niedziela, 29 grudnia 2019

Star Wars: The Rise of Skywalker

Poddaję się. Do ostatniej chwili miałem nadzieję, że jakimś cudem wymyślą tak zarąbiste wytłumaczenie wszystkiego, co mogłoby spiąć epizody 7-9, że mi buty spadną z wrażenia (fajna była fanowska teoria, że Rey to uśpiona agentka). Zamiast tego otrzymałem jeszcze większe bzdety.

Zanim przejdę dalej, uprzedzam, że będę walił spoilerami. Nie mam sił obchodzić się wyrozumiale z tym czymś. Zacznę od tego, dlaczego The Last Jedi podobał mi się… w pewnym sensie. Przede wszystkim pomysły, które wywracały kanon. Tak jak uwielbiam Star Wars, tak jednak wałkowanie w kółko wojny frakcji jest męczące. Czas akcji takich Knights of the Old Republic to pi razy drzwi 4000 lat przed epizodem IV, a co jest osią wydarzeń? Wojna Imperium Sithów z Republiką. Ba, cały ten przedział od KotORa do Phantom Menace to ciągłe walki między tymi frakcjami. Raz jedna rządzi, raz druga. W związku z czym pomysł rzucony w The Last Jedi (Let the past die) wydawał mi się powiewem świeżości. Koniec ze skrajnościami politycznymi i w podziale Mocy. I co na to zaproponował The Rise of Skywalker? Dwie skrajne frakcje i wielką bitwę na koniec…

Nie dość, że zaserwowano nam powtórkę niczym w slasherach, to jeszcze na siłę próbowano wyeliminować wszystko, co było w TLJ. Tym samym w trakcie seansu TROS towarzyszyło mi uczucie zmarnowanego filmu. Po kolei: rodzice Rey będący nikim i pomysł, że Moc może wybrać każdego, nie związanego z wielkimi Jedi i Sithami – nic z tych rzeczy, Rey jest wnuczką Palpatine’a. Rose Tico – przesunięta gdzieś na piąty plan, wątek miłosny z Finnem nie istnieje (nie żebym był fanem, Finn mógł mieć niezły story arc, gdyby się poświęcił w finale TLJ). Zgorzkniały Luke, w którego życiu musiało dojść do ogromnej tragedii (nie tej przedstawionej w TLJ, to akurat był idiotyzm) – wraca do bycia optymistą i karci Rey, gdy ta chce spalić miecz świetlny (Bo broń trzeba traktować z szacunkiem! No przyganiał kocioł garnkowi…) i porzucić ścieżkę Mocy. Snoke – nie dość, że zabity w TLJ, to teraz tylko jedna z klonowanych marionetek na usługach Palpatine’a. Leia, która porzuciła trening Jedi teraz nagle jest ekspertką w tych sprawach. A przynajmniej wszystko na to wskazuje, bo Rey nagle nauczyła się takich numerów, że Yoda by się zdziwił. Ostatnia bitwa w TLJ mająca wzniecić rebelię na nowo – strata czasu, nikt nie odpowiedział na wezwanie. Trzeba było dopiero Lando lecącego Sokołem w TROS, żeby ktoś w galaktyce zareagował.

