niedziela, 23 kwietnia 2023

Werewolf by Night

Pewnej nocy członkowie tajnego bractwa łowców potworów zbierają się, żeby pożegnać swojego przywódcę. Następcą zostanie ten, kto pokona pozostałych oraz potwora ganiającego z artefaktem na plecach po labiryncie.

Werewolf by Night podobnie jak The Guardians of the Galaxy Holiday Special stanowi odcinek specjalny stworzony na potrzeby TV/streamingu. Nie czytałem żadnego z komiksów o marvelowych wilkołakach, ale postanowiłem obejrzeć film przez wzgląd na bliską memu sercu tematykę. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało się zrealizować taki projekt, ale cieszę się, że powstał. Otrzymujemy typowo marvelową naparzankę w klimacie staro szkolnych horrorów. Od razu trzeba nastawić się na jedno: akcji jest więcej niż horroru, fabuła nie jest wymagająca, a seans trwa około 50 minut. Największą zaletą jest warstwa wizualna. Od charakteryzacji, przez rekwizyty, kostiumy i lokacje, po efekty typu mgła. Wszystko zalatuje starymi tytułami pokroju Frankensteina i Wolf Mana, co dla niektórych będzie ucztą, a dla innych tylko ciekawostką.

Akcja mimo prostej konstrukcji stara się zaskoczyć widza w paru miejscach, choć trzeba podkreślić, iż przynajmniej pierwsza taka próba jest oczywista do tego stopnia, że bardziej się chyba nie da. Autorzy podeszli osobliwie do dawkowania przemocy. Nawalanka ma miejsce przez większość seansu, jednak o ile pierwsze spotkania dałoby się wmontować bez problemu do Power Rangers, o tyle im bliżej końca, tym więcej sztucznej krwi leje się z ekranu. Wręcz do tego stopnia, że w finale zastanawiałem się, czy na pewno oglądam jeszcze współczesnego Marvela (W 1998, w czasach pierwszego Blade’a nie zdziwiłbym się). To ostatnie ma nie lada znaczenie, bo nie tylko stanowi część oficjalnego kanonu MCU, ale także dorzuca do niego postać Man-Thing (którego obecność może w przyszłości namieszać, jeśli ktoś go weźmie pod uwagę).

WbN to przyjemny akcyjniak podlany grozą i choć weteranów straszydeł nijak nie zaskoczy, ani nie przestraszy, pozostaje jedną z najbardziej oryginalnych produkcji w czwartej fazie MCU, dzięki czemu nie zostawia nas z poczuciem zmarnowanego czasu. Moja ocena: 4-.

niedziela, 16 kwietnia 2023

Dungeons & Dragons: Honor Among Thieves

Edgin Darvis jest Harfiarzem – członkiem organizacji, która walczy z ogólnie pojętym złem i niesprawiedliwością w Faerunie, nie żądając niczego w zamian. Niestety właśnie to ostatnie sprawia, że facet zostaje także złodziejem. W końcu nie chce, żeby jego rodzina przymierała głodem. Mści się to na nim w okrutny sposób – najpierw traci żonę, a kilka lat później zostaje aresztowany i wtrącony do więzienia razem ze swoją ówczesną wspólniczką. Efektem tego jest urwanie kontaktu z dorastającą córką. Po dwóch latach opuszcza celę i rusza za swoim byłym wspólnikiem, który miał zaopiekować się wspomnianą małolatą.

Nie miałem zamiaru iść na ten film. Wyciągnął mnie bardzo dobry znajomy, z którym widziałem niejeden szajs w kinie i nawet jeśli produkcja nie porywała, zawsze mogliśmy poprzerzucać się komentarzami i dobrze się bawić. Cieszę się, że nakłonił mnie na wypad, bo inaczej ominąłbym fajne widowisko. A dlaczego? Cóż… Duet Hasbro-WotC przez ostatnie pół roku solidnie spieprzył swoją reputację zamieszaniem, jakiego narobił wokół marki DnD. Do tego stopnia, że nawet małe wydawnictwa skorzystały i zostały zauważone przez całe tłumy, które z RPGów kojarzyły tylko DDki. Należy także doliczyć całe stosy coraz bardziej idiotycznych zmian w samej grze (np. rasy mieszane będą usunięte z gry i fikcyjnego świata, bo są… przejawem rasizmu…) i stanowisko reżyserów, którzy reklamowali film tym, że główny bohater został wykastrowany z męskich cech, aby podkreślić siłę bohaterek, jak np. tej granej przez Michelle Rodriguez. I właśnie przez takich głąbów odechciewa się jakiejkolwiek współczesnej rozrywki. Hasbro powinno pozwać gościów za robienie antyreklamy lub w przyszłości rozważyć klauzulę w kontrakcie, która zakazuje korzystania z social mediów na czas emisji filmu w kinach.

