niedziela, 26 grudnia 2021

Spider-Man: No Way Home

Sony jest słabe w utrzymywaniu tajemnic i nawet przemontowany zwiastun niewiele pomógł. Z drugiej strony na sali kinowej było tyle osób, które autentycznie były zaskoczone, że czuję się zmotywowany omijać spoilery. Kto wie, może ktoś z czytających nie jest świadom, co się nawyrabiało, więc spróbuję. Bo aplauz, jakiego byłem świadkiem, jest wart tego, by go przeżyć osobiście.

Film zaczyna się monologiem z Far From Home i powtórzeniem najważniejszej informacji: cały świat dowiedział się, że Peter Parker to Spider-Man. Od tego momentu mija tydzień. Społeczeństwo zaczyna interesować się życiem prywatnym Pająka, John Jonah Jameson szczuje go zwolennikami Mysterio, zaś całe otoczenie chłopaka trafia na radar FBI. To nie koniec. Sytuacja robi się bardziej nieprzyjemna, gdy plany Petera, MJ oraz Neda na przyszłość zostają przekreślone, bo np. uczelnie nie chcą mieć z nimi nic wspólnego. Właśnie wtedy Parker prosi o pomoc Doktora Strange’a, który miałby sprawić zaklęciem, że cały świat zapomni o tym, kto kryje się za maską Pająka. Jak nietrudno zgadnąć, na etapie rzucania czaru gówno trafia w wentylator i cały misterny plan idzie się jeżyć. Zamiast zbiorowej amnezji do świata ściągają kolejne osoby, które znają tożsamość bohatera. Jeszcze żeby nie było za łatwo, obecność przybyszów narusza stabilność tego wymiaru, więc zadaniem Spider-Mana jest pozbierać wszystkie pokemo… wszystkich do kupy i odesłać ich z powrotem.

Pierwsza 1/3 filmu bardzo przypomina dwa poprzednie. Ekspozycja z poważnym tematem spłycanym głupimi heheszkami. Tyle dobrego, że jest tu kilka smaczków, które potrafią oderwać uwagę od zażenowania. Natomiast scenę (pokazaną także w zwiastunie), w której z kurzu wyłania się macka Doktora Octopusa, można potraktować jako właściwy początek filmu, gdyż od tej chwili czeka widza jazda bez trzymanki. Różnice są zauważalne choćby w kluczowych scenach, w których emocje sięgają zenitu. Nie ma tam głupawki, która rozwala nastrój, bo autorzy boją się mówić o trudnych chwilach i uczuciach. Brak muzyki (lub jej minimalny udział) i zrzucenie ciężaru na barki aktorów zaowocował mocnym wydźwiękiem i odpowiednią ilością czasu na przetrawienie tego, co się stało, tak przez postacie, jak i widzów.

Gdybym miał krótko podsumować tę odsłonę przygód SM, musiałyby paść takie określenia jak: najlepszy Pająk z Hollandem, póki co najlepszy film czwartej fazy (nie widziałem Eternals, ale nie sądzę, by mieli mu zagrozić), jeden z najlepszych filmów o Spider-Manie. Większość rzeczy działa w nim wyśmienicie. Parker po raz pierwszy spaprał rzeczy tak, że odczuwa konsekwencje. Rozwój akcji pcha go ku desperacji i mroczniejszej stronie jego osobowości. Wreszcie jest pole do rozwoju postaci, gdyż ta nie ma siatki bezpieczeństwa w postaci Starka, ani jego zabawek. Mało tego, finał pozostawia wszystko w takim stanie, że jeśli plotki o podpisaniu przez Hollanda kontraktu na 3 kolejne filmy są prawdą, wreszcie dostaniemy coś więcej z dorosłego Parkera, a nie w kółko historię pochodzenia i okres szkoły średniej. Fakt, SM2-3 Raimiego próbowały zapuścić się na to terytorium, ale wszyscy wiemy, jak się skończyło.

