niedziela, 30 lipca 2023

Glass Masquerade 3: Honeylines

Glass Masquerade i Glass Masquerade 2 okazały się miłymi odkryciami oraz przyjemnymi tytułami. Pojawienie się trójki trochę mnie zaskoczyło, ale z drugiej strony, dlaczego miałaby nie powstać? Jak tylko zawitała na Steamie, dodałem ją do biblioteki i wspominając pozytywnie poprzedników odpaliłem, by ponownie poukładać witraże.

Z pozytywnych rzeczy: początkowa liczba układanek jest przyzwoita, zaś same obrazy utrzymane w bardzo przyjemnej i ciepłej kolorystyce. Nawet nocne sceny wydają się być bardziej przytulne od dowolnego, najmniej powykrzywianego obrazka z Illusions. Muzyka tylko tę atmosferę podgrzewa, choć spośród całej trylogii najmniej zapada w pamięć.

Mechanicznie gra rozwija pomysły poprzednika. Oprócz dwóch poziomów trudności otrzymaliśmy trzy wariacje kształtu klocków, cztery sposoby na uzupełnianie oraz mikro osiągnięcia dla każdego obrazka. Trzy z czterech sposób są w pewnym sensie podobne: mamy X kawałków pasujących do danej warstwy, a po włożeniu wszystkich otrzymujemy kolejne. Czwarty sposób to tradycyjny: komplet klocków i samowolka.

Największym problemem jest kształt puzzli. Podtytuł Honeylines jest nieprzypadkowy. Głównym rodzajem jest sześciokąt (heks, plaster miodu). Pozostałe dwa rodzaje to tylko warianty (np. kilka heksów obok siebie lub kawałki heksa poprzestawiane tak, by nie tworzyć pełnego sześciokąta). Rezultatem są dużo prostsze obrazy niż w obu poprzednich częściach. Do tego stopnia, że np. zrezygnowano z kawałków krawędziowych. Obrys każdego obrazka (niezależnie od rodzaju wybranego wypełniania) jest zawsze ułożony. Przez co niezależnie od kombinacji wybranych parametrów jest łatwiej niż kiedykolwiek. Zdaję sobie sprawę, iż nie każdy może mieć ochotę na układankę z 5000 kawałków, na której jest tylko trawa, ale GM3 to przeginka w drugą stronę.

Jeśli ktoś szuka najłatwiejszej części, by zacząć granie w Glass Masquerade, trójka jest dla niego. Jedynka pomimo pojedynczego poziomu trudności pozostaje tą bardziej zbalansowaną, a dwójka ze swoim upiornym imidżem i najbardziej pokręconymi kształtami tą najbardziej wymagającą (na tle serii, bo nie dla weteranów zabawy). W moich oczach Honeylines były tylko ok. Ocena: 3+.

niedziela, 16 lipca 2023

She-Hulk: Attorney at Law - Season 1

She-Hulk jest jedną z najbardziej lubianych żeńskich wersji znanych bohaterów. Komiksowi autorzy (nawet Dan Slott, za którym nie przepadam) potrafili nadać jej wyrazistą osobowość, podkreślić jej wdzięk i inteligencję, nie ubliżając przy tym Hulkowi lub facetom, z którymi wchodziła w interakcje. Autorki serialu wywaliły to wszystko do śmietnika, no bo przecież faceci nie będą im mówić, ja pisać żeńskie postacie… Patrząc na efekt końcowy to chyba powinni…

SH była zapowiadana jako połączenie trykociarstwa z dramą sądową. Po seansie mogę powiedzieć, iż ni cholery nie sprawdza się w żadnym z tych aspektów. Autorki nie tylko olały komiksowy pierwowzór, ale nie znają także MCU. Piramidalną bzdurę dostajemy już w trzeciej minucie pierwszego odcinka – Bruce skonstruował urządzenie/bransoletkę trzymające Hulka na smyczy… Pal licho, że kontrolował zielonego praktycznie po The Incredible Hulk. Kij z tym, że w Endgame osiągnął już formę profesora Hulka, która w zamyśle łączy najlepsze cechy obu wersji Bannera. I w ogóle to olejmy fakt, że taki gadżet przydałby się na początku filmu z Nortonem, a nie TERAZ.

