piątek, 24 października 2014

For God's Sake, Get Out!

Amityville to seria, z którą regularnie się mijałem. Czasem urywek którejś części z TV wpadł mi w oko, ale w całości widziałem chyba tylko remake z 2005 roku. Tak więc w przeciwieństwie do kilku wcześniej opisywanych serii nie będzie to odświeżanie, tylko podejście niemal pierwsze.


The Amityville Horror (1979)


Film powstały na podstawie książki pod tym samym tytułem (opartej rzekomo na faktach), opowiada historię młodego małżeństwa – George’a i Kathy Lutz, którzy wprowadzają się do domu w Amityville. Nowi mieszkańcy nie wiedzą jednak, że rok wcześniej w tym samym domu doszło do paskudnej zbrodni, a jakby tego typu atrakcji było mało, ziemia, na której stoi budynek, służyła za miejsce pochówku ludzi „opętanych przez złe duchy” (albo zwyczajnie szalonych). Wraz z upływem czasu, nieprzyjemna atmosfera domu (wliczając w to „wypadki” i inne, dziwne sytuacje) odciska swoje piętno na wszystkich, począwszy od księdza, który miał go pobłogosławić, poprzez dzieci, na coraz bardziej porywczym ojcu kończąc.

Wszystkie składowe niezłego horroru są na miejscu, a mimo to film nijak nie potrafił mnie zainteresować. Aktorzy dają z siebie sporo, niektóre sceny są naprawdę klimaciarskie, a i sam motyw przewodni potrafi przyprawić o ciarki już na otwarciu filmu. Niestety, sama historia jest poprowadzona strasznie nierówno. Na początku są to nieco zbyt gwałtowne zmiany nastroju, potem przejścia między scenami, a na sam koniec dłużyzny. Całość nie potrafiła utrzymać napięcia, przez co jako horror, TAH jest zwyczajnie przeciętny. Moja ocena: 3.


Amityville 2: The Possession


Pomimo dwójki w tytule, film tak naprawdę jest prequelem pierwowzoru i powstał na podstawie książki „Murder in Amityville”, będącej prequelem literackiego oryginału.

Przy opisie TAH wspomniałem o paskudnej zbrodni, chodziło o zamordowanie poprzednich domowników. A2 ma za zadanie opowiedzieć tę historię. I robi to słabo. Autorzy chyba sami nie wiedzieli, co chcą z tym obrazem zrobić. Nic się tu kupy nie trzyma. Wydarzenia przeczą początkowej sekwencji z jedynki. Ponadto, pomimo akcji rozgrywającej się wcześniej, da się zauważyć pewne drobiazgi z okresu, w którym film był kręcony, a który tym samym miał miejsce po wydarzeniach z pierwszego filmu.

Abstrahując na moment od takiego zwykłego czepialstwa, ta odsłona nawet jako osobna produkcja jest zwyczajnie do kitu. Nie potrafi wystraszyć widza, subtelnego klimatu grozy praktycznie wcale nie ma, a wszystkie sekwencje, które miały nas rzekomo przyprawić o szybsze bicie serca, są strasznie siermiężne. Na domiar złego ktoś z osób stojących za kamerą chyba był zafascynowany Egzorcystą, bo próbuje nam tu sprzedać jego własną, nieudaną wersję.

Niestety, Amityville 2 to pozycja tak kiepska, że nie polecam jej nawet w ramach maratonów wszelkiego rodzaju. Moja ocena: 1.


Amityville 3: The Demon


W momencie wydania tytuł tej części brzmiał Amityville 3-D, gdyż film zawiera kilka scen zrobionych specjalnie pod 3D rodem z lat ’80 (więc wodotrysków nie oczekujcie).

Historia dotyczy Johna Baxtera, który zawodowo zajmuje się demaskowaniem wszelkiego rodzaju oszustów, organizujących np. seanse spirytystyczne lub wykorzystujących naiwność i wiarę ludzi w zjawiska nadprzyrodzone. Po kolejnej, zamkniętej z powodzeniem sprawie, John trafia na nawiedzone i znane nam już domostwo. Jego cena wydaje się tak atrakcyjna, że Baxter kupuje je niemal bez zastanowienia, a przy okazji zamierza zdementować pogłoski o tym, iż miejsce jest nawiedzone.

