niedziela, 27 września 2020

Critters Attack!

Ostatni raz miałem do czynienia z tą serią 6 lat temu. W międzyczasie wyszedł short poświęcony łowcom nagród oraz serial Critters: A New Binge (póki co jeden sezon, 8 odcinków, każdy po około 10 minut). O ile short wypadł fajnie, o tyle na serial nie miałem ochoty. Streszczenie pierwszego odcinka nie brzmiało jak coś, co powinno nazywać się Critters. Natomiast film to już inna para kaloszy. W teorii…

Zaczyna się standardowo – na Ziemię trafiają dwa statki. Z tymże tutaj oba mają na pokładzie Krytów. Główni bohaterowie spotykają tę „dobrą” odmianę i od tej pory walczą (lub uciekają) z pozostałymi. Z pomocą rusza także pewna starsza pani, która robi za odpowiednik łowców nagród z poprzednich odsłon.

Zdaję sobie sprawę, że ta seria nigdy nie była ani zbyt poważna, ani logiczna, a kicz wylewał się z ekranu. Jednak przynajmniej 3 z 4 filmów sprawiały jakąś frajdę (na dwójce do tej pory bawię się bardzo dobrze). Tutaj niby jest to samo, jednak radochy mniej. Ciężko też mówić o jakimś kanonie, a z drugiej strony brak Charliego, zmiennokształtnych łowców i wzmianek o Grover’s Bend paskudnie zgrzytają.

Od tej pory rzucam spoilerami. Na plus policzę przyzwoite efekty praktyczne i rzeź, jakiej dopuszczają się kosmici. Łapią się na to też niektóre decyzje postaci, które odstają od slasherowych stereotypów. Muzyka zaskoczyła mnie pozytywnie brzmieniem rodem z lat osiemdziesiątych, ze wskazaniem na twórczość Carpentera. Na deser pozostaje cieszyć się jedynymi dwoma nawiązaniami do serii jako takiej. W jednej scenie dzieciaki pytają: Gra w karty? Co to ma być, 1986? – Tutaj mamy rok wydania pierwszej części. W innej Kryci formują znaną z dwójki kulę.

Reszta jest do chrzanu. Na każdą niezłą decyzję przypadają ze 3-4 idiotyczne. Aktorów dobrano od czapy. W momencie gdy pada informacja, że ten ma 12 lat, tamten ma mieć 9, a potem popatrzycie na grające osoby, to już łatwiej uwierzyć, że obsada 13 Powodów ma tyle lat, ile grani bohaterowie. Z jakiegoś powodu zmieniono sposób rozmnażania się paskud: zamiast wykluwania się z jaj, nowe pokraki wychodzą z pożeranego człowieka. Skojarzenia z ksenomorfami są jak najbardziej na miejscu. Dorobiono także słabość: paskudy zdychają od konkretnego rodzaju dźwięku, jak symbionty pokroju Venoma. Z kolei ich kolce straciły zdolności paraliżujące. Największy WTF zostawiłem na koniec. Wspominałem o dwóch statkach i podziałem między Krytami. Otóż ten drugi rodzaj, to żeńska przedstawicielka o białej sierści, której wygląd przypomina skrzyżowanie Gizmo z gremlinką z Gremlins 2. Nie było konceptu płci u kosmitów, teraz jest. Misją dobrej Krytki jest powstrzymanie złych samców z jej rasy przed przejęciem Ziemi. Nie żartuję – takie wyjaśnienie, niemal słowo w słowo pada w samym filmie. Jedynym pozytywnym aspektem było to, że informacja wypłynęła gdzieś w ostatnich 15 minutach filmu, więc przewróciłem tylko oczami i dosiedziałem do końca.

Critters Attack niby ogląda się lepiej od nieszczęsnych Critters 4 (choćby przez większą częstotliwość scen z kosmitami w akcji), jednak ustępują pola i tak średniej trójce (z powodu zmian i poczucia dorabiania ideologii do srania, zamiast zapewniania prostej rozrywki). Moja ocena: 2.

niedziela, 20 września 2020

Brightburn

Pewne małżeństwo stara się o dziecko. Podczas jednej upojnej nocy ich marzenie się spełnia… choć nie do końca tak, jak to wynika z praw natury. Na ich polu rozbija się statek kosmiczny, w którym znajdują niemowlę.