Gadanie reżyserów można włożyć między bajki. Jeśli promowanie kobiet kosztem faceta miało sprowadzać się tylko do tego, że nie jest on wojownikiem, to faktycznie osiągnięto cel. Na szczęście sam Edgin nie jest wyłącznie workiem treningowym i podnóżkiem. Fakt – niewiele walczy, ale to dlatego, że gdyby rozpisać jego kartę postaci, byłby bardem, szpiegiem i złodziejem. I dokładnie w tych zadaniach się sprawdza. Towarzyszy mu Holga Kilgore (Michelle Rodriguez), która wyleciała ze swojego klanu barbarzyńców z powodu partnera, jakiego sobie upatrzyła. Przez drużynę przewijają się także: paladyn Xenk, czarodziej Simon, druidka Doric i oszust Forge. Jeśli komuś na podstawie składu zapaliła się lampka, że to brzmi znajomo, to zapewne będzie mieć rację. Ten film ogląda się tak, jak ekranizację ekipy grającej w RPG. Tylko zamiast graczy widzimy to, co teoretycznie dzieje się w głowach tychże. I powiem, że efekt jest nieziemsko dobry. Widowisko wypełnia przygoda, humor, dylematy i takie zagrywki, że na stole musiało wypaść sporo dwudziestek. Honor Among Thieves to nie tylko film fantasy dziejący się w jakimś tam wymyślonym świecie. Uwzględnia dość poprawnie wiele aspektów mechaniki gry (dostrajanie się do przedmiotu), geografię (miasto Neverwinter, wspomniane Wrota Baldura i Waterdeep, dolina Lodowego Wichru na mapie) oraz mnóstwo innych charakterystycznych drobiazgów (sowoniedźwiedź, Doric będąca diabelstwem, wizyta w Podmroku, czar pozwalający zadać dokładnie 5 pytań umarłemu itd.).

Postacie nie są stereotypowymi wersjami swoich podręcznikowych klas. Edgin walczy nie tylko z licznymi przeciwieństwami losu. Jego największym wrogiem jest on sam. Holga to nie kolejna twarda baba, którą zawsze gra pani Rodriguez. Fakt, zapewne dogadałaby się z Draxem w kwestii poczucia humoru, ale również rodziny. Do tego jej dobór partnera jest tak odbiegający od jej wizerunku, że w trakcie seansu mimowolnie wyrywa się WTF z ust oglądającego. Doric ma wszelkie powody, by nienawidzić ludzi, ale mimo to angażuje się w wyprawę dla wyższego celu. Simon jest niewolnikiem swojego dziedzictwa i ma na tym punkcie od groma kompleksów. A Xenk… ten ma tak porąbaną historię, że gdy zestawi się ją z jego zachowaniem (które jest podejrzanie idealne), zaczyna się mu współczuć. Gwarantuję, że gdyby promocja filmu skupiała się na tych składowych, fandom dużo chętniej zapomniałby o aferach z udziałem Hasbro-WotC.

Oprócz ciekawych i dobrze zagranych postaci mamy malownicze plenery, świetne lokacje rodem z kart podręczników, przyzwoite efekty specjalne (w tym czary, które nabierają rozmachu wraz z biegiem wydarzeń) i muzykę podkręcającą klimat danej sceny.

Niestety pomimo wejścia Dungeons & Dragons do głównego nurtu rozrywki czy to za pomocą Stranger Things, Critical Role, Vox Machina, czy właśnie Honor Among Thieves, nadal będą kojarzone z dość specyficzną rozrywką i czeka je podobny los, co filmowego Warcrafta. DDki są o tyle bardziej przystępne w porównaniu do tego ostatniego, że opowiadają oryginalną, a nie adaptowaną historię. Jednakże nie zmienia to faktu, iż przez brak znajomości realiów gry część widowni może poczuć się wyobcowana i nie mieć ochoty na przyjemnego akcyjniaka fantasy, który broni się fabułą i postaciami. Szkoda, bo HAT zasługuje przynajmniej na jednorazowy seans. Moja ocena: 4.

sobota, 8 kwietnia 2023

The Guardians of the Galaxy Holiday Special

Kraglin opowiada Draxowi i Mantis o tym, jak Yondu rzekomo zepsuł święta Peterowi, który od tamtej pory ich nie obchodzi. Mantis postanawia, że w tym roku uratują święta specjalnie dla Star Lorda. Jak? Przywiozą mu największego bohatera ludzkości! Człowieka, który ratuje miasta tańcem, a łotrów pokroju Jasona Voorheesa zjada na śnadanie – Kevina Bacona! Tutaj zaczyna się cała heca, bo po pierwsze: Mantis do pomocy bierze tylko Draxa. Po drugie: żadne z nich nie wie, gdzie na Ziemi mieszka Kevin. Po trzecie: żadne nie wie, jak zachować się na Ziemi (co nie przeszkadza im imprezować na całego). Po czwarte... no to już wynika z różnic między tym, kim Kevin Bacon jest, a jak go przedstawił Peter.

