czwartek, 31 października 2013

He’s back! The Man Behind the Mask!

Zanim przejdę do crossoveru, jakim jest Freddy vs. Jason, wypadałoby się zapoznać z drugą stroną medalu, jaką jest morderca z Crystal Lake (o filmach z Freddym Kruegerem pisałem tutaj). Zaczynamy!

Friday the 13th (1980)


Grupa młodzieży w bliżej nieokreślonym wieku postanawia ponownie uruchomić obóz Crystal Lake. Pech chciał, że miejsce jest owiane złą sławą: utonięcie dzieciaka, śmierć opiekunów kilka lat wstecz oraz niewyjaśnione pożary. Do tego po okolicznym miasteczku krąży jakiś stary wariat, który wrzeszczy, że każdy, kto się zbliży do obozu, jest zgubiony.

Halloween nadało kształt formule slashera (bo mówi się, że za jej stworzenie odpowiada Psychoza), zaś Friday the 13th pomógł ją utrwalić. Mamy grupę ludzi do zarżnięcia, mamy mordercę i w zasadzie zamiast klimatu: liczbę trupów.

Do ciekawostek należy zaliczyć tutaj fakt, iż mordercą nie jest Jason. Ba, ikony całej serii praktycznie w tym filmie nie ma. Drugim takim drobiazgiem jest obecność Kevina Bacona w obsadzie (choć w przeciwieństwie do Deppa i Koszmaru z ulicy Wiązów, Piątek nie był jego pierwszym filmem).

Największym problemem jest brak jakiegokolwiek wspomnienia, po co ktoś zabija. Może źle się wyraziłem, taka informacja jest, ale na samym końcu filmu. W Halloween wiadomo, po co Michael wrócił, w Koszmarze motywacja Freddy’ego jest oczywista, w Hellraiserze ktoś otwiera kostkę – ma przesrane, a tu? Przez cały seans widz zastanawia się, o co chodzi, a w międzyczasie może się zwyczajnie nudzić (bo morderstwa nie są jeszcze tak efekciarskie, czy pomysłowe, żeby „bawiły”). Dlatego też Friday the 13th polecam tylko jako start serii, potem można do niego nie wracać. Moja ocena: 3.


Friday the 13th Part 2


Na początku fabuła robi nam retrospekcję pierwszego filmu (która wręcz się ciągnie). Potem mamy okazję pobyć z jedyną ocalałą poprzedniej części, a następnie mamy przeskok 5 lat do przodu. W okolicach Crystal Lake zbiera się zespół, który ma przejść dwutygodniowe szkolenie na opiekunów obozów. Samo szkolenie odbywa się przy tym samym jeziorze, jednak w innym ośrodku (ten oryginalny otrzymał przydomek Camp Blood i został obwarowany zakazem wstępu).

Wydarzenia w tej części poprowadzono dużo bardziej dynamicznie (nie licząc początkowej retrospekcji). Nie ma miejsca na znużenie, na ziewanie, a i samą realizację poprawiono. Poza znanymi ujęciami z oczu mordercy, tutaj dodano także takie, gdzie widać, np. jego nogi, albo sylwetkę. Niby drobiazg, ale dzięki temu zamiast jump scares mamy okazję oglądać sceny, w których morderca pojawia się w kadrze w zupełnej ciszy, a nas przechodzą ciarki. Z kolei niektóre jump scares zrealizowano na tyle dobrze, że można je pomylić z momentami grozy z dobrych horrorów, więc kudos za to. Na sam koniec rzecz najważniejsza: od tej pory pierwsze skrzypce w serii gra Jason Voorhees. Jeżeli ktoś zaczął oglądać serię, tej części nie może pominąć. Zdecydowanie lepsza od poprzedniej i warta uwagi każdego fana slasherów. Moja ocena: 4.


Friday the 13th Part III


Kolejna grupa – kolejne trupy. W tej części to nawet ciężko o jakiś zarys fabularny. Ot, ekipa jedzie na weekend w pobliże Crystal Lake. Na dzień dobry jesteśmy raczeni kolejną retrospekcją w postaci końcówki Part 2, którą tutaj wciągnięto chyba pro forma, albo żeby nadać serii jakąś tradycję. Niezależnie od powodu nie jest ona nawet kontynuowana, jak to się miało z końcówką #1 w Part 2.

Co więcej warto wiedzieć o tym filmie? Że od tej pory Jason gania w znanej wszystkim masce hokejowej, zaś zakończenie nawiązuje w pewnym sensie do Part 1. Poza tym jest nieco słabiej niż w poprzednim filmie, przez co Part 3 jest kolejnym Piątkiem, który ogląda się, byle zachować ciągłość serii, a który można sobie w innych okolicznościach darować. Moja ocena: 3+.


Friday the 13th: The Final Chapter


Jak tytuł wskazuje, miała to być ostatnia część. Zanim przywita nas ekran tytułowy, jesteśmy raczeni krótkim streszczeniem tego, co się działo w trzech poprzednich filmach.

Właściwa opowieść zaczyna się niemal w momencie, w którym zostawiła widza Part 3. Poza tym odrobinę odmiennym początkiem reszta jest po staremu: ekipa młodzików wpada na weekend, żeby zaszaleć, a zaraz po tym Jason wraca na swoje terytorium i zaczyna się rzeź. Film ten wyróżnia się… tak naprawdę chyba ilością golizny, zwłaszcza na tle poprzedników. Jedną, czy dwie aktorki można kojarzyć z innych filmów, ale twarzą charakterystyczną jest Corey Feldman. Zastanawia mnie, na ile to był eksperyment, a na ile świadoma decyzja, żeby wrzucić dziecko (tak aktora, jak i postać), bo Jason nie ma skrupułów. Do tego dochodzi dziwna końcówka (i nie mam na myśli śmierci Jasona), w której ów dzieciak albo ma genialny przebłysk, albo do reszty go popieprzyło spotkanie z mordercą.