Nie ma recenzji/opisu tego filmu, który nie porównywałby go do Supermana. Zresztą nie bez powodu. Gdyby pozamieniać imiona, mielibyśmy historię pochodzenia Człowieka jutra. Jednak tutaj autorzy wprowadzają pewien twist. Zamiast przechowywania historii Kryptonu w kapsule znajduje się rozkaz, by dziecko przejęło planetę (z kolei tutaj skojarzenia wręcz galopują w kierunku Dragon Balla), a że ten ostatni aktywuje się, gdy małolat odkrywa swoje moce, ludzie, którzy nadepnęli smarkaczowi na odcisk, mają przechlapane.

O ile niektóre sceny zabójstw były tak efekciarskie, że nie powstydziłby się ich żaden slasher, o tyle cała reszta jest przewidywalna i nudna. Jest kilka ujęć, które może wystraszą jakiegoś nowicjusza horrorów, ale większe ciarki miewałem, gdy ktoś w miejscu publicznym zaczynał nucić Pumped up Kicks. Przez cały seans odnosiłem wrażenie, że ktoś miał pomysł, co chce opowiedzieć, ale zabrakło inwencji w kwestii, jak to zrobić. Pardon, ale jeśli ktoś chce zobaczyć naprawdę przerażającą wariację Kal-Ela, to niech obejrzy The Boys i popatrzy na Homelandera.

Brightburn jest słabym horrorem, średnio nadaje się na slashera, a parodii trykociarzy jest tu tyle, co kot napłakał. Jeśli chcecie dobrego horroru, obejrzyjcie Egzorcystę, slashera – Halloween, szurniętego Supermana – wspomnianych wyżej The Boys, dzieciaka przyprawiającego o dreszcze – Joshuę. Brightburn ma nieco dobrych efektów tu i tam, przyzwoite aktorstwo i sceny będące zaprzeczeniem superbohaterstwa (np. zamiast ratowania samolotu jest zniszczenie go, już daruję sobie skojarzenie z Donniem Darko). Jednak są to krótkie fragmenty w półtoragodzinnym filmie i niespecjalnie wynagradzają czekanie na nie. Moja ocena: 2.

niedziela, 13 września 2020

Stargirl – Season 1

Po ostatnim sezonie Supergirl i Batwoman (oraz plotek, jakie krążą wokół produkcji kolejnego) nie wiązałem ze Stargirl wielkich nadziei. Ot, kolejna niewiasta tłukąca złoli. Zwiastun jednak wyglądał tak, jakby ktoś przemyślał sprawę, a liczne nawiązania do złotej ery komiksów, Justice Society itd. robiły dobre wrażenie.

Pierwszy odcinek rusza z kopyta – Justice Society dostaje łomot, ostatni ocalali uciekają z miejsca bitwy i staje na tym, że dziedzictwo JSA nie może umrzeć, trzeba je przekazać kolejnemu pokoleniu. Tu następuje przeskok do postaci Courtney w jej dziecięcych latach, a potem kolejny, gdy jako nastolatka musi się przeprowadzić. Co za tym idzie: nowe środowisko, nowi znajomi i typowo serialowo-kinowe przedstawienie amerykańskiej szkoły. Tego samego dnia w ręce dziewczyny wpada Cosmic Staff i robi taki bałagan, że przyciąga uwagę starych wrogów JSA. A potem już z górki.

Naprawdę odświeżającym jest to, że Courtney poza gimnastyką nic nie umie. Fakt, proces uczenia się został mocno przyśpieszony (na rzecz równomiernego i dość dużego tempa całości), ale i tak jest to bardziej naturalne, niż Kara i Kate, które od zawsze są uber zajebiste we wszystkim albo typowe dla gatunku (a zwłaszcza Arrowverse): jesteś superbohaterem = znasz sztuki walki (lub uczysz się ich w trybie natychmiastowym).

