niedziela, 29 lipca 2018

Warhammer: The End Times – Vermintide

Jestem chyba jedną z niewielu osób, której brakuje Warhammera Online: Age of Reckoning. Nie była to jakaś specjalnie genialna gra, a już na pewno nie WoW-killer, ale posiadała swój klimat, a polowanie na krasnoludy na serwerze PvP miało niewątpliwy urok. Po zamknięciu serwerów cały czas brakowało mi nowej gry, która pozwoliłaby na jakąś eksplorację świata Warhammera. Jasne, jest trochę strategii do wyboru, nawet karcianek, albo staruteńki HeroQuest, ale to nadal nie to. Powiedzmy sobie szczerze, Vermintide też daleko do moich oczekiwań, jednak po wszystkich grach taktycznych jest to odmiana, do tego zawierająca namiastkę świata do zwiedzania, zamiast ciągłego gapienia się na mapy.

Nie bez powodu porównuje się Vermintide do Left 4 Dead. Koncepcja gry jest taka sama: czteroosobowa drużyna musi przeżyć w świecie pełnym wrogów. W przeciwieństwie do zombie rodzeństwa, odsłona warhammerowa skupia się nie na przetrwaniu samych postaci w podróży, lecz odparciu serii ataków wymierzonych w miasto Ubersreik. Każda misja  ma znaczenie taktyczne: obrona wybranych punktów, dostarczenie ziarna lub prochu, zniszczenie ważnej struktury wroga, rekonesans itd. Brak tu podziału na podetapy, jak w L4D, a broń palna i ataki dystansowe są równie ważne, co walka bronią białą. Oprócz tradycyjnego przebiegu rozgrywki możemy pokusić się o udział w trybie Last Stand. Naprzeciw nam staną Skaveni w różnych odmianach: od hord jednostrzałowych przydupasów, przez przywódców, po opancerzonych osobników, zabójców, typów z karabinami / gazem lub szczurze ogry. Każdy z graczy wcieli się w jedną z pięciu postaci. Wybór nie jest kosmetyczny, gdyż bohaterowie posiadają inny oręż. W przypadku braku grającego jego miejsce zastępuje bot.

Tutaj zaczynają się pierwsze problemy. Nasi kompani potrafią być nad wyraz tępi (ci komputerowi, chociaż…). Z jednej strony sprawdzają się przez wzgląd na zadawane obrażenia i bycie potencjalnym celem ataków, z drugiej nie nadają się do noszenia przedmiotów fabularnych, do tego potrafią mieć dziwne priorytety, gdy nasze życie wisi na włosku, a także zgubić się lub utknąć na wystającym pikselu (również w drodze na ratunek). Pół biedy, gdy dane miejsce jest rozbudowane w poziomie, a my mamy możliwość takiego zwiększenia dystansu, że bot w pewnym momencie teleportuje się do nas. Gorzej z pionem. W przypadku podstawowej gry zdarzało mi się to notorycznie w misjach The Wizard’s Tower (wieża czarodzieja, pełna wąskich kładek, labiryntów ze schodów i pomieszczeń odwróconych np. do góry nogami), Black Powder (mały port z kładkami i pomostami, wpadka do wody skutkuje śmiercią, a podczas niesienia beczek z prochem nie można walczyć), a z DLC w zadaniach z pakietu Drachenfels (zamek + podziemia + ścieżki górskie). Nie zrozumcie mnie źle – miejsca poszczególnych misji są świetnie zaprojektowane, odpowiednio ponure i potrafią przyprawić o dreszczyk, tylko że zamiast cieszyć się nimi i skupiać na celu misji lwią część czasu spędzamy na oglądaniu się za siebie, by sprawdzić, czy któryś z towarzyszy się nie zgubił. Nie żeby to była kwestia wyłącznie słabego AI botów, graczom również może zdarzyć się utknąć w jakimś dziwnym miejscu, na szczęście nie tak często.