Najciekawsze w No Way Home jest to, że autorzy mimo wszystko nie wstydzą się żadnej z odsłon. Przyznają, że np. The Amazing Spider-Man 2 i Spider-Man 3 miały miejsce, a potem wykorzystują tę informację w fabule. Jasny gwint, można pochwalić Ghostbusters: Afterlife za liczbę nawiązań i smaczków (z których większość jest powierzchowna i tylko te dotyczące Egona mają wpływ na akcję), ale takiego powiązania fabularnego, jakie odstawia NWH to chyba jeszcze nie było. Tak, mamy tu od groma fanservice. Ba, zaryzykuję stwierdzenie, iż ostatnia 1/3 filmu to wyłącznie fanservice, ale tak zmontowany, tak dający po emocjach (sorry GB:A, tu wyszło to lepiej), że brak słów. Rozrywka w najczystszej formie i przyjęcie fanów Pająka z otwartymi ramionami, niezależnie od tego, którą wersję lubią. A jakby tego było mało, po całym seansie rozsiano tycie występy i nawiązania do postaci, które powoli wracają lub wreszcie zaliczają debiut w MCU.

Aktorsko również ciężko coś zarzucić. W zasadzie chyba tylko Ned był wciąż irytujący, cała reszta – bez zastrzeżeń. Cholera, po raz pierwszy Zendaya nie działała mi na nerwy, co tylko świadczy o chemii, jaką udało się stworzyć. Kudos również dla powracających łotrów – odniosłem wrażenie, że nowoczesna technologia pozwoliła im bardziej rozwinąć skrzydła, bo nie mieli obaw, że po drodze rozwalą kostium lub efekty praktyczne (np. macki Octopusa).

Efekty specjalne to osobna bajka i to jaka. Od tej strony jest to zdecydowanie najlepszy film fabularny o Pajęczaku. Sceny są dynamiczne, przejrzyste i nie męczą widza. Nie wiem też, na ile świadomie, lecz finał na rusztowaniu przypomina trochę Venoma 2… tylko zrobionego dobrze. Nie przeszkadza tu fakt, iż akcja toczy się nocą, Sandman nie jest papką do wymieszania z inną papką. Sekwencje z Doktorem Strangem jak zwykle wgniatają w fotel. Aż się człowiek zastanawia, czy przy okazji nie wydrenowały portfela wytwórni, bo już peruka Cumberbatcha pozostawia nieco do życzenia.

No dobra, nie może być za dobrze, muszę ponarzekać. Doktor Strange jest tutaj chłopcem do bicia i bardzo lekką ręką pozbawiono go tytułu Sorcerer Supreme. Tym bardziej, że z Wonga taki SS, jak z koziej dupy trąba. Od Shang-Chi wzwyż tylko szlaja się w tle i komentuje. Druga rzecz, wybiegająca poza pierwszą 1/3 filmu – nie wszystkie dowcipy są trafione. Np. ten z wyśmiewaniem imienia Otto Octavius. Nie kumam, co w tym śmiesznego – żadnej podstawy. Trzecia rzecz – odkręcanie Venoma 2. To będzie przytyk z rodzaju tych, które nijak nie obchodzą przeciętnego widza, tylko takich geeków jak ja. W scence w środku napisów w zasadzie odkręcono to, co pokazano w napisach Venoma 2. Problem polega na tym, że następny w kolejce jest film o Morbiusie, którego zwiastun nawiązuje zarówno do wydarzeń pierwszego Venoma, jak i obecności Vulture’a z Homecoming w więzieniu. Jak zechcą to pogodzić? Grom go wie. Tu trzeba jednak oddać sprawiedliwość – Sony tak dobrze ustawiło sytuację fabularną, że mogą zrobić kolejne filmy zarówno jako część MCU, jak i ich własne uniwersum. Nie są już zależni od Marvela. Czwarta rzecz – zwiastun Doktora Strange’a 2 po napisach. Fajnie, że żongluje postaciami między serialami i filmami – tutaj powraca Wanda świeżo po jej wyczynach w  WandaVision. I właśnie z tym ostatnim mam problem. Scarlet Witch naprawdę przegięła pałę i naraziła na traumę wiele osób, a jedyną konsekwencją, jaką zapowiadają, to… brak konsekwencji. Strange rzuca tylko: Nie chcę o tym gadać, potrzebujemy twojej pomocy. I tyle w temacie…

Może tego narzekania wyszło sporo, ale na tle tak długiego seansu (to jeden z najdłuższych filmów w MCU i najdłuższy SM) to naprawdę drobiazgi i większość oglądających nawet ich nie zauważy. Spider-Man: No Way Home zapewnił mi mnóstwo świetnej rozrywki i na pewno wyląduje w mojej kolekcji. Moja ocena (z narzekaniem): 5-. Wersja bez smęcenia to pełne 5.

niedziela, 19 grudnia 2021

Ghostbusters: Afterlife

Gdy w 2016 wyszedł reboot, nie zyskał przychylności widowni. Moim zdaniem nie był tragiczny, ale co najwyżej średni i jeśli nie liczyć niektórych gier komputerowych, jest to najsłabszy reprezentant franczyzy. Afterlife miał być tym, czego fani chcieli – sequelem poprzednich filmów. Przez wzgląd na upływ czasu szykowało się również przekazanie pochodni młodszemu pokoleniu.

