niedziela, 26 września 2021

Mortal Kombat Legends: Battle of the Realms

Bezpośrednia kontynuacja Scoprion’s Revenge koncentruje się na postaci Liu Kanga i jego przeznaczeniu. Przy czym nie ma co nastawiać się na wierną adaptację opowieści z którejkolwiek z gier. O ile SC jako tako trzymał się jedynki, o tyle BotR to mieszanka dwójki, trójki, czwórki i dziesiątki. Przejawia się to zarówno w fabule, jak i obecnych postaciach. Najbardziej zadziwiające jest to, że jakimś cudem ten miszmasz zachowuje klimat gier i brak w nim poczucia bałaganu, jaki panował w Annihilation oraz MK2021, którym dorabiano różne patenty, jakby tych w grach było mało.

Animacja jest płynniejsza niż poprzednio, zaś tła zawierają o wiele więcej detali. Radzę cieszyć się tymi ostatnimi, bo autorzy potrafią je zniszczyć raz dwa w ramach demolki, byle tylko nie rysować ich w kolejnym kadrze. Nie żeby się opierdzielali. Sekwencje ciosów są bardzo zróżnicowane, krew leje się na lewo i prawo, a przez wzgląd na dużą swobodę fabularną nigdy nie wiadomo, kto zginie i jak.

Najdziwniejsze w tym filmie jest jego tempo. Gdy postacie się tłuką, akcja zdaje się zapierniczać na złamanie karku. Jednak biorąc poprawkę na odniesione obrażenia, większość starć jest naprawdę krótka, przez co po walce okazuje się, że minęła raptem minuta-dwie, a do końca seansu zostało jeszcze sporo. Na dłuższą metę może to odrobinę męczyć i powodować nerwowe zerkanie na zegarek. Zwłaszcza przy okazji finałowego mordobicia, które odbiega konwencją od reszty i zdaje się wlec.

Niemniej jednak jeśli komuś ciągle mało rozróby w krwawym sosie MK, Battle of the Realms jest na tyle przyzwoite, że warto dać mu szansę. Moja ocena: 4-.

niedziela, 19 września 2021

Andrzej Sapkowski – Ostatnie życzenie

Niniejszy wpis nie będzie pierwszym wrażeniem z lektury. Wiedźmina czytam chyba po raz czwarty i zamierzam zestawić swoje odczucia z tymi, jakie miałem podczas pierwszego podejścia.

Gdy kończyłem szkołę podstawową, moja ówczesna polonistka, która była rewelacyjnym przykładem tego, że z uczniami dało się zrobić więcej niż zawartość programu nauczania, nakierowała mnie na kilka książek, co do których zakładała, że mogą mi się spodobać. Część z nich łyknąłem od razu, bo np. do Stephena Kinga nie trzeba było mnie namawiać, tylko wskazywać konkretne tytuły. W zbiorze polecanych lektur była twórczość pana Andrzeja. Niestety, na tamtym etapie jakoś nie nastawiałem się przychylnie do polskiej fantastyki. Raz że poprzednia nauczycielka naszego języka skutecznie mnie do tego zniechęciła, a dwa, że nie wyobrażałem sobie czegoś polskiego, co mogłoby wciągnąć mnie równie mocno, jak znany mi już Władca pierścieni oraz początki Świata Dysku. Po przejściu przez sito egzaminów wstępnych do szkoły średniej stwierdziłem, że może by jednak spróbować tego Sapkowskiego. To się, cholera, zdziwiłem…

Ostatnie życzenie to 6 opowiadań i 7 spajających je przerywników. Gdy czytałem je po raz pierwszy, byłem oczarowany tym, że można mieszać elfy i czarodziejów z otoczką, która wydawała się tak swojska, czy to przez wzgląd na język i zwykłe bluzgi, pewne zachowania, czy stwory, które do tamtej pory kojarzyły mi się wyłącznie z polskim folklorem. Do tego głównym bohaterem nie był żaden spadkobierca królewskiego rodu, żaden szlachetny rycerz, ani nawet pierdołowaty mag. Był nim wiedźmin – facet, z którym los obchodził się naprawdę paskudnie niemal na każdym kroku, podczas gdy on sam chciał po prostu przeżyć. Czarodzieje nie ratowali świata niczym Gandalf i spółka, tylko byli jego szarą eminencją i realizowali własne cele (co stawiało ich bliżej Bene Gesserit z Diuny). Natomiast szlachta niewiele różniła się od tej z Pieśni lodu i ognia oraz serii Franka Herberta, więc tutaj zero zaskoczenia.