Wspomniane tempo jest jednocześnie dużą zaletą, jak i małą wadą. Z jednej strony autorzy ciągle rozwijają sytuację, postacie i wątki. Z drugiej akcja zapiernicza przez 12 z 13 odcinków, by w tym ostatnim wyhamować tak, że gdyby to był samochód, to prawie udusilibyśmy się pasami bezpieczeństwa. Autentycznie miałem wrażenie, że ktoś w trakcie kręcenia ostatniego odcinka przypomniał sobie, że to ostatni – skrócił walkę za pomocą kilku małych zwrotów akcji, pozamykał, co się dało i na deser wrzucił cliffhanger. Niby jest satysfakcja ze spuszczenia łomotu łotrom, ale na tle trudności z pozostałych odcinków wydaje się to takie zbyt łatwe, zbyt… arrowversowe… Trochę za szybko też ludzie dowiadują się o tajnych tożsamościach – na to samo cierpiała Batwoman, jakby scenarzyści znudzeni wieloma latami i tytułami Arrowverse chcieli przeskoczyć status quo. Tutaj jest o tyle dobrze, że oprócz wrogów bezpośrednie otoczenie młodzików reaguje względnie sensownie, zamiast powielać stereotyp wkurzonego rodzica. Najlepszym przykładem jest Pat Dugan, który dla mnie był bodaj jednym z najsensowniej napisanych przybranych rodziców i mentorów. W jego zachowaniu nie ma efektu kija w dupie, jego początkowe interakcje z Courtney tak zgrabnie unikają sztampy w dialogach, że aż miło się słucha. Nawet na tle pozostałych mieszkańców Blue Valley wydaje się być oazą spokoju i źródłem rozsądku bez popadania w skrajność.

Co do tych trudności – autorzy nie oszczędzają nikogo. Doskonale potrafią wykorzystać fakt, że bohaterami są nastolatkowie. Rezultat jest taki, że na zmianę będziecie zaciskać zęby przez upór, pochopność i bezczelność małolatów, a potem zbierać szczękę na widok kopa, jakiego dostają od życia (np. z powodu sytuacji w rodzinie, śmierci bliskich albo uświadomienia sobie, że wierzyło się w kłamstwo). Do tego dochodzi radość z odkrywanych możliwości porównywalna z tą, jaką miał Miles Morales w Into the Spiderverse. Krótko mówiąc, stworzono bardzo ludzkie postacie, ze wszystkimi konsekwencjami wynikającymi z wad charakteru. Drużyna musi się docierać we wspólnym działaniu niczym pierwszy skład X-Men, dostają bęcki, uczą się – no jest komu kibicować.

Na plus należy policzyć efekciarstwo, z jakim zrealizowano walki. Pojedynek Sportsmastera i nowego Hourmana nie ma nic wspólnego z realizmem, ale ogląda się go z uśmiechem na gębie, a to nie jedyna taka scena. Tak jak w Batwoman czuć było wręcz apatię podczas scen kopanych, tak tutaj z ekranu tryska energia, jakby widowisko zapierdzielało na kofeinie.

Podsumowując, Stargirl to przyjemna trykociarska rozpierducha z udziałem nastolatków. Jeśli nie straszna wam taka stereotypowa teen drama (choć paradoksalnie nie tak wielka, jak w przypadku dorosłych postaci w niektórych sezonach Arrow), ekipie Courtney warto dać szansę. Nie jest to widowisko głębokie, skomplikowane, czy ambitne, ale potrafi zaangażować i zrelaksować, a przy tym nie obraża inteligencji oglądającego, ani jego samego. Pozostaje tylko trzymać kciuki, że teraz, gdy od drugiego sezonu produkcja przejdzie całkowicie pod strzechę CW (do tej pory był to duet CW + DC Universe), osiągnięcia tego sezonu nie zostaną zaprzepaszczone (na co, niestety, są szanse, gdyż CW ni cholery nie potrafi pisać historii w oparciu o żeńskie postacie pierwszoplanowe). Moja ocena: 4+.

niedziela, 6 września 2020

Carrion

Są takie tytuły, które wymykają się klasyfikacji. Carrion jest jednym z nich. Gdyby stworzyć kategorię: granie antagonistą albo odwrócony gatunek (np. horror, w którym zamiast przeżyć starasz się pozabijać), Carrion załapałby się właśnie do nich wraz z tytułami pokroju Dungeon Keepera, Overlorda, Evil Genius, Party Hard i Postala.

W Carrion wcielimy się w potwora rodem z filmu The Thing. Tylko zamiast udawania człowieka będziemy przemieszczać się jako nieukształtowana kupa mięśni, macek, zębów i oczu. Nasz cel: wydostać się z ośrodka, w którym przeprowadzano na nas testy.