GB:A rozpoczyna się wiele lat później po wydarzeniach ze starych odsłon, w ostatnich chwilach życia Egona Spenglera. Jakiś czas potem jego córka wraz z dziećmi otrzymują w spadku jego dom oraz kawał otaczającej go ziemi w mieścinie na zadupiu. Córka stara się ogarnąć sytuację finansową, wnuk od razu próbuje wtopić się w grupę lokalnych nastolatków, a wnuczka odkrywa dziedzictwo dziadka.

Nowi Pogromcy duchów mają mnóstwo zalet i kilka dość dziwnych wad. Do tego nieco aspektów jest związanych stricte z obranymi konwencjami, przez co nie każdemu te ostatnie wpłyną na opinię. Na przykład: Mckenna Grace wcielająca się w postać Phoebe. Świetnie zagrana (do tego stopnia, że bez problemów i wielokrotnie samodzielnie dźwiga przebieg akcji na swoich barkach) i zrobiona tak, że nie ma wątpliwości, że to wnuczka Egona. Ma wiele z jego manieryzmów, w lot łapie jego pomysły i nie kwestionuje np. kolekcji grzybów, pleśni i zarodników. Konwencja: genialne dziecko, które potrafi przebudować instalację elektryczną mieszkania. Jeśli nie trawicie tworów typu Young Sheldon (w którym zresztą Mckenna grała rywalkę tytułowego nieznośnika), to Phoebe może wam nie podejść (choć i tak jest bardziej przystępną bohaterką od ekranowych rówieśników).

Finn Wolfhard – tutaj jako Trevor, wnuk Egona i bodaj najbardziej zbędna postać. Obstawiam, że zatrudniono go z powodu popularności Stranger Things, bo jest dołączony tak bardzo na siłę, że bardziej się nie da. Jego obecność sprowadza się do: a) naprawy auta w trakcie podróży do miasteczka Egona, a tym samym usprawiedliwienia tego, że był w stanie naprawić Ecto-1 i robić za jego kierowcę, b) wątpliwej jakości wątku miłosnego dla nastolatków. Nie jest tragicznie, ale ciężko traktować go jako cokolwiek innego niż deus ex machina.

Reszta obsady spisuje się, ale bez wyróżnienia… może oprócz jednego nazwiska. Jest taka postać, którą widać na ekranie dwa razy po kilka sekund. Z czego w pierwszej sytuacji tylko leży. W tego konkretnego ktosia wciela się JK Simmons, którego czas ekranowy jest jeszcze krótszy od udziału w Terminator: Genisys. Ktoś chyba miał za dużo kasy lub kiełbie we łbie, żeby sięgać po takie nazwisko do takiego występu. Z drugiej strony zorientowanie się któż zacz po zobaczeniu gęby w trakcie seansu daje sporo satysfakcji (podobnie w przypadku Gozera).