Final Chapter ogląda się cokolwiek dziwnie. Postacie nie zapadają w pamięć, napięcia (jakiegokolwiek) brak, a morderstwa nie robią wrażenia. Można obejrzeć w ramach maratonu, ale jeśli komuś zdarzy się tę odsłonę pominąć, wiele nie straci (bo najważniejsze informacje i tak otrzyma na początku kolejnej odsłony). Moja ocena: 3-.


Friday the 13th: A New Beginning


Półmetek serii. Zanim zobaczymy logo filmu, w rolę Tommy’ego Jarvisa ponownie wskakuje Corey Feldman, choć tym razem tylko na parę minut. Dzieciak chce się upewnić, że Jason faktycznie nie żyje (nic dziwnego, skoro zazwyczaj był uznawany za martwego, a potem i tak wracał, nawet z kostnicy). Tym razem jednak mamy okazję zobaczyć grób mordercy oraz dwóch idiotów, którzy postanowili go rozkopać. Okazuje się, że to był tylko sen, zaś dorosły już Tommy (w tej roli John Shepherd) jest w drodze nietypowego psychiatryka. Trauma, jaką przeżył w dzieciństwie, zrobiła z niego pustą skorupę. Jedyne, co go trzyma przy zdrowych zmysłach, to hobby znane z poprzedniego filmu: tworzenie dziwacznych masek. Niestety okazuje się, że koszmar doścignął Tommy’ego nawet w jego nowym lokum i po tylu latach.

Co jest w tym filmie ciekawe to, że udowadnia, iż Jason faktycznie był tylko człowiekiem (albo mutantem) i że można go zabić. Do tego dochodzi sposób, w jaki rozwiązano kwestię mordercy oraz zakończenie, które mogło nadać serii inny bieg (trochę szkoda, że tego nie zrobiło). Poza tym mamy standardowy slasher z kilkoma tak głupimi postaciami, że nawet fana gatunku zastanawia, co one tu robią. Morderstwa robią się coraz bardziej kreatywne, co też liczę na plus. Podsumowując, dobra odsłona serii. Moja ocena: 4-.


Friday the 13th Part VI: Jason Lives


Tommy Jarvis (tym razem w tej roli Thom Mathews) powraca. Udało mu się uciec z kolejnego zakładu i w tej odsłonie to on jest jednym z idiotów odkopujących grób Jasona. Jak to w klasycznym kinie grozy bywa, całość musi odbyć się pod osłoną nocy i w trakcie burzy. Tommy przebija zwłoki Jasona stalowym prętem, w który uderza piorun. Czary mary, hokus pokus, Jason żyje!

Drugą połowę serii pomimo przynależności gatunkowej ogląda się inaczej, niż pierwszą. Poprzednio Jason był, mimo cholernie wielkiej wytrzymałości, uważany za człowieka, kogoś, kogo dało się w końcu zabić. Od części szóstej autorzy zrywają z tym wizerunkiem. Jason to zombie, które po pokonaniu zapada w swego rodzaju letarg aż do następnego przebudzenia. Dało to spore pole do popisu, bo w tej postaci morderca jest dużo silniejszy (ba, i podobnie jak widz dopiero się o tym dowiaduje, co daje komiczny efekt), a morderstwa są dużo bardziej różnorodne i krwawe.

Ciekawym smaczkiem fabularnym jest to, że mieszkańcy okolicy Crystal Lake, podobnie jak w Springwood, postanowili zatuszować krwawą przeszłość swego regionu (zmienili nazwę, przestali mówić o przeszłości, byle tylko wznowić ruch turystyczno-wypoczynkowy).  Kolejnym drobiazgiem cieszącym widza jest ścieżka dźwiękowa. Na muzykę, którą słychać w tle/z radia, składają się najczęściej utwory Alice Coopera. Zresztą nic dziwnego, jego He’s Back (The Man Behind the Mask) jest motywem przewodnim tej części.

Jeżeli jesteś fanem krwawej jatki w wykonaniu nadnaturalnego psychopaty, Jason Lives jest pozycją obowiązkową na każdym slasherowym maratonie. Moja ocena: 4.


Friday the 13th Part VII: The New Blood


Film zaczyna się bezpośrednio po części szóstej (choć tak naprawdę nie ma ku temu powodów). Olano sobie sprawę z tuszowaniem przeszłości, okolicę ponownie nazwano Crystal Lake. Tym razem historia dotyczy Tiny, której zdolności telekinetyczne, ujawniające się pod wpływem emocji spowodowały, że zabiła własnego ojca. W związku z przeżytą traumą przyjeżdża nad Crystal Lake do lekarza, który ma pomóc jej w powrocie do codzienności.

Nie będę ukrywał, że jak na zderzenie dwóch nadnaturalnych osób film jest strasznie nudny. Ma kilka niezłych efektów tu i tam, Jason bez maski robi wrażenie, a morderstwa są coraz bardziej popierniczone, ale to tyle. Żadnych smaczków, żadnego wyczekiwania na kolejne wiadro sztucznej krwi, tylko rosnąca statystyka. Moja ocena: 2.


Friday the 13th Part VIII: Jason Takes Manhattan


Jason dostaje się na pokład statku płynącego do Nowego Jorku.

W zasadzie tylko tyle da się napisać o fabule. Bo cała reszta to morderstwa na statku, krótki przerywnik, gdy garstka ocalałych płynie łódką i dokończenie rzezi na ulicach NY (stąd podtytuł). Ja rozumiem, że wobec slasherów nie należy mieć wygórowanych wymagań, ale Part 8 jest tak nudny, że nawet bez wymagań można się rozczarować. O ile pierwsze 40-50 minut na statku leci w miarę dynamicznie (niezłe pomysły na uśmiercenie, odpowiednia ilość krwi), o tyle pozostała część wlecze się niemiłosiernie. Zakończenie jest słabe i w zasadzie nieprzemyślane. Nie wiem nawet, czy jest sens polecać komukolwiek tę odsłonę, nawet w ramach maratonu… Cóż, ocena: 2-, a i to wyłącznie za niezłą jatkę na statku.