Prowadzenie gry jest równie proste, co założenia fabularne. Trzymając lewy przycisk i ruszając myszką kierujemy poczwarą, trzymając prawy przycisk chwytamy wskazany obiekt lub ofiarę. Ponadto mamy do swojej dyspozycji kilka umiejętności: kontrola ludzi, kamuflaż, zniszczenie przeszkód itd. Niektóre z nich będą dostępne cały czas, pozostałe w zależności od przybranej przez nas formy. Bestia ma kilka postaci różniących się wielkością i właśnie możliwościami. O ile na początku korzystamy z tych zabawek dość liniowo, o tyle na dalszym etapie trzeba już się nakombinować nad tym, jak się gdzieś dostać lub zdobyć dodatkowe ulepszenie (np. odporność na ogień).

Konstrukcja poziomów będzie kojarzyć się ze stylem typu metroidvania. Główne miejsce zawiera przejścia do innych lokacji. Zarówno w tym głównym, jak i pobocznych nie wszystkie zakamarki będą od razu dostępne, a jeśli przy tym uprzecie się, żeby wszystko pozbierać (gra w bardzo prosty sposób informuje nas o tym, co jeszcze zostało do zrobienia), trochę się naganiacie. Żeby nie było za łatwo, oprócz cywilów stanowiących nasze pożywienie (no czymś trzeba uzupełnić nadwątlone zdrowie) na swej drodze spotkamy osoby uzbrojone w pistolety, żołnierzy z karabinami i miotaczami ognia, mechy, drony i automatyczne działka. Jednocześnie autorzy postarali się i zaprojektowali pola walki tak, aby dało się rozprawić z przeciwnikami na różne sposoby.

Graficznie i dźwiękowo Carrion zwyczajnie wymiata. Widok poruszającej i często ciągnącej się, czerwonej masy chwytającej się mackami krawędzi, by przyciągnąć się we wskazanym kierunku, robi ogromne wrażenie. Animacja jest mega płynna niezależnie od tego, co głupiego każemy zrobić naszemu pupilowi. Dbałość o szczegóły również cieszy oko: zniszczone przez nasz przeszkody walają się po okolicy, uszkodzenie oświetlenia pogrąża lokacje w mroku, a plamy krwi stanowią świadectwo popełnionej przez nas rzezi. Muzyka powoduje ciarki (chociaż to my jesteśmy tym groźnym), a odgłosy tylko dopełniają klimatu horroru (no wrzaski zżeranych ludzików mogą wręcz śnić się po nocach).

Żeby nie było za różowo, muszę kilka rzeczy wytknąć. Po pierwsze – sterowanie potrafi być tak intuicyjne i wygodne, jak nieprecyzyjne. Zwłaszcza w co węższych korytarzach, w których pozostawiono miny i czujniki laserowe. Można się przyzwyczaić, ale raz na jakiś czas zdarzy się popełnić wtopę, która skończy się ładowaniem zapisu gry. Po drugie – grafika. Mnie urzekła, ale osoby z alergią na pixel art mają szansę ominąć dobry tytuł. Po trzecie – czas gry. Wspomniałem, że przy chęci wyłapania wszystkiego trochę się napełzacie, ale nawet w tym wariancie nie będzie to trwało w nieskończoność. Ja solidnie się opierdzielałem, a i tak zajęło mi to ciut poniżej siedmiu godzin. Z tego co wiem, są osoby, którym udało się skończyć ten tytuł wzdłuż i wszerz w 4 godziny. Trzeba jeszcze pamiętać, że gra nie zawiera żadnego trybu typu New Game+ lub dodatkowych scenariuszy. Jak raz przejdziecie – widzieliście już wszystko. Co przy cenie około 70 złotych może zniechęcić. No chyba że po prostu chcecie wesprzeć polskiego twórcę, wtedy nie ma co się zastanawiać.

Na deser wspomnę o dwóch losowych błędach. Niektórym trafiło się (mi akurat nie), że gra usuwała save’y. W sumie jeśli patrzeć na długość, nie jest to specjalnie dokuczliwe, da się szybko nadrobić. Gorzej jeśli sytuacja się powtórzy, wtedy można się wkurzyć. Drugim (a ten już mnie spotkał - na gogu) jest brak osiągnięć pomimo odhaczenia wszystkiego (kolega na streamie pokazał, że u niego wyskakiwały normalnie).

Z jednej strony Carrion to odpowiednia ilość zabawy świetnej jakości, z drugiej pozostawia niedosyt i potrafi rozdrażnić w niektórych walkach z powodu nieprecyzyjnego sterowania. Ostatecznie bawiłem się bardzo dobrze i nie żałuję zakupu mimo braku promocji. Moja ocena: 4+.