Każde opowiadanie przedstawia fragment świata wiedźmina, wspomina o jego historii, a jednocześnie racjonuje to na tyle rozsądnie, że nie trzeba przekopywać się przez kilka stron opisu przyrody, by dojść do momentu, w którym Geralt tylko wyjrzał zza węgła. Do tego dochodziły dynamicznie napisane sceny akcji, przez co całość czytało się błyskawicznie.

Po latach każde sięgnięcie po Ostatnie życzenie to dla mnie trochę jak powrót w rodzinne okolice. Wiem, co mnie czeka, ale i tak z chęcią zabieram się za lekturę. Dialogi nadal mnie bawią, atmosfera opowiadań ciągle sprawia, że chętnie rozegrałbym jakąś klimaciarską sesję RPG, tylko brak już efektu wow (spowodowany pochłonięciem dużej ilości słabszej i lepszej literatury oraz ogromu popkulturowej papki). Szkoda też, iż żaden z seriali (zarówno polski, jak i Netflixa) nie sprostał zadaniu i nie przedstawił wiedźmińskiego świata nawet w połowie tak zachęcająco, jak to zrobił autor pierwowzoru. Z drugiej strony dzięki ich brakom dużo chętniej wracam do czytania. Zdaję sobie sprawę, iż nie jest to żaden Obywatel Kane polskiej fantastyki, że wielu osobom nie podobają się opisy walk lub że można by długo wymieniać drobiazgi, które zgrzytają temu, czy tamtemu. Ba, nawet jeśli znalazłbym elementy identyczne z tymi z wydanego wiele lat później Sezonu burz, tu mnie nie denerwują. Moja ocena będąca w dużej mierze wynikiem sentymentu: 5.

niedziela, 12 września 2021

Succubus Hunter

Ostatnia póki co gra związana z sukubami i łowczyniami potworów. Dołączona jako darmowe DLC do pakietu Tower + Sword. Zacznijmy od tego, że Hunter jest problematyczny w uruchamianiu. Standardowa metoda nie działa, gdyż DLC zostało wyłączone, bo jest rozpoznawane jako false positive przez programy antywirusowe. Aby je uruchomić, należy najpierw włączyć tryb beta dla pakietu Tower + Sword, następnie skopiować hasło z pliku tekstowego, który uruchamiał się zamiast gry i wpisać je w pasku bety. Tytuł zostanie pobrany, ale z poziomu Steama i tak go nie uruchomicie. Trzeba przejść do folderu z pakietem i stamtąd uruchomić Huntera.

Ok, skoro gimnastykę z odpalaniem mamy za sobą, przejdźmy do zawartości. Wcielamy się w łowczynię potworów, której siostra została porwana przez sukuba. Naszym zadaniem jest przebić się przez zamczysko kreatury, ubić wszystko po drodze i uwolnić dziewoję.

Ponownie mamy do czynienia z klonem Castlevanii, ale przez wzgląd na niewielki rozmiar produkcji odpada jakakolwiek eksploracja. Po prostu idziemy przed siebie, zbieramy monety jako manę do drugorzędnej broni i tłuczemy wszystko, co nam się pod bat nawinie, włącznie z bossem na końcu każdej sekcji. Ot, cała filozofia.

Succubus Hunter to typowy przerywnik. Nie chodzi nawet o to, że jego cała stylistyka jest wzorowana na produkcjach rodem z Gameboya, tylko że zajmie maksymalnie godzinę. Poziom trudności nie jest wyśrubowany i większość rzeczy da się zaliczyć za pierwszym podejściem, ale sterowanie potrafi zareagować z opóźnieniem. Zwłaszcza w przypadku wchodzenia i schodzenia po schodach, które na dodatek ma wolniejszą animację, co potrafi się odbić na osobach ze słabym wyczuciem czasu. Jest też taki moment bodaj w ostatniej sekwencji, gdy musimy biec na górę, a ekran podnosi się tak, jakby pomieszczenie pod nami zalewała woda. Toporne sterowanie, przeciwnicy atakujący na odległość oraz wymagający większej liczby ciosów mogą sprawić, że ten fragment będziecie powtarzać kilka razy (a i tak z przechodzeniem gry zmieścicie się w godzinie). Nie jest on długi, ale potrafi być upierdliwy.

