niedziela, 25 sierpnia 2019

Glass Masquerade 2: Illusions

Pierwsza część była jedną z tych gier, które w zasadzie nie potrzebowały sequela. Wystarczy tylko dodawać kolejne zestawy puzzli jako DLC. Tyle że przy okazji paczki, której tematyką było Halloween coś zgrzytnęło. Ok, zgrzytnęło to źle powiedziane. Chodzi o to, że styl i wspomniana tematyka są różne od tego, do czego przyzwyczaiła mnie podstawka i pozostałe rozszerzenia. Jednak chyba nie tylko ja doszedłem do takiego wniosku, gdyż opisywane przeze mnie Illusions podąża szlakiem wytyczonym właśnie przez ten dodatek.

Glass Masquerade 2 tematycznie wpisuje się w baśnie, folklor i lekką nutkę halloweenowej grozy. Dobry pretekst na sequel (i kolejne), ale nie wszystkie wprowadzone modyfikacje wyszły na zdrowie. Najważniejszą zmianą jest wprowadzenie nowego poziomu trudności, na którym nie tylko umieszczamy poszczególne kawałki układanki na miejsce, musimy je także obrócić. Niestety, pierwszym zgrzytem, jakiego doświadczycie, jest fakt, że wszystkie obrazy mają ten sam, okrągły kształt. Mało tego, poszczególne kawałki układanek również się powtarzają.

Kolejną rzeczą jest liczba elementów. W grze zawarto kilka obrazów pokrojonych na znacznie mniejsze części niż w jedynce. Tylko tu wychodzi następny problem. Układanki są z jednej strony bardziej szczegółowe, z drugiej odbija się to na ich czytelności. Ja wiem, pierdoła, którą nie warto się przejmować, ale nawet tutaj da się odczuć frustrację, gdy od 10 minut próbujecie wpasować element wielkości szpilki.

Wydaje mi się, że muzycznie również jest ubożej niż poprzednio. Nawet jeśli w jedynce był jeden zapętlony utwór, to był na tyle długi, że tego nie odczuwałem. Natomiast w Illusions motyw podczas układania robi się męczący po kilku układankach. No chyba, że układacie jedną dziennie, albo jeszcze rzadziej. Sama melodia wpasowuje się w ogólny klimat gry i zarzut nie jest w stronę jakości, tylko tego, o czym wspomniałem.

W przypadku decyzji odnośnie tego, którą z gier wybrać, należy kierować się raczej tematyką obrazów niż opcjami typu poziomy trudności. GM2 jest dobrą grą, ale GM jest tą bardziej przystępną. O tym ostatnim i przełożeniu na popularność niech świadczy fakt, że nawet po premierze Illusions pierwsza Maskarada wciąż otrzymuje dodatki, podczas gdy druga w momencie pisania tego tekstu nie ma jeszcze żadnego. Moja ocena: 4-.

niedziela, 18 sierpnia 2019

Slasher: Solstice

Na początek przyznam się, że pomimo dobrej zabawy na poprzednich sezonach, trzeciego się nie spodziewałem. Jednak jak tylko w czwartkową noc na profilu w Netflixie pojawiło się powiadomienie, gęba mi się uśmiechnęła, a w głowie zaświtała myśl: No, to już wiem, co robię w weekendowe noce!

Tym razem zamiast małego miasteczka albo kompletnego odludzia mamy jeden budynek mieszkalny, szkołę i wszystko, co po drodze. Natomiast konstrukcja opowieści to zakręcona mieszanka naprawdę różnych patentów. Sceny szkolne (zwłaszcza te z mordercą) będą kojarzyć się ze Scream. Pojedynczy budynek to wypisz, wymaluj Critters 3. Ilość scen z korzystaniem z mediów społecznościowych (a w rezultacie wplecenie ich jako istotnego mechanizmu fabularnego) przywodzi na myśl Black Mirror. Na koniec fakt, że całość rozgrywa się w ciągu 24 godzin (pomijając flashbacki), a tytuły odcinków to przedziały czasowe, oczywistym skojarzeniem jest serial 24.

Pierwsze, co się rzuca w oczy, to (w większości) bardzo niesympatyczne postacie. W jednym budynku i okolicy upchnięto tyle skrajności, że to aż dziwne, że ci ludzie nie pozabijali się nawzajem zanim morderca to zrobił. Na początku miałem wręcz ochotę, żeby poznikali jak najszybciej. Dopiero w trakcie zacząłem przekonywać się do niektórych, a to, kto przeżył na koniec, przyprawiło mnie o chichot, ale była w tym też pewna satysfakcja.

Tożsamość mordercy jest stosunkowo łatwa do rozszyfrowania. Można bawić się w zgadywanie, ale tym razem wskazówki są na tyle wyraziste, że dedukcja daje więcej frajdy. Zdecydowanie za włożenie więcej wysiłku w tę warstwę należy się plus.