Tytuł w zasadzie doskonale oddaje to, czym jest Holiday Special. Taki czterdziestominutowy (i co śmieszniejsze kanoniczny) spinoff lub odcinek serialu.. bez serialu. Historia jest lekka, zabawna, głupawa i nadaje się akurat na krótkie, relaksacyjne posiedzenie przed telewizorem z drinkiem w ręku. Jeśli coś przykuwa uwagę, to Knowhere, które w świątecznym wydaniu robi wrażenie. Aktorsko i muzycznie jest tak samo, jak w dużych filmach o Strażnikach.

W trakcie seansu zazgrzytały mi dwie rzeczy. Jedną jest robienie tajemnicy z tego, że Mantis to przyrodnia siostra Quilla. Serio? Nawet średnio rozgarnięty widz mógł wpaść na ten pomysł po seansie Guardians of the Galaxy Vol. 2, pomimo iż nigdzie taki tekst się nie przewija. Po drugie (takie humorystyczne czepianie się) Kevin Bacon jako Kevin Bacon. Nie wiem, na ile autorzy byli świadomi, ale importowali pana Bacona wraz z całą jego filmografią do uniwersum. Dla tych, co nie ganiają na każdy film o trykociarzach, Kevin grał w X-Men: First Class. Jeśli MCU czasowo leci równolegle do nas, to w tym uniwersum również miało miejsce przed pojawieniem się mutantów. Raczej nikt tego szczegółu nie uwzględni (no może Deadpool), ale ciężko mi było nie parsknąć śmiechem po uświadomieniu sobie.

Z jednej strony to fajne, że jeszcze można trafić w MCU na twory, które nikogo nie osądzają, nie moralizują, tylko opowiadają historię, po której można poczuć się lepiej. Z drugiej szkoda, że to pojedyncze sztuki. Moja ocena: 4.

niedziela, 2 kwietnia 2023

Ms. Marvel – Season 1

Na początek wyjaśnię jedną rzecz, żeby nie było wątpliwości. Ms. Marvel to dla mnie przede wszystkim Carol Danvers. Gdy zrobiono z niej Captain Marvel, a ona sama zyskała osobowość betonowego kloca i posturę babochłopa, przestałem zwracać uwagę (ta wersja Danvers to dla mnie jeden z powodów, dla których lektura Civil War 2 to droga przez mękę). Potem w roli Ms. Marvel obsadzono Kamalę Khan – dano jej zestaw zupełnie innych, idiotycznych mocy pochodzących od Inhumans, pakistańskie korzenie i muzułmańską wiarę. Rezultat? Sześć anulowanych solowych serii komiksowych (jeśli dobrze liczę i nie uwzględniając jednostrzałów) i korzystanie tylko w przypadku gościnnych występów lub jako części większej ekipy. Do tego osoby wyznające islam twierdzą, iż taka z Kamali muzułmanka, jak z koziej dupy trąba. Ale że dzisiaj w branży rozrywkowej mamy klimat, jaki mamy, panna Khan była idealną kandydatką do kolejnej fazy M-SHE-U.

Ostrzegam, iż nie będę unikał spoilerów. Najzabawniejszym aspektem adaptacji Ms. Marvel jest to, że niewiele w niej zostało z komiksowego pierwowzoru (bo zapewne był tak słaby i mało efekciarski). Fakt – od strony ludzkiej to pi razy oko ta sama postać, ale od strony superbohaterskiej już nie. Tutaj na dzień dobry Kamala ma swoje moce dzięki bransoletom, a efekt końcowy to w zasadzie wariacja na temat… Green Lantern. Ale, ale, to nie wszystko! W finale dowiadujemy się, że Ms. Marvel może korzystać ze swoich zabawek, bo jest mutantką (gdy pada ta informacja, słychać nawet fragment motywu muzycznego z animowanych X-Men z 1992). Tak, mutantką, nie Inhuman.