Jeśli komuś mało atrakcji, po jednokrotnym przejściu może zrobić drugie, ale zamiast łowczyni potworów będzie mieć do dyspozycji czarodziejkę (tę porwaną siostrę, która zamienia się z łowczynią miejscami). Niby zmienia się jej atak, ale trzon rozgrywki pozostaje ten sam. Można faktycznie z jakąś tam przyjemnością potłuc pokraki i bossów (bo jak na tak małą pozycję, to wrogów jest całkiem sporo), ale nie będzie to pretekst, by do Succubus Hunter wrócić po ukończeniu lub żeby zakupić cały pakiet tylko dla niego. Moja ocena: 3.

niedziela, 5 września 2021

Doom Patrol – Season 2

Obawiałem się tego sezonu. Zacząłem go oglądać, ale przerwałem już w pierwszym odcinku, bo bałem się, że po tym, jakie wrażenie zrobił na mnie pierwszy, drugi mu nie dorówna. W międzyczasie powoli pojawiało się też zmęczenie adaptacjami komiksowymi. Akurat teraz znalazłem czas, żeby wrócić do tego popierniczonego widowiska i muszę przyznać, że przerwa + zmęczenie okazały się idealnym połączeniem na czerpanie jak największej frajdy z tego serialu.

W drugim sezonie podopieczni doktora Cauldera nie ratują świata, ani jego samego. Muszą stawić czoła najgroźniejszemu z przeciwników: sobie. Każda postać stara się uporać ze swoimi demonami i przeszłością. A żeby nie było za łatwo, w domu pojawia się także córka Nilesa – Dorothy, która nie dość, że przywodzi na myśl skrzyżowanie Dorotki z krainy OZ z kotem, to jeszcze do jej mocy należy przywoływanie wyimaginowanych przyjaciół, wśród których znajduje się choćby gigantyczny pająk. Dorothy ma ponad 100 lat, wygląda na 11 lat (i tak też się zachowuje) i bardzo łatwo sprawić jej przykrość lub ból. Gdy do tego dojdzie, odruchowo przyzywa najgroźniejszych znajomych z rodzaju tych, co zabijają wszystkich i wracają do siebie.

Jakby kłopotów było mało, gdy bohaterowie próbują coś zmienić w swoim życiu, przeważnie powoduje to większy problem (przy czym nadal nie chodzi o zagładę świata, perspektywa tejże pojawia się dopiero na końcu sezonu). Może to być kłótnia między osobowościami, która poskutkuje wypuszczeniem tej najmniej stabilnej, może to być przyzwanie poltergeista seksu, którego mogą pokonać Sex Men (tacy Ghostbusters polujący na seks-duchy), może to być wypuszczenie pasożytów Scants, które żerują na głupich pomysłach, aby je potem zamienić w esencję geniuszu. Ta ostatnia trafia do ich królowej, dzięki czemu władczyni zyskuje więcej mocy. Jak się zastanowić, to zakonnica z piłą mechaniczną przewijająca się przez głowę Jane jest na tle tego wszystkiego całkiem przyziemnym pomysłem. Krótko mówiąc: Tak, drugi sezon jest jeszcze bardziej zakręcony.

Kalejdoskop pomysłów i zmagań bohaterów z przeszłością i teraźniejszością postawił przed aktorami nie lada wyzwanie. Najlepsze jest to, że cała ekipa potrafiła mu sprostać. Nie ma tu źle zagranej postaci, zaś efekt końcowy jest taki, że ciężko nie współczuć tej zgrai wyrzutków.

Na koniec tradycyjnie ponarzekam, choć niewiele. Szkoda, że ten sezon nie jest tak zamknięty, jak poprzedni. Mamy tu nie lada cliffhanger i gdybym skończył oglądać sezon w takim tempie, w jakim był emitowany, wkurzałbym się na czekanie na dalszy ciąg (który na tamtym etapie nie był pewny). Drugi zgrzyt dotyczy wątków postaci. Każda jest kopana przez życie i czasami naprawdę chciałoby się jakąś dobrą wiadomość, chwilę wytchnienia. Widz musi nastawić się na to, że nawet jeśli taka scena nastąpi, na bank przyczyni się do większego bałaganu gdzieś dalej.

Niemniej jednak takie drobiazgi nie wpływają na poziom sezonu, po prostu są zauważalne. Natomiast samo widowisko dostaje ode mnie 5.