Osiem odcinków to standard dla tej serii, niemniej jednak przez wzgląd na przedział czasowy oraz formę trzeci sezon ogląda się najszybciej. Nawet przetykanie flashbackami nijak nie spowalnia seansu.

Morderstwa zasługują na osobny akapit. Same w sobie nie są jakoś ultra wyszukane, ostatecznie to nie Piła. Niemniej jednak sceny mordów są jednymi z najbardziej drastycznych i krwawych w tym gatunku. Wręcz do tego stopnia, że przebijają nie tylko poprzednie sezony, ale także i wiele filmowych produkcji. Gdyby Jigsaw własnoręcznie zabijał swoje ofiary, nie powstydziłby się tego, co widać w Solstice. Cholera, nawet Freddy Krueger mógłby się czegoś nauczyć.

Jeśli oglądaliście dwa poprzednie sezony, ten też jest wart uwagi. Jeśli lubicie slashery w ogóle, warto spróbować obejrzeć Solstice. Dla mnie była to zabawa równie dobra, co poprzednio, ale ocenę podwyższam za widowiskową rzeź. Moja ocena: 5-.

niedziela, 11 sierpnia 2019

Legends of Tomorrow – Season 4

Od razu przyznam, że nie bardzo wiem, co napisać o tym sezonie. W dużej mierze dlatego, że… to więcej tego samego, co w trzecim. I nie mam na myśli powielania samej formuły. Chodzi o kopiowanie jazdy bez trzymanki, jaką był poprzedni,

W finale S3 Legendom udało się pokonać demona. Tylko że tym samym rozwalili jakieś magiczne więzienie, z którego pouciekały magiczne poczwary różnego rodzaju (włącznie z jednorożcem-mordercą i wróżką-sadystką). I zabawa w naprawianie czasu zaczyna się od nowa.

Najważniejszymi zmianami jest dołączenie Constantine’a do stałego składu i wyrzucenie Wally’ego (widać, że autorzy Arrowverse nie mają pomysłu, co z nim zrobić). Naturalnie, to nie jedyna roszada. W całej obsadzie pojawia się wiele nowych postaci. Time Bureau zostaje mocno sformalizowane i obecnie jest utrzymywane z państwowego budżetu. Krótko mówiąc: dzieje się sporo i czuć, że twórcy gimnastykują się, by zabawić widza.

Niestety, wprowadzono też zmiany do wydźwięku opowieści. W S3 były poważniejsze chwile, ale ich liczba nie przesłaniała niczego, a one same wpasowywały się w miarę naturalnie w cały ten chaos. Tutaj czuje się, jakby ktoś nie był pewien, czy chce kolejnej, absurdalnej opowieści, czy może czegoś poważniejszego. Skutkuje to tym, że chwile mające nas wzruszyć, albo trzymać w napięciu wytrącają z rytmu i powodują niechęć do dalszego oglądania. Nie pomaga też banalne i słabe moralizatorstwo oraz ugrzecznianie, jakie pojawia się tu i tam. To pierwsze nie jest na szczęście tak żenujące, jak w Supergirl, ale nie da się go nie zauważyć. Zaś to drugie tyczy się np. Constantine’a i hipokryzji, jaka z tego wynika. Autorzy nie mają problemów z daniem do zrozumienia, co John robił i z kim chwilę temu w sypialni, ale z tym, że jest nałogowym palaczem już nie potrafią sobie poradzić. Przez co w każdej (albo w większości) scenie, w której jest John i Sarah, panna Lance zawsze zabiera mu świeżo wyjętego papierosa i wyrzuca.

Z ciekawostek muszę wymienić wątek Constantine’a, który ciągnie się jeszcze z czasu jego solowego serialu w innej stacji. Nie spodziewałem się, że ktoś to pociągnie, a tu niespodzianka. John ma szansę stawić czoła konsekwencjom jednego z największych wydarzeń w jego życiu. Na deser w tej samej sekwencji dostajemy easter egga, który fajnie nawiązuje do pierwszego sezonu Legend i przy okazji bezczelnie z niego kpi.

Wspomniane wady to punkciki w całym sezonie. Nie są to ilości hurtowe, jakie serwuje się choćby w czwartym sezonie Supergirl, ale jednocześnie nie da się ich zignorować. Doceniam, że starano się zapewnić taką samą rozrywkę, jak sezon wcześniej i zdaję sobie sprawę, że zmiany są potrzebne, ale w tym wypadku są to zmiany, które nie przypadły mi do gustu, przez co zaniżam (odrobinę) ocenę w stosunku do poprzedniej: 4-.