Jason Goes to Hell: The Final Friday


Nie wnikam, jak Jason wrócił nad Crystal Lake. Nie wnikam też, jak się zregenerował. Prawdopodobnie odpowiedź w obu przypadkach brzmi: because fuck you. TFF zaczyna się standardową pogonią mordercy za ofiarą, gdy nagle okazuje się, że to wszystko podpucha, a na Jasona czeka pluton egzekucyjny. Po tym, jak pociski rozrywają Jasona na kawałki, jego zwłoki zostają przewiezione do kostnicy. Tam koroner ni z tego ni z owego wcina serce Voorheesa i okazuje się, że zostaje opętany. Tak jest! Tym razem Jason przechodzi z ciała do ciała, a dodatkowymi informacjami mającymi urozmaicić seans są: tylko Voorhees może zabić Voorheesa, a jeden jest Voorhees na Ziemia… Czy jakoś tak…

A tak bardziej serio, rzucanie kompletnie nowych pomysłów do serii, która jakieś tam fundamenty już ma, jest cokolwiek ryzykowne. Z jednej strony może to być podyktowane chęcią odświeżenia wizerunku, zwiększenia widowiskowości, czy tym podobnymi (o kasie nie wspomnę, bo to oczywiste), z drugiej ryzykuje się, że już absurdalna formuła rozpadnie się na dobre, bo nic tu się kupy nie trzyma.

Do tego należy doliczyć fakt, że film strasznie się wlecze. Ratują go niezgorsze morderstwa oraz końcowa scena po pokonaniu Jasona. W ujęciu na leżącą maskę chwyta ją dobrze znana rękawica ze stalowymi szponami i wciąga pod ziemię przy akompaniamencie szyderczego śmiechu. Po takiej akcji należałoby się wreszcie spodziewać wiadomego crossoveru, jednak na ten przyszło nam jeszcze poczekać. TFF można obejrzeć w ramach maratonu, albo jako ciekawostkę. Nie jest to dobra odsłona serii, ale też nie tak nudna, jak Part 8. Moja ocena: 3-.


Jason X


Opinie na temat tego filmu są przeważnie skrajne: ludzie go albo uwielbiają, albo nienawidzą. Przeważnie… Mnie on na początku bawił, a potem nudził. Wszystko zależy od podejścia.

Po pierwsze – mimo wiadomych korzeni, nie należy traktować go jako części serii. Bliżej mu do spin-offa. Jason jest ponownie człowiekiem/mutantem ze zdolnością regeneracji. Tym razem w wyniku pewnych wydarzeń zostaje najpierw zahibernowany, a potem trafia na statek kosmiczny. Tam oczywiście budzi się i zaczyna zabijać załogę.

Całość jest kiczowata, tania i albo sprawi, że będziecie rechotać jak głupi albo zanudzi was na śmierć. A skoro o niej mowa – morderstwa można było zaaranżować dowolnie (bo otoczka s-f, bo gadżety niedostępne w naszych czasach itd.), ale dupa – autorzy nie popisali się kreatywnością. Nawet końcowe 20 minut, gdy Jason zostaje zcyborgizowany (ta forma ma swoją oficjalną nazwę – Uber Jason), po pierwszym wrażeniu film wraca do pierwotnej formy, czyli po raz kolejny ubaw, lub nuda. Nie ratują go ani smaczki nawiązujące do popkultury, ani obecność Petera Mensaha, znanego z serialu Spartacus, czy filmu 300. Można raz obejrzeć przy zaliczaniu całej serii, inaczej nie ma co podchodzić. Moja ocena: 2-.


Friday the 13th (2009)


Czas na reboot/remake! I… sam jestem zaskoczony, jak bardzo mi ten film podszedł… za drugim razem. Za pierwszym ziewałem na nim non-stop, teraz, w trakcie maratonu, zaczynam go doceniać.

Na początek mamy czarnobiałą wstawkę, stanowiącą fundament historii o Jasonie – monolog jego matki i śmierć, znane z oryginału. Potem 20 minut będących odpowiednikiem Part 2 (Jason biega z workiem na głowie) i pozostałą godzinę i 20 minut poświęcono na odpowiednik Part 3. Takie rozwiązanie ma swoje wady i zalety. Do zalet na pewno należy doliczyć solidne fundamenty, które nie pozostawiają wątpliwości, oraz ogrom zgonów mniej, lub bardziej kreatywnych. Do wad? Film potrafi się wlec.

Sam film prezentuje się dobrze także od strony wizualnej – sensowne ujęcia, dużo szczegółów w charakteryzacji, nawet sceny po ciemku są ok. Muzycznie z jednej strony jest w porządku, z drugiej – bywa przesadnie ciężko (np. utwór w napisach końcowych nie pasował mi nijak do tego festynu kiczu i rzezi).

Jeżeli ktoś tylko słyszał o serii i chciałby obejrzeć jeden niezobowiązujący film, to remake idealnie się do tego nadaje. Jeżeli zaś chcecie mieć porównanie, to musicie obejrzeć co najmniej 3 pierwsze filmy i dopiero zabrać się za współczesny Piątek, który w mojej opinii jest solidnym slasherem i przyzwoitym remake’iem, choć potrafi się wlec. Moja ocena: 4-.

środa, 16 października 2013

One, two, Freddy’s coming for you…

Październik to idealny miesiąc na oglądanie horrorów. Noce są coraz dłuższe, powietrze coraz chłodniejsze, a Halloween coraz bliżej. To ostatnie niespecjalnie mnie obchodzi, ale każdy pretekst do obejrzenia horroru jest dobry. W tym roku naszło mnie na odświeżenie czterech serii slasherów jedna po drugiej. Poszczególne tytuły poniższej serii są pisane tak, jak widnieją w filmie.