Nie bez powodu napisałem we wstępie, iż komiksowa She-Hulk wybiła się bez poniżania któregokolwiek z facetów. Natomiast serialowa ma na tym punkcie ogromny kompleks. Niezależnie od tego, czy mówimy o ludzkiej formie, czy trykociarskiej – ona zawsze będzie tą lepszą. To ona wyciągnie Bruce’a z samochodu po wypadku (a nie on uratuje ją transfuzją), to ona pokona Daredevila, to ona cierpi katusze, jakich nie doznał nikt (bo np. faceci codziennie się na nią gapią). Pal licho, że sam Bruce miał przerąbane dzieciństwo, ścigało go wojsko, był w kosmosie, Hulk przejął go na dwa lata, a na koniec zebrał łomot od Thanosa. Nie, to Jennifer wie więcej o traumie, bo jest kobietą… JEDYNYM pozytywnym aspektem pani Walters jest chęć powrotu do poprzedniego życia, do kariery. Jest to najbardziej ludzki i najsensowniejszy odruch w jej wykonaniu – przywrócenie stabilności i rutyny.

Dalej jest już stereotypowo dla współczesnego Marvela: faceci to przeważnie seksistowscy idioci, kobiety to wiecznie pokrzywdzone istotki, które teraz się odkuwają przez bycie nieznośnymi, obleśnymi babsztylami, nakręcającymi się w kółku wzajemnej adoracji (asystentka Jennifer jest najlepszym przykładem klakiera, który bez sensu przytakuje, bo girl power!).  Jedyną osobą, którą uniknęła kompletnego zidiocenia, jest ojciec Jen. Natomiast tą rozegraną względnie ostrożnie, jest Matt Murdock, ale i w jego sytuacji znalazła się bezsensowna scena, gdy po upojnej nocy wraca z butami w ręce. Drogie panie, gwarantuję, że a) facet nie ma oporów z założeniem butów z powrotem – to nie obcasy, b) niezależnie od jego własnego performance’u gość po przespaniu się z She-Hulk nie zrobi z tego spaceru wstydu. Choć z jednym komentarzem Jen się zgodzę: musztarda i ketchup to słabe kolory dla bohatera pokroju DD. Innymi słowy – nie przepadam za oryginalnym, żółtym strojem, więc miałem chwilę radochy. Niestety, próba powtórzenia sceny w korytarzu z netflixowego Daredevila wypada tutaj biednie. Dosłownie jak w tym memie: "Mamo, ja chcę Daredevila! Mamy Daredevila w domu." No i to nie ten sam, ponury Matt. Tutaj często się szczerzy i dowcipkuje. Możnie nie na poziomie Parkera, ale jednak.

Jako prawniczka Jennifer niespecjalnie się sprawdza. Zresztą nie tylko ona. Koleżanka z pracy, którą zatrudnia, gdy zostaje pozwana o prawo do korzystania z nazwy She-Hulk, wraz z asystentką non-stop antagonizują klienta z szóstego odcinka, zamiast zachować swoje opinie dla siebie. Efektem końcowym jest uznanie wszystkich żądań strony przeciwnej przy aktywnej pomocy wspomnianych pań. Koleś mógłby w zasadzie nagrać całe „negocjacje”, pójść do normalnej firmy i pozwać tę od She-Hulk na grubą kasę za taki numer. Może rozprawy w Daredevilu nie były bardzo realistyczne, ale zrealizowane o kilka klas lepiej od tych tutaj.

Z kolei jako superbohaterka… przyznaję, ma swoje momenty. Scena walki, w której pomaga Wongowi pozbyć się potworów, jest ok jak na serialowe warunki. Jest jeszcze jeden aspekt na linii Jennifer-SH. Konflikt ich imidżu, zachowania, pewności siebie itd. To był całkiem przyzwoity materiał nadający się na terapię… którą trochę spłycono za pomocą mocno przerysowanej grupy pod wodzą… Abomination… pardon, Emila Blonskiego. Pomysł ok, tematyka niełatwa, realizacja banalna. Szkoda.