niedziela, 4 sierpnia 2019

Doom Patrol – Season 1

Gdy Doom Patrol pokazano w pierwszym sezonie Titans, zaintrygowali mnie. Niestety, nic nie wiedziałem na temat samej ekipy, poza komentarzami typu: Proto X-Men. W grupie komiksowej rzucono radę, że jeśli na szybko chcesz nadgonić coś z Doom Patrol na tyle, by mieć jakieś pojęcie, to ogarnij run Granta Morrisona. Akurat co nieco z twórczości pana Morrisona znam i lubię, więc taka rekomendacja to dla mnie nie w kij dmuchał. Do tej pory czytałem m.in. JLA: Earth 2, Batman and Son, All-Star Superman i New X-Men (których kilka zeszytów w Polsce wydało nieistniejące już wydawnictwo Dobry Komiks). Po lekturze Doom Patrol (ciekawostka, ten run wydaje teraz Egmont) byłem zaskoczony, jak dobry to komiks. A przede wszystkim jak inny od tego, co znam w gatunku superhero. Avengers walczą z Thanosem, X-Men z Magneto, Justice League z Darkseidem,a Doom Patrol? Doom Patrol powstrzymuje inwazję ludzi z nożyczkami (dosłownie: nożyczki zamiast rąk), którzy wycinają wrogów z rzeczywistości. Doom Patrol ratuje miasteczko, które znika w innym wymiarze, do którego przejście prowadzi przez przełyk osła-albinosa pierdzącego tak, że jego bździny układają się w napis.

Pomijając na moment fakt, że to ostatnie jest wzięte bezpośrednio z serialu, całość brzmi strasznie abstrakcyjnie, prawda? A mimo to działa. Jedną z przyczyn takiego obrotu spraw są postacie. Abstrakcja i ratowanie świata nie są tu celem samym w sobie, tylko czymś, co trafia się postaciom, które najpierw muszą rozwiązać tonę własnych problemów. Mamy kierowcę rajdowego, którego mózg po wypadku wylądował w ciele robota. Mamy aktorkę z lat ’50, której kariera sypnęła się, gdy dziewczyna wpadła do chemikaliów i od tamtej pory jeśli się nie pilnuje, bardziej przypomina Bloba z horroru o tym samym tytule. Mamy pilota, w którego ciele mieszka kosmiczna istota zrobiona z energii. Mamy dziewczynę z 64 osobowościami, a każda z nich ma własne moce. Jakimś cudem w tym składzie wylądował też Cyborg, tak, ten z Teen Titans. Zbieraniną dowodzi doktor Niles Caulder, na którego wołają Chief.

Dodatkowym smaczkiem są równie porypani antagoniści. Jeden z nich jest narratorem całości i, żeby było jeszcze ciekawiej, nie opowiada tej historii z perspektywy, jakby już się wydarzyła, tylko na bieżąco. Natomiast finał przebija nawet to, co pokazano w trzecim sezonie Legends of Tomorrow. I niestety, nie mogę pisnąć ani słowa więcej, bo jest on tak… inny, że po obejrzeniu jeszcze długo nie mogłem podnieść szczęki.

Tutaj muszę zwrócić uwagę na bardzo istotną rzecz. Doom Patrol niczego nie ugrzecznia. Nie będzie patyczkował się z widzem. Porusza drażliwe tematy (przy okazji genialnie pokazuje, jak je integrować z fabułą, a nie wypychać na pierwszy plan, byle odhaczyć punkty za różnorodność), zawiera stosy wulgaryzmów, rozwiązania, sytuacje i pomysły często mogą wydać się obrzydliwe, a oprawa audio-wizualna ciężkostrawna. Tylko że jeśli przebić się przez stereotypowe postrzeganie trykociarzy, otrzymamy niebanalną opowieść w pełni wykorzystującą fakt, że jest snuta na wizji. Autorzy doskonale operują obrazem i to, czego nie mówią, pokazują. Już sama wejściówka jest tak wyrazista, z tak upiorną muzyką, że na długo zapada w pamięć.

Aktorzy dają taki popis, że ciężko znaleźć odpowiednie słowa. Trzeba to zobaczyć i usłyszeć. Nieważne, czy chodzi o Alana Tudyka, którego więcej słychać, niż widać. Nieważne, czy o Timothy’ego Daltona, którego jest najmniej. Nieważne, czy o Brendana Fraisera, który musi grać samym głosem niczym Hugo Weaving w V for Vendetta. Nieważne, czy Diane Guerrero, która dosłownie co osobowość musi zmieniać ton, akcent, dykcję, manieryzmy, a często i kostium. Cholera, nawet do Matta Bomera, który chodzi cały w bandażach, nie ma jak się przyczepić. Wszyscy zasługują na brawa.

Jest szansa, że niektórzy będą narzekać na jakość efektów specjalnych, bo te rzeczywiście nie mają jakiegoś kosmicznego budżetu. Niemniej jednak pasują. Nawet toporny kostium Cyborga wypada bardziej naturalnie niż wersja CGI z filmowej Justice League.

Prawie na pewno przeciętnemu widzowi ciężko będzie się przebić nawet przez pierwszy odcinek. Ba, ja nawet po świetnym komiksie nie byłem do końca przekonany. Jednak zdecydowanie było warto. Doom Patrol to najlepszy debiut w sezonie 2018/2019, najlepszy serial superhero w tym samym sezonie oraz jeden z lepszych seriali w ogóle. Moja ocena: 5+.