Szczerze powiedziawszy, po obejrzeniu trójki zastanawiałem się, jakim cudem pociągnięto tę serię dalej. Ten film ma spieprzone dosłownie wszystko… No może oprócz głównego zarysu fabuły. Cała reszta jest okropna. Obraz wygląda, jakby film był starszy od swoich poprzedników, straszyć nie potrafi, wlecze się okropnie, a zakończenie jest tak głupie, że widz czuje, jak mu szare komórki umierają. Moja ocena: 1+, a i to tylko dlatego, że wstępny pomysł mi się spodobał, zaś w cyklu ciekawostki obsadowe udało się wyłapać Meg Ryan i Lori Loughlin.


Amityville 4: The Evil Escapes


Film znany także jako Amityville: The Evil Escapes lub, zgodnie z ekranem tytułowym z niego samego, Amityville Horror: The Evil Escapes. Jest to jedyny sequel bazujący na głównej serii książkowej (konkretnie na części Amityville: The Horror Returns). Ale to nie jego jedyna specyficzna cecha. W odróżnieniu do poprzedników powstał jako film dla stacji telewizyjnej, nie do kina. Dopiero potem trafił na rynek VHS, a później dwukrotnie na DVD. Jest to też pierwsza odsłona serii zrywająca z nawiązywaniem do ostatnich scen z poprzednika. To o tyle kluczowa informacja, że w trzeciej części nawiedzony dom eksplodował, przez co jakiekolwiek kontynuacje wydawałyby się nieprawdopodobne. Ale nie, w czwórce widać, że dom nadal stoi, a zło sobie wyemigrowało po tym, jak 6 księży próbowało je przegonić.

Emigracja zakończyła się wylądowaniem w domu pewnej starszej kobiety, która gości swoją córkę z trójką dzieci. Tę ostatnią do przeprowadzki zmusiły problemy finansowe, spowodowane śmiercią męża. Oczywiście musiała przyjechać akurat w dniu, w którym zło z Amityville zawitało pod ten sam dach.

Jakościowo ta część jest lepsza od poprzedników. Nastrój grozy jest bardziej stonowany, zaś autorzy starają się go wprowadzać subtelniej poprzez niewyjaśnione zjawiska. Problemem jest jednak to, że widz od samego początku wie, co jest przyczyną, a obiekt, który został wybrany przez złe duchy do emigracji nie pozwala traktować widowiska poważnie… Po nawiedzonych krzesłach i lustrach z książek Mastertona, po kiczowatej serii Maglownica wydawałoby się, że większe absurdy można spotkać tylko w dziedzinie stworzeń atakujących ludzi. A tu niespodzianka, nawiedzonym obiektem – przyczyną wszystkich nieszczęść jest… lampa! Tadaaaaam!

Jednak tak bardziej serio, jeśli przymknąć oko na ten konkretny pomysł, cała reszta nie jest taka zła. Naprawdę można docenić wysiłki autorów i pomysły na wykańczanie postaci, bo z dwojga złego wolę już chyba nawiedzoną lampę, niż demono-smoko-cholera-wie-co ze studni z trzeciej części. Moja ocena: 3-.


The Amityville Curse


W pobliżu znanego już domu zostaje zamordowany ksiądz. 12 lat później wprowadzają się nowi właściciele, którzy wraz z kilkoma znajomymi postanawiają odnowić chatę. Oczywiście już pierwszej nocy zaczynają się dziać dziwne rzeczy.