A Nightmare on Elm Street (1984)


W Polsce znany jako Koszmar z ulicy Wiązów. Film ten opowiada historię grupy nastolatków, którym śni się makabryczna postać z poparzoną skórą, w nadpalonych ubraniach i z rękawicą z ostrzami. Ponadto nie wszyscy, którzy śnią o opisanym osobniku, dożywają pobudki.

Koszmar pojawił się na filmowym rynku w momencie, gdy dwie znane serie w zasadzie już się rozkręcały (Halloween i Piątek 13-ego). Scenariusz do niego odrzuciło kilka wytwórni, gdyż były przekonane, że opowieść o mordercy ze snów nie będzie wystarczająco straszna. Dopiero mała wówczas firma New Line Cinema zdecydowała się podjąć ryzyko. Koszmar raz dwa okazał się świetną inwestycją. Pomysłowo zrealizowany, z ciężką i mroczną atmosferą straszy po dziś dzień. Większość scen skąpanych jest w mroku, zabójstwa są różnorodne, a krew leje się litrami (i nie ma w tym krzty przesady, zwłaszcza, jeśli się pamięta scenę z łóżkiem Glena). W rolę mordercy, Freddy’ego Kruegera, wcielił się Robert Englund i o ile tutaj nie miał aż tak dużo do grania, rozkręcał się z filmu na film. ANoES zestarzał się chyba tylko pod jednym względem – muzycznym. Utwory są odpowiednio klimaciarskie, ale ich aranżacja potrafi wytrącić z nastroju.

Mnie ten film zauroczył (jako dorosłego, gdyż jako dzieciak byłem zbyt przerażony, żeby czymkolwiek się zachwycać) przede wszystkim kreatywnością, jaką musieli wykazać się jego autorzy. Pamiętajmy, że był to okres, w którym grafika komputerowa nie występowała, a wszelkiego rodzaju rzeczy nie z tego świata opierały się o animację poklatkową, animatronikę, wymyślne kostiumy lub inne ciekawe pomysły (i tu ponownie polecam scenę z łóżkiem Glena). Jako ciekawostkę należy też dodać, iż jest to pierwszy film w karierze Johnny’ego Deppa, zaś aktorem-weteranem na planie był John Saxon.

Koszmar z ulicy Wiązów to obowiązkowa pozycja dla wszystkich miłośników horrorów i slasherów, oraz doskonałe miejsce, by rozpocząć swoją znajomość z serią. Moja ocena: 5+.


A Nightmare on Elm Street Part 2: Freddy’s Revenge


“Minęło pięć lat odkąd szalony psychopata Freddy Krueger został odesłany z powrotem do piekła. Do domu, w którym mieszkała Nancy Thompson wprowadza się rodzina Walshów. Wkrótce 17-letni Jesse Walsh zaczyna mieć koszmarne sny. Pojawia się w nich krwawy morderca o spalonej twarzy. Jednak tym razem Freddy ma bardziej wyrafinowany plan. Nie chce już zabijać osobiście. Planuje opętać duszę Jesse’go i tym samym uczynić go swoim następcą. Wkrótce osoby z otoczenia chłopaka zaczynają ginąć…”

Prawdopodobnie film, któremu można byłoby wybaczyć wiele, gdyby pozostałe sequele nie istniały. Zabójstw jest niewiele, są mało kreatywne, klimat gdzieś ucieka, a poszczególne sceny nie mają nawet połowy tego nastroju, co poprzednik. Do tego dochodzi słaby pomysł na fabułę, w której umieszczono postacie niezwiązane nijak z linczem na Kruegerze. Więc niezależnie od tego, czy ktoś ginie, czy to Freddy przejmuje kontrolę nad Jessem, tak naprawdę nie ma powodu, by to robić (sam dom Nancy to jednak trochę za mało). Poza tym na tle poprzednika Koszmar 2 jest zwyczajnie nudny. Można obejrzeć tylko, jeśli chce się zaliczyć całą serię. Moja ocena: 2-.


A Nightmare on Elm Street 3: Dream Warriors


“W Springwood dochodzi do serii dziwnych prób samobójczych wśród nastolatków. Po odratowaniu młodzi ludzie wysyłani są na kurację do szpitala psychiatrycznego. Jedną z niedoszłych samobójczyń, Kristen Parker, w snach odwiedza monstrum o zniekształconej twarzy i brzytwach wyrastających z dłoni. Okazuje się, że te same koszmary męczą też pozostałych młodych pacjentów. Freddy Krueger powraca, aby móc znów zebrać swoje krwawe żniwo.”

Powrót do formy! Film dużo mroczniejszy i cięższy od poprzednika. Dodatkowo zahacza o bardzo niewygodne tematy, jak samobójstwa i terapia oraz lżejsze i równie ciekawe, jak swego rodzaju świadome śnienie. Jeżeli chodzi o morderstwa Freddy’ego, to ponownie autorzy popisali się kreatywnością. Koszmar 3 zawiera jedną z najbardziej makabrycznych (a przy tym, o zgrozo, ciekawych wizualnie) śmierci. Mam na myśli motyw związany z marionetkami.

Muzycznie nadal czuć lata ’80, ale coraz mniej w tym kiczu. Swego rodzaju nowością jest sposób portretowania Kruegera. W tej części zyskał swoje wulgarno-makabryczne poczucie humoru (Welcome to prime time, bitch!), co pozwoliło Robertowi rozkręcić się na dobre.

Trzecia część jest też momentem, od którego zaczęto udzielać informacji na temat samej postaci mordercy, jego matki, czy potwornego poczęcia. Pojawiło się wyjaśnienie, po co Freddy’emu strach zabijanych dzieciaków (oprócz samego motywu zemsty). Ważne role odgrywają tu także powracający jako Nancy i jej ojciec: Heather Langenkamp i John Saxon. Jako bonus dostajemy tu kolejny występ z cyklu: znani aktorzy w starych horrorach. Tym razem jest to Laurence Fishburne, którego obecnie większość ludzi kojarzy z roli Morfeusza z trylogii Matrix.