Fabularnie jest dobrze, aczkolwiek podobnie jak w przypadku obranych konwencji bardzo łatwo przyczepić się do czegoś. Klimat na pewno jest odpowiedni. To faktycznie sequel GB1-2. Tak, wbrew pozorom dwójki nie wycięto. Co prawda jest tylko jedna scena świadcząca o tym, że dwójka miała miejsce, ale mi to wystarczy. Tą sceną jest Ray pracujący w tym samym antykwariacie. Natomiast obecność weteranów poza tą jedną sceną to praktycznie tak, jakby zaliczyli plan filmowy przejazdem w drodze do czegoś innego. Rezultatem jest podręcznikowa nostalgia bait oraz kwestia tego, do kogo skierowano widowisko. Dwa główne składniki tego dania to Ghostbusters i rodzinny dramat. Obstawiam, że ten drugi nie każdemu przypadnie do gustu, choć wbrew pozorom to jest ta bardziej dopracowana i dająca po serduchu warstwa. Warstwy Ghostbusters też nie da się do końca rozgrzeszyć, bo ma swoje za uszami. Gdy Phoebe poznaje historię swojego dziadka, odnosi się wrażenie, że ten wątek przeznaczono dla kogoś, kto nie widział poprzednich filmów. Odkrywanie przeszłości zrealizowano świetnie i osoby udające się z bohaterką w swoją pierwszą podróż do tego świata mogą być równie zaintrygowane. Mnie pozostawało uśmiechanie się i wyłapywanie smaczków. Mniej cierpliwi mogą się przy tym nudzić. Na szczęście kompletnie nowe rzeczy dają ogrom radochy. Pościg samochodem za duchem, którego fragment widać w zwiastunie, jest rewelacyjny. Przez cały czas trwania tej sceny szczerzyłem się jak głupi. Pokazuje też przy okazji, że nawet geniusz może popełniać błędy i uczyć się, że taka inteligencja nie jest oznaką ideału. Kolejna sprawa to finał, który pod wieloma względami po prostu kopiuje pierwszy film. Pewnie, że wprowadzono do niego minimalne zmiany, choćby ze względu na większą liczbę postaci biorących udział, ale na upartego da się znaleźć kadry przeniesione z oryginału w stosunku 1:1. Jednocześnie jego ostatnie sceny idealnie spajają obie omawiane warstwy. Tak, zdaję sobie sprawę, że można to potraktować jako tanie granie na emocjach, ale do mnie, cholera, trafiło.

Najtrudniejszym do przełknięcia wątkiem będzie ten dotyczący Egona, który zaowocował jego samotnością i zerwaniem przyjaźni z pozostałymi pogromcami. Ciężko wyobrazić sobie, że Ray nie pognałby za nim na koniec świata. ALE… tutaj muszę podkreślić, iż nie jest to pierwszy taki zabieg w historii marki. Seria Ghostbusters miała w przeszłości dwa seriale animowane. Znany dzieciakom z lat ‘80 i ’90 The Real Ghostbusters oraz wydany w 1997 Extreme Ghostbusters. To właśnie w tym drugim Egon sam kontynuował działalność pogromców i zebrał całkowicie nowy, młody zespół. Może dzięki tej informacji pomysł z Afterlife będzie odrobinę bardziej strawny.

O Afterlife da się napisać jeszcze sporo. Można dywagować nad sensem niektórych wstawek (np. tej z małymi marynarzykami), które niczym bohatera Finna dałoby się wyciąć i opowiedzieć dany fragment inaczej lub w ogóle go pominąć. Można zastanawiać się nad tym, czy to, że 2/3 ścieżki dźwiękowej to te same utwory co w GB 1984 i nawet zagrane w podobnych scenach, jest oznaką lenistwa. Można, ale nie ma takiej potrzeby. Wystarczy stwierdzić, iż nie jest to film idealny. Jednak wciąż na tyle dobry, że każdy fan pierwszych odsłon powinien go zobaczyć. Moja ocena: 4+.

P.S. W napisach są dwie dodatkowe scenki. Obie warte zobaczenia.

niedziela, 12 grudnia 2021

Shang-Chi and the Legend of the Ten Rings

Zacznę od tego, że poza świadomością istnienia takiej postaci jak Shang-Chi, nic o niej nie wiem. Motyw sztuk walki u Marvela kojarzy mi się przede wszystkim z Iron Fist, a tę historię już zdążono spaprać w serialu. Tym samym w ogóle nie czekałem na ten film. Trochę miałem nadzieję, że jeśli go obejrzę, to może chociaż aspekt kopany sprawi mi radochę, ale nie, ten również… skopano…

Shang-Chi opowiada historię tytułowego kolesia, który ucieka przed swoim dziedzictwem. Ma pracę, która rzekomo go zadowala (parkuje auta gości hotelu) wraz ze swoją przyjaciółką ze szkoły średniej. Aż któregoś dnia odnajdują go wysłannicy jego ojca. I zaczyna się ganianie od osoby do osoby, kopanie, ganianie, kopanie, ganianie i tak do samego końca. Tylko ganiający tłumek powiększa się z każdą gonitwą. Do tego w tle przewija się wątek z matką uwięzioną przez swoich pobratymców, zalatujący Aquamanem.

Z pozytywów jestem w stanie wymienić choreografię niektórych walk, zdjęcia w plenerze i smaczki typu nawiązania do Iron Mana oraz obecność Bena Kingsleya jako Trevora. Autentycznie nie jestem w stanie wymienić nic więcej.