Jestem pełen podziwu dla umiejętności autorów w obniżaniu lotów każdej kolejnej odsłony w tej serii, choć tak po prawdzie to poza miejscem akcji i tytułem powiązania ze wspomnianą serią są praktycznie znikome. Motyw z księdzem jest upchnięty trochę na siłę, a szkoda. Bo pojawia się sugestia, że zginął z zupełnie innego powodu, niż ten tradycyjny dla serii. Można było z tego zrobić patent rodem z piątej części Friday the 13th, ale raz dwa wrócono na przetarty szlak i podjęto kolejną próbę zanudzenia widza na śmierć. Można się dopatrzeć kilku niezłych scen, a ciekawostką aktorską jest tu Kim Coats, ale tak poza tym jest to dość słaby film o nawiedzonym domu, ze zbędnym motywem religijnym i znikomą liczbą ofiar. Do tego potwierdzającym, że sequele wydawane bezpośrednio na rynek video są tak wydawane nie bez powodu. Moja ocena: 2.


Amityville: It’s About Time


Kolejna część (znana wcześniej jako Amityville 1992: It’s About Time) wypuszczona bezpośrednio na rynek video.

Fabuła jest mniej więcej tego samego pokroju, co w A4: The Evil Escapes. Tym razem to główny bohater bezpośrednio nabywa przedmiot z nawiedzonego domu, a jest nim zegar… Po dostarczeniu go do siebie, na miejscu zaczynają się dziać dziwne rzeczy, a niektórzy mieszkańcy przestają być sobą.

Pomijając pomysł na KOLEJNY nawiedzony przedmiot (w ten sposób to można by i cały dom rozwalić w drzazgi, a pozostałości rozsypać z samolotu), to nie jest aż tak źle. Przyznam, że przez niemal godzinę było jakoś tak nijako. Jedna, może dwie sceny były odpowiednio efekciarskie. Natomiast po pierwszej godzinie zaczyna się dość spektakularna rzeź, a postacie odpadają przy wsparciu niezłych efektów gore i nie tylko. Co prawda niekiedy końcowy rezultat jest co najmniej komiczny, ale zawsze to jakieś urozmaicenie. Ponadto odniosłem wrażenie, że ten film doczepiono do serii trochę na siłę. Gdyby zmienić tytuł i bodaj ze dwa dialogi, obraz w ogóle by nie stracił na swojej wartości. Zwłaszcza, że końcówka bardziej przypomina klimaty Hellraisera (reżyser drugiej części jest odpowiedzialny także za ten film). Całość jest niezła i daje się lubić. Moja ocena: 3.


Amityville: A New Generation


Młody fotograf, Keyes Terry, otrzymuje od pewnego bezdomnego osobliwie wyglądające lustro… I ZGADNIJCIE, CO DALEJ?!

O żesz w mordę jeża… nie zdziwię się, jak w następnym filmie w tej serii zobaczę nawiedzony kibel… Po raz kolejny otrzymujemy minimalistyczne powiązania z oryginalnym domem (tutaj rzekomo jest nim wspomniany bezdomny oraz felerne lustro, w którym czasem widać chałupę z Amityville). Jakby słaby pomysł nie wystarczał, problemy z tą produkcją piętrzą się od samego początku. Autorzy nijak nie potrafili poradzić sobie ze stworzeniem atmosfery grozy. Mało tego, nie potrafili przekonać mnie, że głównemu bohaterowi odbija. Napięcia nie ma wcale, natomiast nudy jest tu na pęczki. Gra aktorska jest przeważnie słaba, zaś przez cały seans zadawałem sobie pytanie, jaką kasę musieli dać Terry’emu O’Quinnowi, żeby wystąpił.

Amityville: A New Generation odwołuje się do oklepanego pomysłu z przerzuceniem zła w następne pokolenie, tyle że nie potrafi tego wykorzystać. Jako horror jest nie ma racji bytu, a jako film jest zwyczajnie słaby. Moja ocena: 1.


Amityville: Dollhouse



No prawie wykrakałem z tym kiblem… Tym razem będzie nas straszyła replika nawiedzonego domostwa, tytułowy dom dla lalek. Nie wiem, co mnie bardziej śmieszy w tej odsłonie, pomysł, czy fakt, że polski tytuł brzmi: Amityville: Drzwi do piekła… cholera, jak Dollhouse to drzwi, to są cokolwiek ciasne… Nie, że takie drzwi nie pojawiają się w samym filmie, ale nie zmienia to faktu, że tłumaczenie słabe.