Niestety, nie licząc słabo animowanych poczwarek CGI, pozostali antagoniści są do chrzanu. Wieczne zafochana Titania, banda kretynów zazdrosnych o moce SH i rzekomo reprezentująca „fanów”, którzy nie lubią silnych żeńskich postaci, nawiązującą do youtuberów. Serio, jeśli ktoś kojarzy popkulturową scenę youtuberską, bez problemu rozpozna maskę podobną do kolesia odpowiedzialnego bodaj za największą liczbę przekazanych teorii spiskowych i przecieków z branży. Żenada. W ogóle zakończenie pluje w twarz nie tylko fanom i zwykłym widzom, lecz także Kevinowi Feige, którego autorki sprowadzają do roli niezbyt rozgarniętego AI. Twórczynie tak bardzo nie miały pomysłu, co zrobić z końcem, że Jennifer musiała wyjść z panelu Disney+ na ekranie, obgadać nowe zakończenie z „Kevinem”, naubliżać facetom z MCU, a po nic nie wyjaśniającym cięciu wrócić na mały ekran wprost do sceny aresztowania. Sezon kończymy rodzinnym obiadem, na którym z jakiegoś powodu jest także Matt Murdock oraz Hulk, który wrócił z kosmosu ze swoim… synem…

Autorki She-Hulk miały kilka niezłych pomysłów, które utonęły w natłoku bzdur i nieznajomości nie tylko komiksowego, czy filmowego uniwersum, ale także zwykłych codziennych sytuacji. Nie potrafią stworzyć groźnego antagonisty, nie potrafią napisać sądowej dramy, humoru wystarczyło im na jeden dowcip, a z tego co „Kevin” powiedział, budżet na CGI skończył się, zanim nakręcono wszystkie odcinki. Jeśli macie zapoznać się z przygodami Jennifer Walters, polecam wersję komiksową (choćby wspomnianego Dana Slotta), która nie musi umniejszać czyichkolwiek zasług, by dowieść swej wartości i jest przykładem, jak się pisze silne (dosłownie i w przenośni) kobiety. Tymczasem moja ocena serialu: 2+.

P.S. Jeśli mieliście w planach obejrzenie Rodziny Soprano, polecam to zrobić przed tym serialem, gdyż padają tu paskudne spoilery.

niedziela, 9 lipca 2023

Cyberpunk 2077

Wielokrotnie w swoich wpisach podkreślałem, jak bardzo było mi nie po drodze z papierowym Cyberpunkiem 2020 i że robiłem trzy podejścia do tego uniwersum, zanim się wciągnąłem. Pierwsze nieudane to wspomniany CP2020. Drugie nieudane to CP v3.0. Trzecią szansę (i tym razem udaną) postanowiłem dać, gdy gra komputerowa była tuż za rogiem, a na rynku miała pojawić się nowa wersja RPGa: Cyberpunk Red. Fabularnie Red ignoruje CP v3.0 oraz jeszcze jeden tytuł: CyberGeneration. Jednocześnie jest już oficjalną częścią tego świata, gdyż jego wydarzenia z 2045 roku stanowią pomost łączący lata 2020 ze starego systemu i 2077 z produkcji komputerowej.

Moje pierwsze podejście do gry miało miejsce po pierwszej fali poprawek i przy okazji pierwszych promocji na grę (te trafiły się dość szybko z powodu stanu, w jakim produkcja wylądowała na rynku). Co prawda nie doświadczyłem bolączek opisywanych w wielu recenzjach i na forach, ale mimo to nie potrafiłem się wciągnąć. Jakoś potem zabrałem się za serię Yakuza i przez wiele miesięcy tak mi zostało. Następnie wyszli Edgerunners, którzy dali pretekst do kolejnego podejścia i tym razem ruszyło z kopyta.