Ok, a co by się stało, gdyby faktycznie zapomnieć o istnieniu TLJ i po prostu jakoś tam lecieć z opowieścią? Cóż, drugie tyle bzdur. Więź między Rey i Kylo dalej istnieje, Luke jest dalej martwy, a Rose dalej jest… no jest, więc tak do końca zapomnieć się nie da. Cała fabuła to taki fetch quest. Poe, Finn i Rey muszą znaleźć przedmiot, który doprowadzi do miejsca, w którym jest przedmiot, który doprowadzi do miejsca, w którym jest Palpatine. I tak sobie latają od punktu A do B, odhaczając checklistę: tu spotkają Lando, tu walczą ze szturmowcami, tam migają w tle rycerze Ren (z których takie zagrożenie, jak z Nazguli, którzy przeszli szkolenie na szturmowca), tam gdzieś Kylo się miota, Kylo spotyka lub łączy się z Rey i tak ze 3 razy aż do finału. Wątek całej planety szturmowców-dezerterów mógłby być fajny, gdyby nie to, że to ostatni film i w zasadzie nikogo nie będzie obchodzić. Rey jest przegięta do kwadratu: swobodnie stosuje force jumpy, force heale, rozwala błyskawicą odlatujący statek – no głupsza wersja tej sceny jest chyba tylko w Star Wars: The Force Unleashed. Do tego potrafi sterować coraz to nowszymi pojazdami i radzi sobie idealnie niezależnie od warunków (no bo przecież jazda speederem po pustyni, a zasuwanie czymś łódkopodobnym po wzburzonych falach to jedno i to samo). Pozostałym bohaterom też w zasadzie nic nie grozi. Pamiętacie wymianę ognia choćby w A New Hope albo Return of the Jedi? Ekipa co raz chowała się za czymś, żeby nie oberwać (pomijając na moment „legendarną” celność żołdaków Imperium), a tutaj? Tutaj biegną i kasują wszystkich po drodze, zupełnie jak w niektórych FPSach. Wątek Rey zakończono w możliwie najbardziej kretyński sposób. Wzięła miecze Skywalkerów (w tym Anakina) i zawiozła je na Tatooine. Pal licho, że Anakin nie cierpiał tego miejsca. Gdy na koniec przyszło jej przedstawić się komuś, zamiast z dumą powiedzieć, że jest Palpatine i że to nazwisko nie musi kojarzyć się wyłącznie źle, ona od teraz jest Rey Skywalker… Poe Dameron – żołnierz i pilot, który jest dobry w walce, partyzantce i dowodzeniu oddziałem tutaj dostaje dowództwo po Lei, która musiała umrzeć, bo tak napisano w scenariuszu.

Na koniec fabularnego gnojenia zostawiłem sobie właśnie dziadzia Palpiego. Jego obecność świadczy o tym, że a) ostatnia walka w Return of the Jedi nie ma znaczenia, b) zabrakło kogoś pokroju Kevina Feige, kto kierowałby projektem nawet przy zmieniających się reżyserach i scenarzystach. Pierwsza rzecz, jeśli ktoś kojarzy stary kanon i Expanded Universe, pewnie zna / słyszał o serii komiksów Dark Empire. Nie jest to jakaś uber genialna opowieść, ale mimo wszystko przyjemna i nie zgrzytająca jako ciąg dalszy epizodu VI. W DE Palpatine powraca – młodszy, silniejszy, bardziej zdeterminowany odzyskać, co jego. Tym razem ojciec nie uratuje Luke’a, więc ten sam musi wykombinować metodę na pokonanie Imperatora. Nawet przy wsparciu Lei wydawał mi się to zawsze logiczny krok na drodze rozwoju Luke’a. Natomiast sposób, w jaki to rozwiązano w TROS mówi mi: Luke, spaprałeś sprawę, nasza babka dokończy robotę. Jej trening też ci nie wyszedł. Wracając do Palpatine’a – brak koordynatora całości skutkuje tym, że wiele rzeczy pojawia się w Rise tylko po to, by były. Zero wyjaśnienia, zero podstaw, po prostu mamy uwierzyć, że było to możliwe i siedzieć cicho. W epizodach I-III Palpatine knuł na potęgę, jak przejąć władzę, był to proces względnie wiarygodny. Ba, dopiero po zdobyciu tejże był w stanie rozpocząć budowę Gwiazdy śmierci. Z kolei w oryginalnych epizodach IV-VI rewelacyjnie wprowadzano go do fabuły: IV – Tarkin wspomina tylko o tym, że Palpi rozwiązał senat, co już daje jakieś pojęcie o jego możliwościach i wpływach politycznych; V – krótka rozmowa z Vaderem – największy badass ciemnej strony klęka przed hologramem i jest mu posłuszny bez względu na dzielącą ich odległość; VI – Palpatine w pełnej krasie, niby zdeformowany staruszek, a wszyscy w jego obecności trzęsą portkami. I teraz po epizodach VII i VIII, w których NIGDZIE nie było widać jego wpływu mamy nagle uwierzyć, że był tak zajebisty, że 1) spłodził potomka, którego córka ma być jego nowym ciałem (w dużym skrócie, nie pytajcie) i wszystko to było z góry zaplanowane; 2) stworzył całą flotę gwiezdnych niszczycieli z działami takimi jak baza Starkiller z epizodu VII; 3) zebrał w cholerę sithowych popleczników; 4) przeżył epizod VI nie jako klon (uszkodzenia ciała sugerują, że to to samo, co w Return); 5) stworzył Snoke’a, który stworzył więź między Kylo, a Rey; 6) stworzył First Order, który teraz staje się Final Order, A WSZYSTKO TO W TAJEMNICY PRZED CAŁĄ GALAKTYKĄ. Pardonsik, ale nawet geniusz strategiczny Thrawna nie był tak przegięty.