Abstrahując na moment od wydźwięku podtytułu, samo wykorzystanie owego domku nie jest aż tak głupie. Ktoś tam faktycznie miał pomysł, gorzej z jego realizacją. Przez cały seans towarzyszyło mi uczucie, iż komuś zamarzyło się zrobienie horroru z patentami z serii, twórczości Kinga i Mastertona. W rezultacie dostajemy kilka niezłych wątków i scen, ale poprowadzonych i rozmieszczonych nierównomiernie, przez co na każde kilka minut zainteresowania przypada cztery razy tyle nudy oraz czekania.

Dollhouse jest na pewno lepszym filmem od poprzednika, ale nie oznacza, iż jest dobry. Co najwyżej bardziej znośny. Można potraktować jako ciekawostkę. Moja ocena: 2+.


The Amityville Horror (2005)


Zakończenie Dollhouse, choć nie będące nowością dla serii, sugerowało zakończenie tejże. Po tylu odsłonach remake to najczęściej oznaka wypalenia, skoku na kasę i zjadania własnego ogona. Zdarzają się wyjątki, ale, jak to mawiają, jedna jaskółka wiosny nie czyni.

Pomimo, iż jest to odsłona, którą zobaczyłem w całości, jako pierwszą, nie darzę jej żadnym sentymentem. Zwłaszcza, że odpowiada za nią wytwórnia Platinum Dunes, która znana jest z masowego remake’owania starych horrorów, najczęściej z mizernym skutkiem.

Przebieg fabuły jest niby podobny do oryginału, ale nie do końca. Wszystko jest jakby bardziej oczywiste, straszenie jest mało subtelne, a wątek z księdzem i kościołem wyleciał przez okno. Zostawiono z niego jedynie scenę z muchami, która tutaj wygląda na zrobioną na odwal. Niby można docenić kilka ujęć, w których jakieś tam ślady klimatu są zauważalne, ale reszta to maraton stereotypów i ziewania. Zakończenie jest nieco inne, ale nie stanowi pretekstu, by koniecznie tę wersję zobaczyć. Ciekawostką jest to, że oryginalny pan Lutz, którego historia stanowiła podstawę do pierwszego filmu, określił odsłonę z 2005 jako bzdurę i chyba nawet pozwał twórców, ale zanim wywalczył swoje, zmarł w rok po premierze tego „dzieła”.

Dla ludzi lubiących wychwytywać znane (mniej lub bardziej) nazwiska na liście płac znajdzie się tu parę smaczków. W głównej roli występuje Ryan Reynolds. Widać, że facet się stara, ale przy takim scenariuszu niewiele da się zrobić. Dalej mamy Melissę George (30 Days of Night), Jesse Jamesa (The Butterfly Effect), Rachel Nichols (serial Continuum) oraz, co mnie zaskoczyło, Chloë Grace Moretz (jeszcze zanim kopała tyłki)!

Dla ciekawostek można zobaczyć, a i to tylko wtedy, gdy nie ma się absolutnie nic lepszego do obejrzenia. Moja ocena: 2.


The Amityville Haunting


Jeżeli film wytwórni The Asylum znajduje się w spisie serii nawet w zwykłej Wikipedii, to znaczy, że coś poszło nie tak. Dla niewtajemniczonych, wytwórnia Asylum słynie z niskobudżetowych ripoffów blockbusterów, które przez prasę zostały ochrzczone, jako mockbustery. Filmy te opowiadają osobną historię (czasem podobną, częściej nie), posiadają umyślnie mylący tytuł i delikatnie mówiąc, są słabej jakości. Na Wikipedii można sprawdzić całą listę ich filmów i tego, z czego każdy z nich zżyna. The Amityville Haunting teoretycznie wpisuje się w ten trend (Horror – Haunting, to przykład minimalnej ingerencji w tytuł, by omamić niezorientowanego widza)… teoretycznie. Mockbustery mają to do siebie, że wychodzą w tym samym czasie, co ich „inspiracje”. I tu pojawia się pierwsza różnica, Haunting nie miało takiej premiery. Remake zrobiono w 2005, Haunting wyszło w 2011, a o kolejnym filmie niekoniecznie było wiadomo, gdyż w takim stadium zeszmacenia serii raczej nikt go nie oczekiwał.