Od strony graficznej Vermintide robi bardzo dobre wrażenie. Szczegółowe tekstury i modele, dużo efektów związanych z oświetleniem, wszystko wiernie odwzorowuje stylistkę z podręczników do WH. Należy jednak wspomnieć, iż temu przepychowi towarzyszy okazyjne przenikanie się modeli, efekt galarety u trupów oraz śmiganie przez tekstury w niedostępne miejsca. Na szczęście w warstwie dźwiękowej problemów nie ma. Nasza ekipa umila sobie czas rozmowami z docinkami, Skaveni produkują się po swojemu, a muzyka buduje napięcie i ostrzega przed zagrożeniem (ścieżka spokojnie nadawałaby się na sesję Warhammera Fantasy).

Kolejną nowinką w stosunku do Left 4 Dead jest system postępów w grze. Przechodzenie misji skutkuje zdobywaniem punktów i poziomów doświadczenia, które odblokowują dostęp do miejsc na ekwipunek. Ten ostatni jest losowany za pomocą kości. Ilość doświadczenia jest zależna od takich rzeczy, jak ogrywany poziom trudności, liczba ocalałych na końcu misji, odnalezione księgi (przy księdze trzeba pamiętać, że zajmuje miejsce, w którym normalnie niesie się apteczkę) i zapiski z tzw. lore booka. Z kolei szanse na lepszy złom można zwiększyć poprzez znajdowanie dodatkowych kostek w obrębie misji. Jednak żeby nie było, że jesteśmy zdani wyłącznie na rzut kośćmi, autorzy wprowadzili kilka sposobów na dodatkowe generowanie ekwipunku. Z 5 przedmiotów danego rodzaju można stworzyć jeden losowy przedmiot wyższego rodzaju (np. z 5 przedmiotów common tworzy się 1 uncommon). Jeśli nie mamy przedmiotów, puste miejsce można wypełnić rudą danego rodzaju. Alternatywą dla losowego tworzenia jest przerabianie wszystkiego na rudę danego rodzaju i korzystanie z niej w kapliczce Sigmara, która pozwala wymodlić sobie przedmiot z konkretnej kategorii. Całość uzupełniono systemem kontraktów i zadań, które pozwalają na zdobycie tymczasowych premii np. do zadawanych obrażeń, rudy oraz przedmiotów. Nie zmienia to jednak faktu, że w ostateczności, jeśli chcecie mieć najlepszy sprzęt, czeka was farmienie porównywalne z powtarzaniem dungeonów w grach MMO.

Niestety, to nie koniec narzekań. Vermintide posiada jeszcze 3 aspekty, którymi potrafi nadszarpnąć nerwy. Pierwszym jest detekcja trafień potrafiąca zaliczyć kompletnie losowe chybienia z odległości, w której wydaje się to niemożliwe. Gdyby to była gra RPG, jak nic dałoby się to nazwać krytycznym pechem, jednakże tytuł do tego gatunku nie należy, przez co spudłowanie z broni palnej z odległości na wyciągnięcie ręki, gdy celujemy w sam środek klaty przeciwnika, jest co najmniej podejrzane. Podobnie sprawa ma się z bronią białą – raz na jakiś czas oręż przelatuje przez model, ale bez zadawania obrażeń. Drugim jest granie z botami. W Left 4 Dead 2 był tryb single player. Nie chodzi tu o samo ganianie z botami, tylko to, że można było grać bez połączenia internetowego. Natomiast w Vermintide niezależnie od tego, czy gramy z ludźmi, czy przy wsparciu AI, odłączenie od serwera oznacza natychmiastowe przerwanie gry. Trzecim jest powiązanie DLC. Zadania wiszące na tablicy z ogłoszeniami czasami rozgrywają się w miejscach z dodatków i nie da się tego ominąć. Więc jeśli ich nie posiadasz, okazyjnie będziesz musiał przeczekać dobę, aż pojawią się nowe zlecenia. Ostatnia misja dorzucona do podstawki z okazji nadchodzącego wtedy Vermintide 2 również ma nawiązanie do jednego z rozszerzeń, ale stricte fabularne.