W Cyberpunku 2077 wcielimy się w postać V pochodzącą z jednego z trzech środowisk. V może być nomadem, korposzczurem lub dzieckiem ulicy. Wybór nie jest tylko kosmetyczny, definiuje prolog, stopień znajomości z Jackie Wellesem (korpo zna go całe życie, ulicznik wpada na niego podczas zlecenia, a dla nomada jest klientem) oraz opcje dialogowe dostępne podczas niektórych zadań (np. ulicznik lepiej poradzi sobie w sytuacjach z gangami, a korposzczur w placówkach korporacji), jednocześnie wybór tła postaci nijak nie wpływa na dostępne zakończenia. Te pojawią się (lub nie) wyłącznie w zależności od decyzji w grze i relacji z kluczowymi postaciami. Wracając do Jackiego, tutaj pojawia się mój pierwszy problem. W przypadku korpo i nomada jakoś względnie płynnie to poszło i w późniejszym kluczowym fabularnie etapie można odczuć zaangażowanie w los Wellesa. Natomiast ulicznik wpada w krąg znajomych tak kompletnie losowo i od czapy, że następujący montaż wspólnej działalności wydawał mi się strasznie naciągany. Na wyrozumiałość można zdobyć się tylko, jeśli zaakceptujemy, iż prolog oprócz odrobiny klimatu dla danej ścieżki życiowej stanowi wyłącznie pretekst do sprowadzenia losów naszych alter ego do wspólnego mianownika.

W tej sekcji gra jest jeszcze nieco liniowa. Do dyspozycji mamy tylko jedną dzielnicę, ale liczba zadań oraz czynności pobocznych jest na tyle spora, iż drobiazgowy gracz jest w stanie przelevelować postać i od tej pory mieć praktycznie non-stop z górki. Jednak już na tym etapie da się zauważyć, iż model rozgrywki przypomina coś pomiędzy ostatnimi dwoma Deus Exami, a grami Ubisoftu. Z jednej strony wiele zleceń i miejsc zapewnia kilka sposobów na rozwiązanie problemów, z drugiej cała mapa ginie w natłoku znaczników, które przy odpowiednim buildzie postaci stanowią bardzo krótkie i jednostrzałowe przystanki, niczym otwieranie skrzyń w niektórych odsłonach Assassin’s Creed. Na szczęście dla osób lubiących buszować po zakamarkach wirtualnych światów również coś się znajdzie. Night City skrywa całe tony ukrytych przedmiotów, gadżetów i smaczków, których ze świecą szukać na mapie.

Naszym awatarem będzie uproszczona w stosunku do papierowego protoplasty wersja edgerunnera. Zamiast 9-10 cech mamy pięć. Zamiast przepastnej listy umiejętności mamy atuty podzielone na specjalizacje przypisane do tychże cech. Rozwój postaci odbywa się na kilku płaszczyznach. Za wykonywane akcje, korzystanie ze specjalizacji i robienie zleceń otrzymujemy punkty doświadczenia oraz reputacji. Doświadczenie jest wymagane do podnoszenia poziomów postaci, bo każdy z nich to punkty, jakie można przydzielić cechom oraz atutom. Im wyższa dana cecha, tym więcej atutów się odblokowuje. Im częściej korzystamy ze specjalizacji, tym więcej zdobywa premii pasywnych. W zależności od naszego zestawu cech, będziemy mogli efektywnie korzystać z różnych rodzajów broni oraz cyborgizacji. Rozwinięte atuty zwiększą efektywność tego, w co inwestujemy. Na koniec reputacja określa reakcje otoczenia na nas oraz dostęp do poszczególnych zabawek (np. zielona wersja augmentacji jest dostępna dla każdego, ale już niebieska lub fioletowa jest tylko dla tych, co zdobyli już jakiś szacun na dzielni). Całościowo system jest tak rozbudowany (i zapewnia tyle punków oraz okazji do rozwoju), że można w nim tworzyć istne cudeńka. Tak – sporo schematów rozwoju będzie tak przegiętych, że wirtualni wrogowie nie będą mieć żadnych szans, niezależnie od poziomu trudności. Można to tłumaczyć słabym balansem lub zdać się na fanowską teorię, iż V jest unikatową osobą i dlatego może być tak przepakowany. Trochę jak Adam Smasher i jego odporność na cyberpsychozę przy instalacji kolejnych cyborgizacji. Zestaw narzędzi oddanych do naszej dyspozycji jest na tyle spory, że każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Ja tradycyjnie wybrałem opcje skradankowo-hakerskie podparte zdolnościami technicznymi i miałem sporo frajdy.