Na dzień dobry dostajemy odniesienie do tego, na czym bazował pierwszy film i remake. Jeden chłopak zabił całą swoją rodzinę, rok później wprowadziła się tam rodzina Lutz, która uciekła w popłochu po jakimś czasie. Przez 32 lata dom stał opuszczony i w tym momencie zaczyna się Haunting, w którym grupa nastolatków wchodzi po pijaku do nawiedzonego domu, a po wydarzeniach z ich udziałem poznajemy nowych mieszkańców domu. Jakby utartych schematów było mało, wrzućmy formę, jaka jest obecnie „na topie” od premiery The Blair Witch Project, found footage! O radości…

Po obejrzeniu tylu filmów jestem zdania, że każdego durnia, który na etapie przygotowań wpada na pomysł, by skopiować formę z Blair Witch, powinno się topić w gnojówce (tak, tak bardzo nienawidzę tego sposobu prezentowania akcji). Wszystko w tej części wkurza. Założenie, że postacie żyją w naszej rzeczywistości, w której można obejrzeć pierwszy film lub przeczytać książkę. Strasznie głupie, słabo zagrane i pełne powtórek dialogi. Postacie irytujące tak, że wręcz się czeka na ich zejście. Chaotyczny i słabo przemyślany montaż kolejnych scen i… w zasadzie cała reszta też. Nie mam zielonego pojęcia, dla kogo to coś zostało stworzone. TAH nie nadaje się do niczego. Za wszelką cenę unikać. Moja ocena: 1-.


The Amityville Asylum


Wbrew tytułowi, ta część nie wyszła ze studia Asylum. Fundamenty mamy te same, co w większości części. Rodzina zostaje zamordowana, kolejna wytrzymuje w domu miesiąc. Następnie Asylum olewa wszystkie inne odsłony i przeskakuje o trzydzieści parę lat naprzód. Dom został zburzony, a na jego miejscu zbudowano placówkę dla normalnych inaczej. Naszą bohaterką będzie Lisa Templeton, która właśnie rozpoczyna tam pracę. Naturalnie, miejsce z tak bogatą przeszłością i niemniej różnorodnym personelem stanowi wybuchową kombinację, prawda?

Otóż nie. Postacie są płytkie, słabo zagrane i nic nas nie obchodzą. Wydarzenia posklejano jakoś tak koślawo, a niby-zwroty akcji są przewidywalne i nieciekawe. Jeden z najlepszych pomysłów w serii zarżnięto i aż dziw bierze, że ktoś jeszcze chce kolejne Amityville robić. Tu mam na myśli planowany na 2015 rok: Amityville: The Awakening (filmy z takim podtytułem są najczęściej do bani i kaleczą swoich poprzedników), który, biorąc pod uwagę całokształt serii, pewnie sobie odpuszczę. Tymczasem Asylum nie jest wart poświęcenia większej uwagi, niż na przeczytanie streszczenia fabuły. Moja ocena: 1.

piątek, 17 października 2014

Game of Thrones DLC: Beyond the Wall (Blood Bound)

Akcja tego dodatku rozgrywa się 10 lat przed wydarzeniami z podstawki. Naszym bohaterem jest ponownie Mors Westford, jeszcze zanim dorobił się swojego przydomka. Właśnie ma objąć wartę na Murze, gdy w wyniku pewnych wydarzeń wpada w zasadzkę Dzikich. Lwia część rozgrywki będzie miała miejsce w obozie tych ostatnich.

Dodatek jest krótki. Raptem półtora do dwóch godzin zabawy, w zależności od poziomu trudności. Eksploracji jest tutaj bardzo mało, natomiast walk upchano tyle, że więcej się chyba nie dało. Nasza postać na początku zyskuje poziomy doświadczenia w takim tempie, że jest to wręcz absurdalne. Pies znany z podstawki zalicza tu wyłącznie cameo, a sama fabuła… cóż, nie jest skomplikowana, zaś zwroty akcji są boleśnie przewidywalne. Tyle dobrego, że ogólny klimat trzyma poziom.