Komu można polecić ten tytuł? Przede wszystkim osobom ze znajomymi, którym klimat Warhammera Fantasy nie jest obcy i lubią tego typu rozgrywkę. W pełnym składzie błędy tak nie dokuczają, a odpowiednia koordynacja działań usprawnia przebieg gry. Jeśli zamierzacie grać solo, nie spodziewajcie się nie wiadomo czego. Na poziomie Easy da się przejść z botami wszystkie kampanie, choć niekiedy będzie to zależało od szczęścia i jeśli ma to być przygoda na raz, lepiej poczekać do promocji. Moja ocena: 4.

niedziela, 22 lipca 2018

Agents of S.H.I.E.L.D. – Season 2

W tym sezonie panuje straszny bałagan. Najpierw resztki Tarczy pozbywają się resztek Hydry ze swoich szeregów. Następnie resztki Tarczy biorą się za łby z komórkami Hydry, które nie bawiły się w szpiegowanie. Do konfliktu dołączają INNE resztki Tarczy, twierdzące, że są prawdziwą Tarczą. Całości przygląda się armia USA, a między nimi wszystkimi przeciska się grupa stanowiąca zalążek Inhumans niezwiązanych z królewską rodziną i miastem na księżycu. Jakby tego było mało, oprócz starć w teraźniejszości autorzy fundują wycieczki w przeszłość, w których Peggy Carter wraz z oddziałem Dum Dum Dugana robi dokładnie to samo, co bohaterowie teraźniejsi.

Na papierze może to i wygląda ciekawie, ale na ekranie sprowadza się do ganiania w tę i z powrotem, z Wardem odbijającym się jak piłeczka ping pongowa między frakcjami. Motyw z prawdziwą Tarczą kojarzył mi się przede wszystkim z podobnym zabiegiem z serii Battlestar Galactica, gdy flota napotkała Pegasusa, tylko tutaj jest to rozwleczone przez wzgląd na obecność innych wątków i organizacji. Ironii temu wydarzeniu dodaje fakt, iż właśnie w tym sezonie w obsadzie pojawiają się Lucy Lawless oraz James Edward Olmos.

Oprócz zbyt wielu stron zmęczenie serią odczuwałem także z innych powodów. Po pierwsze: taniec Marvela wokół mutantów. Na tym etapie nie mieli praw do ekranizowania swoich serii o X-Men, więc poza pożyczeniem Quicksilvera i Scarlet Witch do Age of Ultron i dalej nie mogli nawet używać słowa mutant. W związku z tym non stop padają określenia gifted i enhanced. Po drugie z tego samego powodu rozpoczęto forsowanie Inhumans do MCU. To wręcz osobna kategoria problemów. Ekipa Black Bolta nijak nie jest w stanie zastąpić Xaviera i spółki, i nie chodzi o dobrane umiejętności, ale to już kwestia na osobną dyskusję. W związku z tym zaprezentowano nowy zestaw Inhumans, których wątki (enklawa rodem z wizji Magneto, wpisywanie na listę, prześladowanie, niepokoje społeczne) miały ich zbliżyć właśnie do mutantów i wypełnić lukę. W zasadzie gdyby nie próbowano tych osób na siłę wmieszać w realia X-Men pod przykrywką Inhumans, dałoby się zrobić coś mniej ograniczającego, zwłaszcza, że do dyspozycji mieli wiecznie niestabilnego emocjonalnie Calvina granego przez Kyle’a MacLachlana. Niestety, efektem końcowym jest grupa, która nie jest ani dziećmi atomu, ani przekonywującą wariacją eksperymentu Kree.