Frajda była tym większa, że Night City zostało zaprojektowane z ogromną pieczołowitością. Owszem, nie każda strefa spowoduje opad szczęki, ale żadna nie zniechęci do tego, by wleźć każdy kąt. Wedle wszelkiej logiki oraz opisów fabularny jest to miejsce, od którego należy trzymać się z daleka, a jak już w nim wylądujesz, wynosić się czym prędzej! I mimo to w całej grze jest bodajże jedna osoba, która rzeczywiście tak robi (no dwie, jeśli brać pod uwagę niektóre warianty zakończeń). Zamiast posłuchać głosu rozsądku, zamiast pokierować się logiką, chce się w NC zostać. Jest w nim coś tak magnetycznego, co nie pozwala go zostawić ot tak. Ostatnim wirtualnym miastem, które mnie trzymało w zbliżony sposób, było wirtualne Chicago z Watch Dogs. Nawet jak skończyłem grę, prawie z marszu zrobiłem nową postać i zacząłem całość od początku, byle tylko dalej przebywać w tej dziurze wypełnionej beznadzieją i marazmem, w której tylko nieliczni próbują wyrwać się z okowów narzuconych przez miejsce w społeczeństwie. Żeby było zabawniej, podręczniki do systemu RPG właśnie tak to opisują. Nie mam pojęcia, jak autorom gry udało się ten klimat przemycić, ale zrobili to.

Nie tylko projekt miasta doskonale odzwierciedla wizję Mike’a Pondsmitha. Od strony graficznej i dźwiękowej również nie idzie się przyczepić. Kreator postaci pozwala na tworzenie naprawdę cudacznych awatarów, co potem widać na ulicach NC. Tygiel, jakim jest Night City, kipi od różnorodności nacji i kultur. Niezależnie od wersji językowej, tubylcy w tle rozmawiają w swoich językach, a nam na ekranie wyświetla się tłumaczenie – bardzo fajny smaczek wkomponowany w świat, a nie tylko opcje dźwięku. Z NPCami jest jeden problem – mimo dużej różnorodności gra często potrafi wygenerować kilka takich samych osób obok siebie. Skojarzenie z błędem Matrixa nasuwa się samo. Jeśli chodzi o pozostałe składowe warstwy wizualnej – nie będę oceniał tekstur, efektów itp. – zwyczajnie nie znam się na technikaliach, ale doceniam to, co próbowano z nimi zrobić. Np. skąpane w neonowym świetle ulice, samochody przemykające szerokimi drogami, zaułki zapchane śmieciami, siąpiący z nieba deszcz (który jest słabym filtrem, ale gdy się na nim nie skupiać, spełnia swoją rolę przy współtworzeniu klimatu, bo powierzchnie są mokre, ludzie chodzą z parasolami, a sam filtr znika/przesuwa się na dalszy plan, gdy chowamy się pod dachem) i tak dalej. Każde z mieszkań (zarówno to posiadane, jak i z tych do kupienia) odzwierciedla charakter dzielnicy, w jakiej je zbudowano (nie tylko cenowo), a każdy pojazd pokazuje, z jakiego środowiska pochodzi.