W zasadzie o ten ostatni rozbija się decyzja, czy kupić Beyond the Wall. Jeżeli lubiliście podstawkę, a DLC znajdzie się w promocji, można brać śmiało. Choć niestety nawet w tym wariancie na więcej niż 3- nie zasługuje. Natomiast jeśli podstawowa gra nijak was nie przekonała do siebie, BtW to strata tak czasu (pomimo iż to tylko 1,5 godziny), jak i pieniędzy.

środa, 8 października 2014

The Vanishing of Ethan Carter

Ta gra zdobyła sobie spore grono zwolenników w bardzo krótkim czasie. To „bardzo” powinno być podkreślone kilkukrotnie dla lepszego efektu. Ja sam myślałem, że wytrzymam z zakupem, ale po kolejnej recenzji video, ukazującej przepiękne okolice Red Creek Valley zwyczajnie nie dałem rady, odpaliłem goga z miną godną Frya z Futuramy i niemal wrzeszcząc w stronę monitora: Shut up and take my money!

Opowiadana historia dotyczy… no w zasadzie tego, co mówi tytuł, zniknięcia Ethana Cartera, chłopca mieszkającego z rodziną w Red Creek Valley. Nam przyjdzie wcielić się w detektywa Paula Prospero, który wybrał się na poszukiwania Ethana. Nie mamy żadnego typowego wstępu, gramy w zasadzie od pierwszych chwil, a w meandry opowieści wprowadza nas nasz detektyw, będący jednocześnie narratorem.

Sama gra jest, jak to określają twórcy, przygodówką eksploracyjną. I ponownie – ciężko dodać tu coś więcej, gdyż te dwa słowa zawierają dokładny opis sposobu prowadzenia gry. Akcję obserwujemy z perspektywy pierwszej osoby, zaś nasz udział sprowadza się do zbierania i chronologicznego układania informacji. Niestety, tutaj też tkwi pierwszy (i niemal jedyny) problem gry. Osoby niecierpliwe zwyczajnie powinny sobie odpuścić. Zagadek, informacji oraz wszystkich detali pozwalających nam na zrozumienie fabuły jest naprawdę niewiele, a dolina Red Creek do najmniejszych nie należy.  W związku z tym, jeśli miałbym popaść w banał, powiedziałbym, że czeka nas 4-5 godzin łażenia po pustych lokacjach i podziwiania widoczków.

Natomiast osoby doceniające wyrafinowany sposób prezentacji, może nie wybitnej, ale dobrej fabuły, będą zadowolone. Na specyficzny klimat produkcji składa się tu dosłownie wszystko. Od przepięknej grafiki, hulającej na Unreal Engine, poprzez rewelacyjne udźwiękowienie i niesamowitą muzykę, po wszystkie strzępki informacji związanych z głównym wątkiem oraz całą masę detali, które zaczyna się zauważać wraz z postępami w grze. Jakby tego było mało, podczas wędrówki nasuwają się skojarzenia z prozą takich autorów, jak H.P. Lovecraft, czy E.A. Poe.

Jeżeli miałbym się do czegoś przyczepić, to będą to polskie głosy. Nie każdy z nich jest przekonujący. Nie mam żadnych zastrzeżeń do naszego bohatera, któremu głosu użyczył pan Miłogost Reczek. Jest to kawał naprawdę dobrej roboty. Ilekroć słyszymy Paula Prospero, nie mamy wątpliwości, że jest to człowiek po przejściach, który swoje w życiu widział. Szkoda więc, że pozostali członkowie obsady nie spisali się równie dobrze. Naturalnie, mogłem grać np. w angielską wersję, ale wyszedłem z założenia, że skoro jest to gra polska, chcę jej doświadczyć w ojczystym języku. To ostatnie sformułowanie jest nieprzypadkowe. Ciężko tu mówić o przechodzeniu Ethana Cartera, tej gry rzeczywiście się doświadcza. I pomimo, iż nie jest to tytuł dla każdego, w swojej kategorii jest po prostu dobry i wart uwagi. Moja ocena: 4+.

piątek, 3 października 2014

You are what they eat.

