano manewr porównywalny z przebijaniem Assassin’s Creed 2 przez Assassin’s Creed: Unity.

Gdy zebrać to wszystko do kupy, otrzymamy strasznie średniacki sezon, ze wskazaniem na słaby. Jeśli macie masochistyczne zapędy i chcecie się przemęczyć przez całą tonę nudy, żeby obejrzeć te kilka scen, w których Jessica jest w najlepszej formie, możecie próbować zaliczyć całość. Jeśli jednak odpadliście już w drugim sezonie (albo dowolnym innym z netfliksowych Marveli), ten możecie sobie śmiało darować. Moja ocena: 3-.