No ale kogo obchodzą takie pierdoły?! Jak sam serial? Czy wreszcie Marvel zrobił coś tylko dla nastolatków? Być może, bo montaż przyprawia o ból głowy, ujęcia zmieniają się, jakby autorzy mieli robaki w dupie. Nawet głupia rozmowa z pedagogiem szkolnym przeskakuje co parę sekund z jednej kamery na drugą, jakby nie mogła usiedzieć. Jeśli tym charakteryzuje się pokolenie TikToka, powinno poczuć się jak w domu. Zakładając, że nie przeszkodzą mu inne składowe widowiska, bo paradoksalnie pomimo częstych zmian ujęć w trywialnych sytuacjach, rozwój akcji jest powolny jak pijany ślimak pod górkę. Przy drugim odcinku zasypiałem średnio co 5 minut. Dopiero jego finał mnie rozbudził. Niestety, nie jest to największy problem widowiska. Całe jest naszpikowane większymi i mniejszymi idiotyzmami.

Kamala jako fanka Kapitan Marvel jest irytująca we własnym zakresie, ale to akurat norma – każdego jacyś fani będą denerwować. Kłopot w tym, że jej perspektywa przeinacza wagę wydarzeń. Wspominałem o tym przy okazji mojego wpisu o Endgame: Wykorzystanie Carol jako siły do osiągnięcia zwycięstwa jest sztuczne, bo gdyby jej nie wprowadzić w solowym filmie, równie dobrze można by zastąpić ją innymi postaciami, np. Stakarem i całym zastępem Ravagerów (a to tylko przykład pierwszy z brzegu, jest ich więcej, włącznie z bezsensownie pominiętym na tym etapie Adamem Warlockiem).

Narracja typu: fajnie mieć bohaterkę walczącą za nas – no bo oczywiście wszyscy inni bohaterowie najpierw patrzą na kolor skóry, a potem decydują kogo uratować. To taka sama egoistyczna bzdura, co w grze Spider-Man: Miles Morales, w którym mieszkańcy Harlemu czuli się bezpiecznie dopiero, gdy mieli „swojego” Pająka lub w Moon Knight, gdzie pada pytanie: Czy jesteś egipską superbohaterką? Co jest zabawne w tym aspekcie, to że mimo gimnastyki PRowej udaje się autorom zrobić z Ms. Marvel stereotypową muzułmankę-terrorystkę.

No właśnie konflikt na linii meczet-agencja rządowa. Ja rozumiem, że wyznawcy tej religii mieli pod górkę w USA niezależnie od tego, czy faktycznie byli powiązani z przestępcami. Jednak zakładanie, że każda agencja i zawsze ma za zadanie wyłącznie nękanie to już piramidalna bzdura. Służby bezpieczeństwa są tu dla odmiany dość kompetentne, ale autorzy dwoją się i troją, byle tylko pokazać je w złym świetle. Zachowanie Damage Control jest jak najbardziej zasadne i faktycznie z intencjami pomocy, ale jednocześnie zdają sobie sprawę, że to jak z przenoszeniem nitrogliceryny – ostrożnie, bo może rąbnąć. Zaś Kamran (poszukiwany enhanced) to dosłownie chodząca bomba (nie potrafi kontrolować swoich mocy) i w najgorszym momencie mógłby zmieść z powierzchni ziemi całą świątynię – musimy go ukryć, bo go federalni szukają! I stąd też moje stwierdzenie, że poprzez pomaganie takiemu człowiekowi Kamala de facto sama stała się przestępczynią.

Czy jest coś, na co warto zwrócić uwagę? Kilka drobiazgów. Po pierwsze historia rodziny Kamali jest ciekawa i przypada na równie interesujący moment w historii: oddzielenie się Pakistanu od Indii. Tylko tradycyjnie to, o czym można by nakręcić ciekawy serial, potraktowano zdawkowo. Po drugie sama Kamala jest chyba bliżej wyobrażenia o nastolatkach niż to, co serwują filmy o Spider-Manie z Tomem Hollandem. Po trzecie Ms. Marvel uczy się swoich mocy. Nie zyskuje wiedzy o sztukach walki w trybie natychmiastowym, popełnia błędy i ma wątpliwości. Jest najbardziej ludzka ze wszystkich seriali z czwartej fazy. Zabawnym drobiazgiem jest to, w jaki sposób otrzymuje swój kostium. W tytułach o trykociarzach (ze wskazaniem na Arrowverse) bohaterowie zawsze dostają nowe zabawki w wypasionych walizkach, skrzynkach i innych fikuśnych pojemnikach. Tutaj matka daje jej wdzianko w kartonie po toffi. Ja wiem – pierdoła, ale wydało mi się to tak urocze i normalne, że musiałem wspomnieć.

Ms. Marvel nie jest przesadnie złym serialem, ale ciężko nie odnieść wrażenia, że poprzez powielanie stereotypów (przypadkowe lub nie) autorzy zaniżyli jego potencjał. Jeśli macie odporność na bzdurki charakterystyczne zarówno dla produkcji o trykociarzach, jak i nastolatkach, możecie rozważyć seans. Niestety, niczego zaskakującego ani świeżego nie doświadczycie. Moja ocena: 3-.