Kolejny październik – kolejny pretekst, by odświeżyć sobie kilka serii horrorów oraz zapoznać się z tymi odsłonami, których jeszcze nie widziałem. Zaczynam od jednego z klasyków ery VHS, serii Critters.


Critters


Film wydany w 1986 roku, stworzony na fali popularności horrorów o potworach i/lub przybyszach z kosmosu, opowiada historię rodziny Brownów, którzy mają to wątpliwe szczęście, iż na ich polu ląduje statek kosmiczny z tytułowymi paskudami na pokładzie. Paskudy właśnie uciekły z kosmicznego pierdla, są ścigane przez międzygalaktycznych łowców nagród, a do tego weżrą wszystko, co się da i nie zdąży uciec.

Critters to esencja lat ’80. Wystarczy popatrzeć na plakaty przewijające się w tle, posłuchać muzyki starającej się naśladować tamten okres, czy przyjrzeć się wizji „zaawansowanej” technologii kosmitów. Jeden z Critterów próbuje nawiązać znajomość z maskotą ET, a logo jednej drużyny kręglarskiej to parodia logo Ghostbusters. Kolejną ciekawostką jest obecność takich nazwisk jak Scott Grimes, czy Billy Zane. Pierwszorzędny kicz wręcz wylewa się z ekranu i sprawia sporo radochy. W dostarczaniu tej ostatniej przodują główni adwersarze ludzkich postaci. Niby to małe i niepozorne, ale jak zacznie się szczerzyć, albo nie daj Cthulhu turlać się w czyimś kierunku, krew zaczyna tryskać na lewo i prawo, a twórcy nie oszczędzają na sztucznych trupach.

Jako dzieciak, strasznie bałem się tych potworków, a ujęcia ich czerwonych, lśniących oczu przyprawiały mnie o dreszcze, zaś fakt, że lwia część akcji rozgrywa się nocą, dodawał klimatu. Obecnie jest to jeden z tych filmów, które warto powspominać w gronie rówieśników, przy piwie i zakąskach (nomen omen). Critters to pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą zapoznać się z serią, lubią klimaty lat ’80, horrory z tejże dekady lub, w przypadku wielu polskich widzów, erę VHS. Moja ocena: 4+.


Critters 2: The Main Course


Starszy nieco Bradley Brown (w tej roli ponownie Scott Grimes) powraca po dwóch latach do swego rodzinnego miasteczka, by odwiedzić babcię na Wielkanoc. Na miejscu okazuje się, że potworki z kosmosu zostawiły po sobie całkiem liczne potomstwo, które spokojnie siedziałoby w jajach, gdyby nie ludzka głupota. Jakby tego było mało, kosmiczni łowcy nagród dostają opieprz za spapraną robotę, tak więc i oni zmuszeni są do pojawienia się w miasteczku.

Critters 2 to sequel zrealizowany w myśl zasady: więcej tego samego. Trzeba przyznać, że zrobiono to podręcznikowo. Mamy więcej potworów, więcej scen z udziałem łowców, więcej absurdu, więcej easter eggów związanych z popkulturą, więcej ofiar. Jedyny aspekt, którego jest mniej, to napięcie/zagrożenie. Tego filmu, nawet przy lejącej się krwi, nie sposób było traktować poważnie, niezależnie od wieku. Co nie oznacza, że jest zły. Do oglądania w towarzystwie nadaje się jeszcze lepiej od protoplasty, a końcowa scena kooperacji Critterów jest chyba jedną z najbardziej pamiętnych w historii kiczowatych horrorów.

Critters 2 to danie główne nie tylko z tytułu. Jest to moim zdaniem najlepsza odsłona serii i pozycja obowiązkowa dla wszystkich osób, które polubiły część pierwszą. Moja ocena: 5.


Critters 3


Sequel, który na dobrą sprawę nie powinien był powstać. Kręcony równolegle ze swoim następcą, nie trzyma się kupy. Wręcz do tego stopnia, że jest reklamowany, jako pierwszy film w karierze Leonardo DiCaprio (która to informacja bywa eksponowana w absurdalny sposób na okładce DVD), zamiast kolejnej części znanej serii.