Sam tekst świadczy chyba o tym, że ta część bardzo mi się podoba. Niestety nie oznacza to, że jest pozbawiona wad. Rozumiem, że dzieciaki w snach chcą być kimś innym, niż na co dzień, oraz że twórcom taki patent pasuje, bo mogą tworzyć cuda w sekwencjach sennych, ale jak dla mnie to za bardzo odrywa widza od zagrożenia, jakim jest Krueger i powoduje spadek napięcia. Podsumowując Koszmar 3 to na pewno lepszy sequel od #2 i choć nie jest tak dobry jak #1, to nadal jest wart obejrzenia. Moja ocena: 4+.


A Nightmare on Elm Street 4: The Dream Master


“Kristen i dwoje jej przyjaciół po opuszczeniu szpitala psychiatrycznego starają się wrócić do normalnego życia nastolatków. Chcą zapomnieć o traumatycznych przeżyciach związanych psychopatycznym zabójcą ze snów. Jednak Freddy Krueger nie daje za wygraną. Pewnej nocy dziewczyna znowu ma koszmar z monstrum w kapeluszu w roli głównej. Co gorsza, Freddy’emu udaje się wykorzystać specyficzną umiejętność Kristen. Potrafi  ona wciągać do swojego snu inne osoby. Tym sprytnym sposobem Freddy rozpoczyna kolejne masowe polowanie…”

Ten film to swego rodzaju zmiana warty. Postacie, które przeżyły Koszmar 3, przekazują pałeczkę nowej ekipie. Jako że jedna z dziewczyn przejmuje dar Kristen, stanowi to dobry pretekst dla Freddy’ego do kontynuowania rzezi na ulicy Wiązów. Nie sposób nie uśmiechnąć się na pewne zamierzone (lub nie) nawiązania do innych produkcji. Pies Kincaida nazywa się Jason, zaś scena regeneracji Kruegera przypomina uboższą wersję pierwszego Hellraisera.

Niestety poza niezłymi scenami zabójstw i efektami specjalnymi, ta część nie oferuje niczego specjalnego. Ot, kolejna rzeź, można obejrzeć pro forma, żeby być na bieżąco z tym, kto może się przewinąć w kolejnej części. Ale jeśli widz nie przykłada wagi do lore’a serii, to może rozważyć olanie seansu. Moja ocena: 3+.


A Nightmare on Elm Street: The Dream Child


“Alice jest jedyną ocalałą z koszmaru, jakim było spotkanie z Freddym Kruegerem. Jednak demoniczny morderca nie poddaje się tak łatwo. Po raz kolejny odwiedza dziewczynę w snach, wkrótce po tym zaczynają ginąć jej znajomi. Na dodatek Freddy planuje ponownie przenieść się do świata żywych (…).”

Specjalnie uciąłem opis z pudełka DVD, bo zawierał spoilery dotyczące fabuły. Normalnie gratulacje dla osoby odpowiedzialnej za ten wyczyn. Co do samego filmu, mamy tu znowu nawiązanie do matki Freddy’ego, jego narodzin oraz mocy Alice. Mamy śmierci zakrapiane czarnym humorem Kruegera oraz niezłymi efektami. Mamy też iście demoniczne i zakręcone wizje w niektórych ze scen, ale to i tak nie ratuje całości. Film jest nieco nudnawy i ogląda się go bez większych emocji. Gdyby nie pewien zwrot akcji, nuda byłaby jeszcze bardziej odczuwalna. Całość przypomina bardziej konkurs na: jak jeszcze da się udziwnić sekwencje snów? Pretekst co prawda jest, ale ciężko nie odnieść wrażenia, że niektóre z tych scen to zapchajdziury. Moja ocena: 3.


Freddy’s Dead: The Final Nightmare


„Ostatnia odsłona kultowej serii. Doktor Maggie Burroughs pracuje w specjalnym ośrodku dla młodzieży po przejściach. Jednym z jej wychowanków jest John Doe, jedyny ocalały z rzezi, jaką urządził wśród nastolatków ze Springwood słynny „gość ze snów” Freddy Krueger. Na skutek strasznych doświadczeń chłopak cierpi na amnezję. Maggie znajduje w jego kieszeni fragment gazety z artykułem dotyczącym Springwood. Razem postanawiają zbadać ten trop. (…)”

Po pierwsze – dupa, nie ostatnia (takie rzeczy można pisać w pierwszy wydaniu VHS, gdy nie było siódmego filmu, a nie w zbiorczym wydaniu wszystkich siedmiu). Po drugie – znowu spoilery na pudełku. Jako że mój zbiór filmów o Kruegerze to jeden zestaw, obstawiam, że jest za to odpowiedzialny ten sam gigant intelektu. Mniejsza o to. Sam film różni się od pozostałych. Springwood przeszło ogromne zmiany, zabójstw jest niewiele (i są bardziej pastiszem dotychczasowej formuły, do tego są rozwleczone i nudne), na szczęście sam pomysł na fabułę jest na tyle ciekawy, że chce się dooglądać do końca. Otrzymujemy sporo scen z przeszłości Kruegera, niezły zwrot akcji w środku filmu oraz jeszcze więcej popieprzonego humoru w wykonaniu Freddy’ego (nabijanie się z Nintendo i Powerglove wymiata). W trakcie napisów końcowych widać fragmenty poprzednich filmów, co (poza tytułem) podkreśla, iż rzeczywiście miał to być ostatni film. Cóż, rzeczywistość okazała się inna, ale o tym poniżej. Zaś Freddy’s Dead dostaje ode mnie: 4.