Na pocieszenie pozostają takie ciekawostki, jak powrót Deathloka, Lady Sif oraz to, że tym razem sezon obejmuje nie tylko konsekwencje poprzednich filmów, ale stanowi bezpośredni wstęp do Age of Ultron (końcówka dziewiętnastego odcinka). Szkoda tylko, że jako całość nie prezentuje się tak dobrze i zwyczajnie nuży. Nie jest tragicznie, ale i bez rewelacji. Moja ocena: 3-.

niedziela, 15 lipca 2018

Vixen – Season 2

Kolejna miniseria sześciu odcinków. Tym razem tytułowa bohaterka ściga typa, który urządził masakrę w jej rodzinnej wiosce, a za cel upatrzył sobie totemy. Od czasu do czasu pomagać jej będą (i vice versa) Flash, Green Arrow, Firestorm, Atom, Black Canary, Cisco i Felicity.

O ile pierwszy sezon oglądało się przyjemnie i dawał radę jako wprowadzenie nowej bohaterki, o tyle drugi jest średni. Doceniam animację oraz popisy grafików przy superbohaterskiej rozwałce, ale to w zasadzie tyle. Ot, takie przeciętne, trykociarskie łubu dubu, które szybko mija, nie angażuje, zaś w pamięci pozostawia fakt, że w trakcie seansu pada informacja o pięciu totemach, podczas gdy w trzecim sezonie Legends of Tomorrow jest mowa o sześciu. Na ile było to zamierzone (bo faktycznie da się dopowiedzieć, dlaczego sprzedano nam taką wersję za pierwszym razem), a na ile wtopa – nie jestem w stanie powiedzieć. Jeśli z jakiegoś powodu pominiecie tę serię, niewiele stracicie. Moja ocena: 3-.

niedziela, 8 lipca 2018

Dracula’s Legacy

Isabellę nawiedzają straszliwe sny o przeszłości, której nie pamięta. Dostrzega w nich pewne miasto. Postanawia więc udać się wraz ze swoim narzeczonym do owego miasta, by rozwiązać zagadkę tak snów, jak i przeszłości.

Gdybym miał krótko opisać wykonanie tego tytułu, należałoby użyć określenia: strasznie nierówne. Z jednej strony otrzymujemy szczegółową grafikę (z kilkoma wyjątkami), przyzwoite przerywniki, klimaciarską muzykę i niezgorsze aktorstwo. Z drugiej strony kuleje zawartość.

Fabuła oprócz rozwiązania dwóch pomniejszych wątków jest w zasadzie urwana. Zakończenie nic nie mówi. Sekwencje hidden object są ładne i nie zawierają podpowiedzi dotyczących używania przedmiotów w ich obrębie, ale dla odmiany wszystkie lokacje mają zaznaczone aktywne obszary nawet na poziomie eksperta. Mało tego, niektóre z mniejszych miejsc automatycznie stają się niedostępne, gdy tylko wykorzystamy wszystkie jego elementy. Paradoksalnie, nijak to nie zmniejsza ilości ganiania w tę i z powrotem. Do tego pojawiający się i znikający interfejs potrafi wkurzyć do kwadratu, a wtóruje mu brak możliwości anulowania użycia wybranego przedmiotu. Łamigłówki są różnorodne i potrafią dać satysfakcję, ale zdarzą się jedna lub dwie, które zwyczajnie zirytują nie tyle poziomem trudności, co słabą czytelnością (można chwalić np. stylizację na stary obraz, albo denerwować się właśnie z powodu jego niewyraźności) i upierdliwością (przesuń obiekt na swoje miejsce, ale przy okazji schrzań położenie innego). Z kolei problemy stawiane w samym świecie gry są często strasznie głupie i sprowadzają się do zgadywania: co autor miał na myśli, bo samą przeszkodę dałoby się pokonać na kilka różnych sposobów nawet z tymi kilkoma przedmiotami, które mamy do swojej dyspozycji.

Na domiar złego czas gry nie powala. To raptem 3,5 godziny, a i to tylko wtedy, jeśli zamarudzicie przy wspomnianych łamigłówkach lub zdarzy się wam zostawić grę na pauzie, bo akurat trzeba pozmywać naczynia.