W dźwięku jest to samo. Muzyka towarzysząca wydarzeniom doskonale podkreśla wydźwięk danej chwili (bo co innego usłyszymy podczas walki, a co innego np. w trakcie rozmowy z kimś). W przypadku radia w grze mamy do czynienia z kilkoma różnymi stacjami i sporym zbiorem piosenek. Liczba gatunków serwowanych przez poszczególne rozgłośnie jest ograniczona, ale ich dobór pasuje zarówno pod kątem imersji, jak i wizji cyberpunka jako takiego. Po seansie Edgerunners (dziejących się w 2076) niektóre utwory nie będą już brzmiały tak samo, co tylko świadczy o poziomie realizacji serialu. Aktorsko jest ok. Podobały mi się obie wersje V – brzmiały pewnie i odpowiednio emocjonalnie. Jeśli jednak chodzi o obsadę, większość komentarzy będzie skupiała się na Keanu Reevesie grającym Johnny’ego Silverhanda. No i odbiór tegoż w dużej mierze zależy od tego, czy lubicie dorobek Keanu. Jeśli jesteście w obozie Reeves = drewno, w Cyberpunku 2077 nie usłyszycie niczego nowego. Ja lubię jego role na tyle, żeby jego interpretacja Silverhanda pasowała mi do rozwoju wydarzeń. Najlepiej wypada, gdy jest wkurzony lub okazuje skruchę. Cwaniakowanie jest ciut słabsze, ale nadal je kupuję. Podoba mi się wizja tego faceta, który ma dużo więcej lat na karku, przeżył najmroczniejszy okres Night City, przespał jego odbudowę i teraz wali cynizmem na lewo i prawo, gdyż przez te pięćdziesiąt kilka lat zmieniła się oprawa, ale wnętrze świata pozostało takie samo. Ciekawostką jest język, jakim posługują się mieszkańcy. Wiadomo, iż jest to żywy aspekt ludzkości i podlega ciągłym modyfikacjom. Wiele wypowiadanych zdań nie ma tutaj podmiotu, przez co rozmowy często brzmią, jak wymiana stwierdzeń i uwag, niż faktyczne konwersacje. Gdy usłyszałem to po raz pierwszym, z marszu przypomniała mi się jedna produkcja, w której zastosowano podobny zabieg (choć tam chodziło o zbliżenie angielskiego do łaciny). Jest to serialowy Spartacus: Blood and Sand.

Pora trochę ponarzekać, bo pomimo licznych poprawek nadal jest sporo problemów. Niektóre to wciąż nienaprawione błędy, inne wynikają z założeń projektu lub porzucenia, bo może przerosły złożone obietnice. Zacznę od fabuły. Jest ok i… tylko ok. Sam zalążek intrygi i jej struktura są w porządku, lecz nie wywrócą waszego świata do góry nogami, nie odkryją żadnej prawdy, ani nie zaangażują emocjonalnie. Tutaj najlepszym przykładem jest właśnie relacja z Jackie Wellesem przy grze ulicznikiem – strasznie naciągana i w kluczowej scenie sztucznie grająca na emocjach. Zresztą w innych sytuacjach jest podobnie: bohaterowie gry przeżywają je, ale po graczu wszystkie dramaty spływają jak woda po kaczce. Chyba tylko dwa zadania poboczne (związane z poszukiwaniem siostrzeńca Rivera i z szukaniem osób odpowiedzialnych za szpiegowanie małżeństwa Peralezów) sprawiły, że naprawdę gały wyszły mi na wierzch. Wiedźmin 3 był wręcz zbudowany na takich sytuacjach, a tutaj jest ich jak na lekarstwo. Niby też można to przypisywać RPGowym korzeniom, gdzie wiele jednostrzałowych i małych przygód wiązało się z prostymi zleceniami, ale starsze rodzeństwo udowodniło, że można inaczej.