Główny bohater straszy jedną miną przez cały seans, Awkwafina straszy trzema (rozdziawiona gęba, zamknięta gęba, koński wyszczerz). Przy nich wysiłki Brie Larson w Captain Marvel to kreacja oskarowa. W ogóle ta dwójka może ma jakąś chemię między sobą, ale poza tym są nudni jak diabli. Przez co niezależnie od stawki wydarzeń, los tej dwójki w ogóle mnie nie obchodził. Ich znajomi twierdzą, że to najbardziej utalentowane osoby, tylko że to stwierdzenie pozostaje bez pokrycia. No chyba że policzymy jego wygraną w autobusie oraz jej ekstremalnie szybką naukę łucznictwa w finale (serio, w około dobę nauczyła się strzelać tak, że Legolas może szukać pracy). Przy czym ta wygrana to bodaj jedyny raz, gdy Shang osiąga coś sam. W pozostałych przypadkach zawsze ktoś mu pomaga. I to nie na zasadach partnerstwa, tylko: sam sobie nie poradzi. Jak będę chciał oglądać pierdołowatą postać, która nie ogarnia własnego tytułu, wrócę do Lokiego.

Jak na ironię, film popełnia ten sam błąd, co serialowy Iron Fist (do którego kinowe rodzeństwo nie chce się przyznać) – nie potrafi wykorzystać swojego settingu. Tak – non-stop ktoś komuś kopie zadek, ale jest to strasznie nudne. Nic dziwnego, skoro bohaterowie są słabo nakreśleni i zagrani, to i dłużące się wymiany ciosów nie powodują emocji. Nie dość, że wiadomo, że i tak wygrają, do tego każdy przyjmuje na siebie tyle ciosów (i znowu – jak w Iron Fist), że brakuje tylko pasków życia nad głowami, które usprawiedliwiałyby ciągnące się sekwencje.

Sceny akcji niezależnie od tego, czy mówimy o walce, czy dosłownie o czymkolwiek innym, wpisują się w tę samą kategorię – nic mnie nie obchodzą. 10 pierścieni noszonych w komiksie ma przeróżne efekty, z których dałoby się wyczarować cuda na ekranie, a co dostaliśmy? Przedłużenie kończyn niewiele różniące się od broni prezentowanych w Doktorze Strange’u. I tu mam kolejny żal. Strange to bardzo przeciętny film, ale wizualnie wgniótł mnie w fotel. Gdyby Shang-Chi zawarł choć połowę tej kreatywności, bawiłbym się lepiej. Jak na ironię, momenty, w których autorzy próbują być kreatywni, z automatu skojarzą się z innymi widowiskami, np. Crouching Tiger, Hidden Dragon, a nawet przerywnikami z… World of Warcraft: Cataclysm

Na tym nie kończę narzekania. MCU nigdy nie było ostoją realizmu, ale do pewnego momentu było przynajmniej na tyle spójne fabularnie, że nie przeszkadzały mi braki. Teraz widok Wonga walczącego z potulnym Abomination w klatce wydaje mi się tak bardzo od czapy, że głupsza jest już tylko najnowsza, szósta część Home Alone. Co się stało z wkurwem Emila? Poszedł na terapię? Dlaczego Wong walczy w klatce? Strange słabo płaci? Skoro czarodzieje już pozują na organizację podobną do Avengers, to może ktoś zajmie się Baronem Mordo, który chciał uszczuplić ich populację? I podkreślam, że jest to JEDEN motyw, którego czepiam się w tym tekście. Gwarantuję, że w filmie jest tego więcej.

Shang-Chi kontynuuje niechlubną tradycję obniżania poziomu w czwartej fazie MCU. Autentycznie zastanawiam się, czy nie pominąć już Eternals i przejść od razu do Spider-Mana. Dla porównania: Na What If już nie wystarczyło mi sił (nawet pamiętając o najsłabszej produkcji: Inhumans). Moja ocena: 2+.

niedziela, 5 grudnia 2021

Oliver Bowden – Assassin’s Creed: Podziemie

„Rok 1862. W ogarniętym rewolucją przemysłową Londynie powstaje pierwsza na świecie podziemna kolej. Kiedy w wykopie zostaje znalezione ciało, rozpoczyna się kolejny morderczy rozdział odwiecznej wojny między asasynami a templariuszami.