New Nightmare


„Aktorka Heather Langenkamp przed laty wcieliła się w postać Nancy, dziewczyny nękanej przez słynnego psychopatę z koszmarów sennych, Freddy’ego Kruegera. Teraz jest szczęśliwą żoną Chase’a i matką małego Dylana. Reżyser Wes Craven planuje nakręcić kolejną część filmu o demonie ze spaloną twarzą i proponuje Heather udział w nim. Aktorka ma wrażenie, że nie powinna przyjmować tej roli – w ostatnim czasie ma dziwne, nieprzyjemne sny, tajemnicze telefony, a na dodatek jej synek Dylan zaczyna zachowywać się w bardzo niepokojący sposób. (…)”

Film mocno nietypowy jak na serię. Już po opisie widać, że nie jest do końca związany z mitologią poprzedników. Jako nastolatek uważałem go za nudny, bo scen z Freddym było niewiele. Po latach jest on jednym z moich ulubionych w cyklu. Po pierwsze – jego akcja odbiega od slasherowej formuły, New Nightmare to horror pełną gębą. Po drugie – nastrój grozy jest wprowadzany dużo bardziej subtelnie. Po trzecie – sama opowieść jest pełna nawiązań do… innych opowieści, zaś na koniec można pokusić się o wyciągnięcie morału. Po czwarte – nowa wersja Freddy’ego jest bardziej demoniczna i przerażająca, a przy tym idealnie wpasowuje się w resztę filmu. Jedynym problemem tego filmu może być to, że co mniej cierpliwym osobom seans może się dłużyć. Niemniej jednak niezależnie od cierpliwości, warto zrobić podejście do tego tytułu. Moja ocena: 4+.


A Nightmare on Elm Street (2010)


Wrażenia z remake’u pierwotnie opisałem na tym blogu w 2010 roku, ale postanowiłem tamten wpis usunąć, film odświeżyć i dorzucić do niniejszego zestawienia, minimalnie modyfikując treść (ale nie ocenę).

Nowy film nie podoba mi się, choć posiada w zasadzie większość rzeczy znanych z pierwszego Koszmaru. Freddy w wykonaniu Roberta Englunda nie zawsze był straszny, najczęściej groteskowy i z popierdzielonym poczuciem humoru. Co czyniło go potwornym (poza morderstwami) to to, jak przyszedł na świat, z jakim okrucieństwem traktował swoje ofiary oraz, że pomimo dowodów uniewinniono go. W świetle tych wydarzeń lincz na zwykłym pedofilu z remake’u jest po prostu cienki. Zresztą nowy Freddy sam w sobie jest kiepski. Jego wygląd próbowano urealnić, a wyszła z tego ofiara botoksu. Pan Haley świetnie wypadł w Watchmen, ale tu niestety sobie nie radzi. Nie żeby nie próbował, po prostu tak bardzo przywykłem do stylu Englunda, że nikt tego przyzwyczajenia nie przeskoczy. Dodatkowo wykonanie Roberta straszyło na różne mniej, lub bardziej subtelne sposoby. Wersja Haley’a została sprowadzona do roli potwora wyskakującego z szafy. Prawie zawsze pojawia się nagle, a z jego linii dialogowych w pamięć zapada tylko: „Remember me?”

Pozostałe postacie są jeszcze gorsze. Zwyczajnie mdłe, a ich śmierć nie robi żadnego wrażenia. Czy to ma świadczyć o tym, że dzisiejsza młodzież jest właśnie taka bezpłciowa? Czy może daje o sobie znać dziedzictwo wytwórni Platinum Dunes (wspomniałem o niej przy okazji wpisu o Autostopowiczu), która remake’uje stare filmy na potęgę i chyba żadne z tych odświeżeń nie odniosło sukcesu. Jest to tym bardziej przykre, że w filmie widać nazwiska, które zapadły w pamięć przy innych okazjach (Clancy Brown – Highlander, The Shawshank Redemption; Thomas Dekker – Terminator: The Sarah Connor Chronicles; Katie Cassidy – Harper’s Island, Arrow; Connie Britton – Spin City). Jedynym wyjątkiem jest tu chyba tylko Rooney Mara, której postać zapamiętałem, bo nazywała się tak samo, jak w oryginale.

Morderstwa też wypadły blado, zwłaszcza w porównaniu do pierwowzoru. Dorzućmy rodziców, którzy od samego początku wręcz krzyczą do widza: jesteśmy w to zamieszani! W oryginale tajemnica była zachowana dużo lepiej. No i jeszcze motyw z wymazaniem pamięci, rodem z Freddy vs. Jason.

Przyczepię się też do montażu. Sceny napieprzają jedna po drugiej. Ktoś na forum Filmwebu stwierdził, że nowy film ogląda się przez to jak teledysk. Podpisuję się pod tym rękami i nogami. Kolejne fragmenty nie tworzą żadnej atmosfery, sprawiają wrażenie niespójnie połączonych i bez napięcia.

A Nightmare on Elm Street (2010) nie dorównuje swojemu protoplaście. Jest po prostu słaby. Nawet głupawy Freddy vs. Jason wypadł przy nim lepiej, bo od początku nie traktował swojej tematyki serio (o tym w osobnym wpisie). Moja ocena: 2, a i to tylko za smaczki nawiązujące do pierwszego filmu.

piątek, 11 października 2013

Curse of Chucky

Laleczka Chucky powraca! … No dobra, przyznaję, że to było zbyt entuzjastyczne jak na ten film… Kilka lat temu przy okazji opisywania wrażeń z całej wówczas serii wspomniałem, że szykowany jest kolejny film, prawdopodobnie remake. Jak się okazało CoC jest tym i tym. Fabularnie stanowi sequel wszystkich poprzednich części (nawet tych absurdalnych). Jeżeli zaś chodzi o sposób przedstawienia akcji, to jest to praktycznie remake pierwszej części.

Takie rozwiązanie stwarza kilka problemów. Weterani serii będą się nudzić. Jasne, że slashery słyną z formuły powtarzanej co odsłonę, ale tu najczęściej z pomocą przychodzą pomysłowe zgony postaci, które podtrzymują zainteresowanie. CoC pod tym względem próbuje trzymać się pierwowzoru, w którym na początku nie do końca było wiadomo, czy to lalka zabija, czy może jednak komuś odbija. No i właśnie – ludzie śledzący serię od początku doskonale wiedzą, co się dzieje, a same morderstwa są tak nudne, że ma się ochotę wyłączyć film w połowie. Z kolei ludzie, którzy oglądają CoC jako pierwszy film z tej serii, będą cholernie zdezorientowani, bo mniej więcej od wspomnianej połowy autorzy raczą nas non-stop nawiązaniami do poprzedników. Przykładem niech będzie scena po napisach, w której wystarczy ujęcie półki ze zdjęciami, by wiedzieć, co to za postać, a nowicjusze na forach zadają tylko pytanie: a kto to?