Pewna rodzinka wraca z wakacji przez okolice Grover’s Bend, gdzie nieświadomie zabiera ze sobą pasażera na gapę. Zanim wrócą do domu, pasażer zdąży się rozmnożyć, a potomstwo sterroryzuje jeden budynek, w którym mieszka rodzina.

Ten film naprawdę nie wie, czym chce być. Z jednej strony to sequel, z drugiej ciężko nie odnieść wrażenia, że ktoś popełnia świadomy autoplagiat jedynki, do tego pełen idiotyzmów. W filmie padają 2 różne wersje co do tego, kiedy rozgrywały się poprzednie odsłony, Charlie z jakichś powodów nie został szeryfem miasteczka (jak to było sugerowane na koniec części drugiej) i dalej poluje na kosmitów, ponadto gdzieś zapodział strój łowcy nagród i gania w jakimś starym płaszczu. Przy pierwszym spotkaniu raczy nas retrospekcją z dwóch poprzednich filmów, będącą chaotycznym montażem losowych scen. Na domiar złego w całym filmie padają dosłownie dwa trupy, a krwi jest stosunkowo niewiele. No i jeszcze to zakończenie…

Niby nie jest to najgorsza część, ale zdecydowanie zrobiona bez polotu. Można obejrzeć pro forma, ale nie bardzo jest sens potem do Critters 3 wracać. Moja ocena: 3-.


Critters 4


Jak wspomniałem wyżej, C4 był kręcony równolegle z trójką, a na rynku pojawił się rok po niej. Film rozpoczyna się ostatnią sceną poprzednika. Charlie przemierza zgliszcza budynku, w którym miała miejsce akcja #3. Podczas przetrząsania zakamarków, natrafia na dwa ostatnie (w całym wszechświecie) jaja Critterów. Coś tam sobie z technologii kosmitów zostawił, bo jak tylko próbuje rozwalić niedoszłe potomstwo żarłoków, rozlega się alarm. Ug (jeden z oryginalnych łowców nagród) kontaktuje się z naszym eks-alkoholikiem i prosi go o włożenie jaj do specjalnej kapsuły wysłanej przez międzygalaktyczną radę. Naturalnie Charlie nie byłby sobą, gdyby nie miał pecha i nie był taką niezdarą. Kapsuła zatrzaskuje się zaraz po umieszczeniu jaj, hibernując nie tylko gatunek zagrożony, ale i człowieka, po czym wraca w kosmos. Przechwytuje ją załoga statku kosmicznego… w roku 2045.

Nie bardzo rozumiem, po co decydowano się na takie umieszczenie akcji (część trzecia to lata ’90), zwłaszcza, że wykorzystano je zupełnie bez sensu. Pada komentarz, że wszyscy, których Charlie znał, już nie żyją, choć ilość minionego czasu nijak na to nie wskazuje. Ponadto ten przeskok z przełomu lat ’80 i ’90 do klimatów s-f w takim krótkim czasie filmowego uniwersum jest po prostu słaby.

Sposób prowadzenia akcji wygląda tak, jakby ktoś chciał nakręcić własną wersję Aliena, z mizernym skutkiem. I tutaj nasunął mi się naprawdę ironiczny wniosek – z perspektywy czasu może się wydawać, że czwarta część Obcego sugerowała się trochę Critters 4, podobnie zresztą jak… Jason X. Żeby było jeszcze zabawniej, zarówno w C4, jak i Alien: Resurrection gra Brad Dourif. Na niego zawsze można liczyć! Ciekawostką trochę mniejszego kalibru (ale jednak) jest obecność Erica DaRe, znanego szerszej widowni jako Leo Johnson z Twin Peaks.

Pozostałe pomysły giną w natłoku nieścisłości, z ekranu wieje nudą – głównie z powodu znikomej obecności Critterów – a półtoragodzinny seans wlecze się niemiłosiernie. Filmu nie polecam nawet na zakończenie maratonu. Moja ocena: 1… no może 1+, za Brada Dourifa.