Działający w tajemnicy asasyn skrywa mroczne sekrety. Jego misją jest pokonać templariuszy, którzy przejęli pełną kontrolę nad stolicą kraju.

Wkrótce Bractwo dowie się, że to Henry Green, mentor Jacoba i Evie Frye. Ale teraz jest on po prostu Duchem.”

Mam problem z tą książką., a konkretniej z ostatnimi 120+ stronami, ale o tym za chwilę. Najważniejszą informacją jest to, że Podziemie stanowi łącznik fabularny pomiędzy Assassin’s Creed Chronicles: India oraz Assassin’s Creed: Syndicate. Jeśli ktoś ukończył ACC India, widział w końcówce postać o jakże znajomym nazwisku: Ethana Frye’a – ojca Jacoba i Evie. Ba, India to przede wszystkim opowieść, w której pierwsze skrzypce gra Arbaaz Mir – ojciec Jayadeepa Mira, którego gracze będą kojarzyć z Syndicate jako Henry’ego Greena. Właśnie takie łączenie mediów w jedno uniwersum lubię. Z Podziemia dowiemy się o pobycie Ethana w Indiach. Prześledzimy przebieg szkolenia Jayadeepa pod okiem Frye’a i udamy się wraz z nim na pierwszą, długofalową misję w Londynie… a potem trafimy na te nieszczęsne 120 stron.

Pierwsze 340 stron to fajne uzupełnienie uniwersum. Dobrze nakreśla, jakim człowiekiem był Ethan, jak zmieniało się jego nastawienie do własnych dzieci i ile chciał zrobić tak dla świata, jak i Jayadeepa. Sam Henry przechodzi drogę od dziecka do pełnoprawnego agenta asasynów i mentora bliźniaków. Do tego antagonista ma na tyle szczegółowo opisaną przeszłość, że postawę Greena względem tego typa jest bardzo łatwo zrozumieć oraz dzielić. Ciekawostką jest także obecność Fredericka Abberline’a, który z drugoplanowej postaci w grze awansował ciut wyżej, dzięki czemu możemy prześledzić początki jego policyjnej kariery. Najdziwniej w tym zestawieniu wypada Arbaaz, którego wizerunek jest drastycznie różny od pewnego siebie luzaka znanego z ACC India. Można to usprawiedliwiać jego wiekiem, wydarzeniami z książki, pozycją w Bractwie lub wszystkim naraz, ale nie zmienia to faktu, że jeśli ktoś wskakuje w lekturę bezpośrednio po grze, odczuje dysonans.

No dobra, to co tak bardzo przeszkadza mi w ostatnich 120 stronach? Wszystko. Ktoś wpadł na mega idiotyczny pomysł, żeby w tym przedziale zamieścić streszczenie Syndicate. Nawet jeśli ktoś nie zna fabuły gry, odczuje, jak bardzo pocięte są te rozdziały. Ogromne wydarzenia i odbudowa Bractwa są ledwie wspomniane, czasami tylko w paru zdaniach typu: Jacob z powodzeniem zabił tego i tamtego, co spowodowało to i tamto. Evie jest notorycznie opisywana jako ta rozważniejsza, ale jej działania przypominają miotającą się frustratkę. Głównie dlatego, że skondensowano te momenty opowieści, w których nic nie poszło po jej myśli. Podobnie sprawa ma się z jej związkiem z Henrym. W grze ich relacje budowane były stopniowo, a tutaj praktycznie z rozdziału na rozdział pojawia się wątek zakochania. Tak – w grze była o nim wzmianka dokładnie w tych samych „scenach”, ale gra miała jeszcze od groma dialogów pomiędzy nimi. W ogóle mam wrażenie, że cały ten segment pojawił się w książce tylko po to, żeby usprawiedliwić rozdział w rezydencji Kenwayów i nawiązania do Porzuconych, Czarnej bandery oraz Pojednania, a tym samym przynależność do jednej serii nie tylko z tytułu.

Gdybym miał ocenić lekturę wyłącznie na podstawie ¾ zawartości, dałbym pełne 4. Ostatnie ćwierć książki zaniża tę ocenę i tu wszystko zależy od wyrozumiałości. 4- w wersji, w której dostrzegam problemy finału, ale zgaduję, że to bardziej wina wydawcy gry, który dostarczał skrypt autorowi książki, niż samego pana Bowdena. 3 w wersji, w której nie obchodzi mnie, kto miał jaki wkład w efekt końcowy.