Jak już wspomniałem przy okazji chwalenia projektu miasta, Night City robi wrażenie. Jednak gdy to pierwsze już opadnie, łatwo dostrzec składowe psujące imersję. Wiele dzielnic jest zwyczajnie pustych niezależnie od pory dnia, czy pogody. Nie ma tam ruchu ulicznego, a NPC pojawiają się sporadycznie lub wcale. W momencie gdy na ulicy pojawi się barykada z płonących aut zrobiona przez jakichś gangusów, grający zadaje sobie pytanie: I kogo oni chcą zatrzymać? Gdyby nie ja, staliby tu jak durnie (teraz przynajmniej mogą się na coś przydać i zginąć!). Ruch uliczny zdaje się być kompletnie losowy. Czasami ulice są zakorkowane, innym razem świecą pustkami. I znowu – pora dnia oraz pogada zupełnie nie mają na to wpływu. Do tego dochodzi np. sygnalizacja świetlna działająca sobie, a muzom. Zabawna sprawa jest z motorami. Gracz może nimi jeździć, ale poza Jackie Wellesem nie widziałem, by którakolwiek inna postać z nich korzystała. Nie ujrzycie ich w losowo generowanych korkach, ani za miastem. Co najwyżej zaparkowane tu i tam. Kolejna sprawa: zdarzenia losowe: Nie licząc wspomnianych barykad (których widziałem dosłownie po 3 na każde przejście) oraz może 1-2 pościgów, nic się nie dzieje. W Watch Dogs przynajmniej losowo pojawiali się przestępcy, z którymi można się rozprawić. Na deser: zachowanie policji. Jakieś jest, czasami nawet udało mi się wyrwać jedną-dwie gwiazdki… za to że na kole zaparkowanego motoru pojawił się NPC i ruszenie pojazdem oznaczało przejechanie go… Jeśli już jakimś cudem policja mnie ścigała, schowanie się w dowolnym budynku rozwiązywało problem. Ucieczka również nie należy do skomplikowanych wyczynów. Już gangusy były bardziej zdeterminowane, by mnie odstrzelić. Transport publiczny nie istnieje. Pomimo tego, iż przewinął się przez zwiastun, a w grze widać gotową infrastrukturę i pomykające nią pojazdy, nie da się z niego skorzystać. Ponownie przytoczę Watch Dogs, które w tej kwestii są dla mnie mistrzostwem świata: pociąg jadący przez całe miasto. Można wsiąść do niego, można na niego wskoczyć i jechać. Nie jest to ekran ładowania jak w Spider-Manie, ani nawet przerywnik, tylko integralna część świata gry.

Hakowanie w RPGach (tak papierowych, jak i komputerowych) to śliska sprawa. Jedna gra, w której dobrze wspominam ten aspekt, to Deus Ex: Human Revolution. Cyberpunk 2077 oferuje dwa rodzaje hakowania. Pierwsze to tzw. quickahcki – hakowanie przeciwników i wgrywanie im złośliwego oprogramowania, które może zarówno przegrzać im sprzęt, spowodować spięcie, wywołać awarię augmentacji, a także kazać strzelić sobie w łeb. Pole do popisu dla hakującego jest spore. Niestety, w trakcie wybierania programu kursor lubi sobie przeskakiwać o kilka pozycji, co czyni go bardzo nieprecyzyjnym. A żeby gracza jeszcze postresować, spowolnienie akcji w tle nie zawsze działa, przez co mamy szansę na zebranie kilku pocisków, zanim uskutecznimy hakowanie. Drugie hakowanie to włamanie do struktury sieciowej danego miejsca. Otrzymujemy prostą mini grę, w której musimy wklepać konkretną sekwencję liczbowo-cyfrową w określonym czasie i krokach. Jest to świetny sposób na rozwijanie specjalizacji oraz dodatkowe fundusze, ale raz na ruski rok trafia się kombinacja, której na niższych poziomach nie ma jak zrobić (polecam zapis przed próbą), a nieudane włamanie jest równoznaczne ze stałym odcięciem od punktu wejścia.

Model jazdy też pozostawia trochę do życzenia. Z jednej strony czuć ciężar danego pojazdu, z drugiej, niezależnie od tegoż, każdym rzuca przy byle zakręcie. Jedyne, czym jeździ się tu bezproblemowo, to motory. Zabawny błąd wkradł się także do przywoływania naszego środka lokomocji, bo ten niczym Płotka w Wiedźminie 3 potrafi pojawić się w tak absurdalnych miejscach, że głowa mała. Szanse na taki numer są większe, jeśli przywołujecie go na moście, autostradzie lub gdziekolwiek nad „parterem”. Moim „ulubionym przypadkiem było pojawienie się motoru w ścianie, tak piętro wyżej nade mną.