Więc dla kogo przeznaczone jest CoC? Dla fanów serii, którzy może wybaczą temu naprawdę nudnemu i słabemu jakościowo (CGI Chucky jest do bani) filmowi ową nudę dzięki zgrabnemu nawiązaniu do poprzednich odsłon oraz jednak nietypowemu jak na serię zakończeniu. Jeżeli ktoś nie widział jeszcze żadnego filmu o morderczej lalce, polecam zacząć od początku. W przeciwnym razie nie ma co podchodzić. Moja ocena: 3- (bo jestem z tych wybaczających, bo Brad Dourif nadal wymiata).

Runaway: A Road Adventure

Pierwsza część trylogii przygodówek polecanych mi przez Marcina Pawlukiewicza, za którą to rekomendację serdecznie dziękuję.

Podobnie jak w Secret Files 2 mamy iście filmowe rozpoczęcie. Brian Basco właśnie wybiera się w podróż z Nowego Jorku do Kalifornii. Przed wyjazdem z miasta zamierza nadłożyć trochę drogi, żeby odebrać zamówioną wcześniej książkę. I to właśnie ta decyzja sprawi, że jego podróż przybierze zgoła nieoczekiwany obrót. Całemu rozpoczęciu towarzyszy bardzo fajny motyw przewodni. Na szczęście w przeciwieństwie do wymienionego SF2, Runaway sprawiło mi dużo radochy.

Gra prowadzi nas od jednego zestawu lokacji do drugiego. Najciekawszy w tym wszystkim jest balans, jaki udało się osiągnąć w klimacie gry. Mamy tu lekki kryminał oraz przyśpieszone tempo dzięki ścigającym nas bandziorom, ale nie zabraknie też sporej dawki humoru i absurdu. Zagadki są z rodzaju tych średnio trudnych i jedyne, o czym musimy pamiętać, to żeby wyczerpać wszystkie opcje dialogowe z postaciami, z którymi da się pogadać. Dodatkowo odniosłem wrażenie, że zagadki są tak pogrupowane, że jak jedną rozwiążemy, to kolejne praktycznie rozwiązują się same. Trochę na zasadzie kamienia powodującego lawinę. Taka konstrukcja sprawia, że przez niektóre momenty pędzi się na złamanie karku, przez co gra może wydać się krótka.

Jeśli chodzi o oprawę, to jest po prostu świetna. Prześliczna animowana i nieco kreskówkowa grafika doskonale wpasowuje się w klimat tej zakręconej opowieści. Ścieżka dźwiękowa jest pierwszorzędna – motyw przewodni chodzi po głowie na długo po wyłączeniu komputera, a pozostałe utwory bardzo dobrze podkreślają klimat odwiedzanych miejsc (niezależnie czy to muzeum nocą, czy dolina skąpana w żarze pustynnego słońca). Aktorzy również wywiązują się z powierzonego im zadania. Dzięki temu np. postać Briana jest nie tylko wiarygodnym, przypadkowym uczestnikiem tego cyrku, ale także idealnie dobranym narratorem. Oczywiście niektóre z głosów będą przerysowanymi stereotypami, ale biorąc pod uwagę całokształt produkcji, taki zabieg można policzyć tylko na plus.

Sporo frajdy dają też drobiazgi poupychane, gdzie się da. Na przykład scena, gdy Brian opuszcza miasteczko na dzikim zachodzie – jedna z napotkanych postaci rzuca wtedy pewien komentarz, a pozostali patrzą na nią z komicznymi minami. Nie było przymusu zawierania takich szczegółów, ale są i chwała autorom, że postanowili je zawrzeć.

Cóż więcej rzec? Wielbiciele przygodówek – marsz do komputerów i ruszać w szaloną podróż! Co prawda 7-8 godzin może wydać się czasem trochę krótkim, ale mimo tego jest to czas dobrze spędzony. Moja ocena: 5-.

czwartek, 10 października 2013

Final Fantasy VII

Kolejna gra, w przypadku której jestem mało obiektywny. Raz, że historia należy do jednej z moich ulubionych. Dwa, że samą grę darzę ogromnym sentymentem. Trzy, że była to pod wieloma względami swoista rewolucja.

Historia rzuca gracza od razu w wir wydarzeń. Wcielamy się w postać Clouda Strife’a, eks członka formacji Soldier należącej do mega korporacji Shinra, obecnie pracującego jako najemnik dla grupy rebeliantów o nazwie Avalanche. Ich celem jest wysadzenie reaktora Mako, gdyż powoli wysysana energia przyśpiesza obumieranie planety. Dodam tylko, że opisane zajście to tylko początek, później wydarzenia przybierają dużo większy rozmiar, w akcję zostają wplątane kolejne postacie, zaś misja ratowania świata stanowi pretekst do odbycia podróży po odkupienie, odkrycia tajemnic przeszłości oraz wielu niełatwych przemyśleń.