Dracula’s Legacy będzie stanowiło ciekawszą pozycję dla nowicjuszy, weterani mogą sobie darować. Chyba że trafią na promocję typu pół euro i będą akurat potrzebowali tytułu do ogrania przy kolacji. Moja ocena: 3.

niedziela, 1 lipca 2018

Dark (2017) – Season 1

Małe, niemieckie miasteczko – Winden. Morderstwa i motyw podróży w czasie. Tyle mogę napisać, by nie zahaczyć o poważniejsze spoilery.

Dark jest z jakiegoś powodu porównywany do Stranger Things, gdzie tak naprawdę bliżej mu do Twin Peaks. Jednak w przeciwieństwie do obu wymienionych tytułów ma dużo cięższą atmosferę, miejscami przytłaczającą bohaterów poczuciem bezradności, a widza beznadziei. Ponura stylistyka to zresztą wizytówka wielu produkcji pochodzących z Europy, ale jeśli ktoś ogląda tylko amerykańskie, tutaj może się zdziwić.

Nastrój (do przesady) potęguje rewelacyjna muzyka. Brawa należą się zarówno za dobór piosenek, jak i utwory instrumentalne. A dlaczego napisałem, że do przesady? Bo pomimo niewątpliwej jakości z rozmieszczeniem ponurych melodii przegięto. Często towarzyszą zwykłym, nic nie wnoszącym scenom. Efekt końcowy potrafi być tak kuriozalny, że wręcz oczekiwałem, aż któraś postać pójdzie do kibla przy takim akompaniamencie i gówno z tego będzie.

Aktorsko jest świetnie, z tymże od samego początku jesteśmy zasypywani taką liczbą postaci, że w pierwszych odcinkach łatwo się zgubić. Na szczęście przy odrobinie koncentracji raz dwa można posegregować ludzi pod kątem ważności. Rola kilku z nich sprowadza się do (póki co) odczuwania konsekwencji działań pozostałych bohaterów. Dla ułatwienia w niektórych odcinkach autorzy powtarzają / pokazują, kto był kim, kiedy i jaką ma rolę.

Jedyną poważną wadą, jaka dawała mi się we znaki tym bardziej, im bliżej końca sezonu byłem, to tempo opowieści. Cała historia jest skonstruowana jak zagadka, by widz mógł sobie kombinować we własnym zakresie, a potem porównywać z rozwojem wydarzeń. Problem w tym, że wielu rzeczy można domyślić się od ręki, a postaciom zajmuje to naprawdę długo, przez co akcja się wlecze. Najlepszy przykład jest już w pierwszym odcinku, w którym dostajemy kilka bardzo podstawowych szczegółów i pod sam koniec tego odcinka wskakują już na swoje miejsce w układance. Natomiast jednemu bohaterowi dojście do tych samych wniosków zajmuje 5 kolejnych odcinków… Konsekwencją takiego prowadzenia akcji jest brak zakończenia jako takiego, przez co po dotarciu do końca sezonu zostajemy z wrażeniem, że obejrzeliśmy tylko wstęp do większej całości, a na dalszy ciąg musimy poczekać do 2019 roku. Niby Higurashi no Naku Koro ni zrobiło podobnie: pierwszy sezon to pytania, drugi – odpowiedzi. Zasadniczą różnicą było to, że pytania zrobiono tak zakręcone, że widz nie posiadał pewnych odpowiedzi i nie czekał, aż postacie go „dogonią”. Tym samym oczekiwanie na dalszy ciąg nie dawało w kość, bo gdy rozpoczęto serię Kai, leciało się na równi z protagonistami.

Jeśli lubicie serie o małych miasteczkach skrywających tajemnice (nie tylko nadnaturalne), z wyrazistą atmosferą, bardzo dobrą muzyką oraz relacjami postaci, między którymi wręcz gotuje się z powodu naleciałości powstałych w ciągu wielu lat znajomości, a także wymagające odrobiny zaangażowania umysłowego, Dark jest zdecydowanie pozycją godną uwagi. Niestety, pomimo tego, jak mnie wciągnął, ocenę zaniżam, bo końcówka nie dała satysfakcji współmiernej do zaangażowania w trakcie seansu. Moja ocena: 4.