O błędach można by jeszcze długo mówić, bo przy tak gigantycznej produkcji mogą trafić się dosłownie wszędzie. Np. niektóre atuty nie działają pomimo wykupienia albo cyberpsychol schodzi pomimo usilnych prób znokautowania go i wzięcia żywcem, postacie i obiekty przenikają przez tekstury, obiekty nie dotykają powierzchni i tworzą dziury w świecie (widoczne zwłaszcza na wysypiskach za miastem) i wiele innych. Jest jednak zadanie umyślnie zaprojektowane tak, a nie inaczej, które zawsze podnosi mi ciśnienie. Ba, nie widziałem jeszcze osoby, która by na nie nie narzekała. Mam na myśli Sinnermana. Zadanie polega na tym, by pomóc jednemu facetowi zemścić się na zabójcy jego rodziny – ok, proste. Zabójca jest przewożony policyjnym furgonem, który musimy dogonić i potem podjąć decyzję. W założeniach nadal proste. Praktycznie cała gra, włącznie z prostymi zabójstwami daje nam swobodę w tym, jak je zrobić. Nie Sinnerman. Na dzień dobry jesteśmy zmuszeni do słuchania nudnego dialogu. Potem jest słabo oskryptowany pościg. Wreszcie, gdy policja się zatrzyma, wysiadamy – nie można zapisać stanu gry. Jeśli tu coś sknocicie – całą tę gadaninę i durny pościg trzeba robić od nowa. No ale ok, może nie będzie źle… Cóż, na dzień dobry gra zabija zleceniodawcę… Nie da się go ochronić, choćby nie wiem co. Dalej – możemy zabić grzesznika lub do niego dołączyć w jego „powołaniu”. Autorzy dwoją się i troją, byśmy wybrali tę drugą opcję. Jeśli tak zrobimy, czeka nas seria małych zadań, w których dialogami i akcjami musimy udowodnić, że grzesznik się co do nas nie pomylił i dobrze wybrał osobę do pomocy przy jego BD. Sporo osób jest zniesmaczonych ostatnią sekwencją, ale po mojemu to jest najmniejszy problem Sinnermana. Największy pojawia się, gdy mimo śmierci pracodawcy próbujemy wywiązać się z oryginalnego kontraktu. Niezależnie od tego, jak macie napakowaną postać, ochraniający go policjant rozwali was jednym-dwoma strzałami. Sam porusza się na ciągłym dopalaczu, a pociski niewiele mu robią. Nie da się go zhakować, więc cała jedna klasa postaci idzie w diabły. W związku z czym jedynym wyjściem po zabiciu grzesznika jest ucieczka. I tak, jako że zabiliśmy więźnia, dostajemy gwiazdkę, a że miejscem egzekucji był prosty tunel, to ucieczka przed strzałami tamtego policjanta jest co najmniej problematyczna (choć nadal możliwa). Osoby odpowiedzialne za to zlecenie powinny stuknąć się w łeb, bo w grze zapewniającej tyle swobody Sinnerman to rysa gwoździem na płycie winylowej.

Cyberpunk 2077 nie jest grą idealną i ma swoje za uszami. Jednak potrafi zauroczyć grającego i mimo swoich bolączek zatrzymać przy sobie na tyle długo, by go ukończyć. Muszę tu zwrócić uwagę, iż jedno podejście zajęło mi około 107 godzin i nawet jeśli wszystkie powyższe bolączki pojawiłyby się w trakcie tegoż (a tak się nie stało, to wrażenia z dwóch przejść), rozsiane w takim przedziale czasowym nie są zbyt dokuczliwe. Cieszę się, że dałem CPkowi szansę i na pewno do niego wrócę po raz trzeci z okazji zapowiadanego dodatku. Jeśli ktoś odbił się od gry zaraz po premierze z powodu problemów technicznych – powinien spróbować do niej wrócić (albo poczekać do dodatku, który obiecuje również zmiany w podstawowych mechanikach). Jeśli to zawartość merytoryczna was zniechęca, cóż, tutaj nic się nie zmieni nawet z dodatkiem. A jeżeli jeszcze nie mieliście okazji doświadczyć uroków Night City, CP2077 często trafia na promocje, wtedy warto dać mu szansę. Moja ocena: 4+.