Zacznijmy od pierwszego szoku, jaki mogli przeżyć niektórzy już na samym początku. Nasi protagoniści wcale nie są tacy dobrzy, jak streszczenie początku fabuły sugeruje. Ich działania to eko terror w czystej postaci, zaś jeden z nich tak naprawdę ma w poważaniu szczytne idee i robi to dla kasy. To dopiero czubek góry lodowej, dalej jest jeszcze ciekawiej. Jednak właśnie takie zagrywki stanowiły jeden z najmocniejszych punktów gry. Operowanie skrajnymi emocjami oraz postawami powodowało angażowanie się graczy w opowieść, a ta nie szczędziła im niczego. W tym miejscu pozwolę sobie zaapelować do wszystkich, którzy jeszcze nie grali i nie znają szczegółów historii FF7 – jeżeli ktokolwiek zespoiluje wam zakończenie pierwszej płyty (w oryginale gra mieściła się na trzech płytach CD w wersji PSX, zaś do PCtowej dorzucono czwartą płytę – instalacyjną) bez waszej wyraźnej prośby, macie prawo, ba, obowiązek zdzielić taką osobę po gębie. Tutaj ciekawostka z polskiego światka, otóż nieistniejące już pismo Secret Service uraczyło swoich czytelników takim właśnie spoilerem przy okazji recenzji gry w wersji PC.

Kolejne zdziwienie polegało na zderzeniu kulturowym. To z kolei można podzielić na 2 podpunkty. Pierwszy związany jest z kwestiami, jakie FF7 porusza. Poza wymienionymi wyżej gracz dostaje wątki dotyczące korupcji, rozwarstwienia społecznego, prostytucji, czy konsekwencji wojny. Co prawda ludzi grających w Fallouta ciężko było czymś takim zaskoczyć, ale pozostali, unikający gier w tak surowej oprawie, dostali zimny prysznic. Zwłaszcza, że Japończycy niezależnie od ciężaru kwestii, poruszają je bez ogródek (w jednej z sekcji przewijają się nawet fetysze, a podobno te co dziwniejsze wycięto z gry). Drugim zdziwieniem było podejście do kwestii RPG. FF7 fantasy ma tylko w tytule, smoków tu praktycznie nie ma, podziemi też, klasy postaci jako takie nie istnieją, a potwory nie szwendają się na widoku, tylko atakują losowo. Ekran w tej sytuacji rozmazuje się, a akcja przenoszona jest na pole walki.

Walka będzie jednym z trzech głównych mechanizmów. Poza nią mamy eksplorację na mapie świata oraz zwykłych miejsc. Ta pierwsza odbywa się na uproszczonym globie, ta druga to znana i często wykorzystywana w tych czasach metoda eksploracji lokacji ze statycznym tłem i naniesionymi postaciami 3D. Wracając do walki – prowadzona jest w quasi turowy sposób. Każdej postaci ładuje się pasek akcji, gdy jest pełen, można skorzystać z podstawowych czynności jak użycie przedmiotu, czy atak, albo z innych zależnych od posiadanych Materii. Materia to różnokolorowe kulki podzielone na kilka rodzajów, np. zielone to czary, żółte to dodatkowe rodzaje akcji (kradzież, podwójne uderzenie, wykrycie liczby punktów życia przeciwnika itd.), fioletowe to pasywne premie. Dzięki wymianie Materii każda postać może w mniejszym lub większym stopniu pełnić tę samą rolę (no bo nie oszukujmy się, z Barreta taki medyk, jak z koziej dupy trąba). Żeby nie było, że Materia to taki trik na oryginalną mechanikę, ma ona uzasadnienie fabularne. Ponadto każda Materia zdobywa swoje punkty doświadczenia, a wraz z kolejnymi poziomami potrafi zwiększyć swoje możliwości, lub dać dostęp do nowych opcji. Więc gdzie tu RPG? Cóż, decyzje sprowadzają się do tego, kogo mamy w drużynie, z jakiej Materii i sprzętu korzysta, oraz które dodatkowe wątki fabularne zechcemy poznać (i nie mówię tu o udziale w wielu dodatkowych zajęciach), bo główny wątek prowadzony jest liniowo, a zakończenie jest zawsze to samo. Czy to źle? Moim zdaniem nie, jakość samej opowieści wynagradza to z nawiązką.

Ostatnim zaskoczeniem, jakiego doświadczyło wielu graczy, jest to na tle technicznym. FF7 w momencie wydania (i sporo czasu potem) powodowało opad szczęki. Dla tej gry niektórzy kupowali konsolę, lub (w przypadku mocnego komputera) akcelerator graficzny. Gra dość płynnie przechodziła ze statycznych obrazów w filmy, przeniesienie na ekran walki było błyskawiczne, kamera w trakcie pojedynków tworzyła iście filmowe ujęcia, a figurki postaci mimo swych niewielkich i nieproporcjonalnych rozmiarów poruszały się płynnie, zaś ich zasób ruchów był ogromny (pamiętano nawet o mrugających oczach). Do tego dochodziły bajeczne animacje przyzywanych potworów, mieniących się wieloma barwami oraz cieszących wzrok efektami świetlnymi i nie tylko. Obecnie nawet jeśli uśmiechacie się z politowaniem, bądź nostalgią, nie można twórcom odmówić kreatywności.

Warto tutaj wspomnieć o tym, że obecna wersja dostępna na Steamie i w sklepie Square Enix to wersja HD. Wydanie FF7 to był tylko moment, technologia rozwijała się dalej. Przez co jeśli nie bawiłeś się na konsoli, lub nie emulowałeś PSXowej wersji na PC, wersja komputerowa wymagała niemałego nagimnastykowania się, żeby mogła poprawnie działać na coraz bardziej zaawansowanym sprzęcie i sterownikach. Dzięki SE nowsza wersja śmiga bez problemu, dostosowuje wielkość obrazu do współczesnych rozdzielczości, a ścieżka dźwiękowa została zmieniona z piskliwego Midi na to, czym raczono graczy w wersji na konsolę.

Ortodoksyjni miłośnicy gier RPG mogą nie czerpać takiej radości, jak pozostali grający. Niemniej jednak i tak powinni dać grze szansę. Fanów jRPG nie trzeba przekonywać, bo najpewniej mają już tę grę za sobą (albo w planach). Resztę gorąco zachęcam do spróbowania. Final Fantasy 7 jest proste w obsłudze i w graniu, ale nadal ma wiele sekretów do zaoferowania tylko dla najwytrwalszych. Jest to także jedna z najlepszych opowieści w historii gier w ogóle i druga najwyższa ocena na moim blogu: 6.