Konstrukcja opowieści ssie po całości: jest quest, do którego nawpychano, co się dało, byle tylko coś odbębnić, zakończyć pro forma i liczyć, że widz nie zauważy. Jest taka anegdota o George’u Lucasie, że często ma pomysł na pojedyncze sceny typu: fajnie gdyby w filmie był facet uwięziony w bagażniku – ale jak do tego doszło i po co, tego już mu się nie chce rozkminiać. Ostatecznie nawet jeśli on tak kręci wszystkie filmy, to przy epizodach IV-VI miał osoby, które szlifowały jego produkcje, a przy epizodach I-III (w których tych szlifów zabrakło) można było pocieszać się rozszerzonym lore uniwersum. Na tle tej anegdoty epizod IX jest nakręcony bez szlifów i bez ciekawego rozszerzania lore (choć jak się dobrze zastanowić, to bez rozszerzania – kropka).

The Last Jedi przy swoich kontrowersyjnych pomysłach potrafił wybronić się jedną rzeczą – był pięknie nakręcony. The Rise of Skywalker to bałagan nawet w tym aspekcie. Jakimś cudem udało się zawrzeć najnudniejszą walkę na miecze świetlne w całej franczyzie. Ostatnia bitwa to najpierw ujęcie pierdyliarda statków, a potem przebiega na ciągłych zbliżeniach. Całość jest chaotyczna i nijak nie ułatwia w rozeznaniu, co się dzieje. Reszta to skakanie po planetach: jest obowiązkowa pustynia (w sumie dwie), jest jakiś las, jest jedna nieprzyjazna planeta, jest jedna nijaka i jest siedziba złego.

Czy jest coś, co choć minimalnie podobało mi się w tym „filmie”? Trzy rzeczy. Relacja Rey i Kylo jest w sumie ok. Oklepana w stosunku do tego, co można by dorobić do TLJ, ale ostatecznie ok. Wątek Kylo i jego przemiana – może się wydawać, że zbyt gwałtownie zmienia stronę, ale tu chcę przypomnieć, że Anakin w epizodzie III w zasadzie od ręki przeszedł na ciemną stronę. No i siedziba Palpiego jest klimaciarska. Faktycznie kojarzyła mi się z grobowcami na Korriban.

The Rise of Skywalker tak bardzo zniechęcił mnie do Star Wars, że wręcz broniłem się rękami i nogami przed popełnieniem tego wpisu. Jednocześnie cieszę się, że mam go z głowy. Jeśli komuś Rise się podoba, fajnie, przynajmniej nie będzie żałował kasy wydanej na seans. Dla mnie było to festiwal żenady i to niskiej jakości. Moja ocena: 2-.

niedziela, 15 grudnia 2019

Cloak & Dagger – Season 2

Osiem miesięcy po wydarzeniach z pierwszej serii życie Tandy i Tyrone’a uległo diametralnej zmianie. Ona wróciła do baletu, wzmocniła więzi z matką, z którą uczęszcza na spotkania ofiar przemocy domowej. On z dobrego chłopca stał się ściganym przez policję w związku z oskarżeniami o zabójstwo brata. Razem już bardziej świadomie próbują wykorzystać swoje moce do czynienia dobra, a przy tym muszą stawić czoła nowemu przeciwnikowi, zrodzonemu z tej samej eksplozji, w wyniku której oni stali się Cloakiem i Dagger.

Tak jak pierwszy sezon niesamowicie mnie zaskoczył, tak drugi rozczarował. Punkt wyjściowy jest w porządku – tutaj nie zmieniłbym nic. To z dalszą częścią mam problem. Pomimo tego, że poszczególne odcinki łączą różne wątki fabularne, tego powiązania nie odczuwa się tak intensywnie, jak w pierwszym sezonie. Z jednej strony wiele z odcinków to zamknięte opowieści, przez co z drugiej strony przynajmniej 3 z 10 sprawiają wrażenie zapchajdziury. W środku sezonu zaserwowano przyzwoity cliffhanger i myślałem że przynajmniej druga połowa będzie w stanie utrzymać napięcie, ale tak się nie stało. Cliffhanger rozwiązano w strasznie oczywisty, żeby nie napisać banalny sposób, a po nim powtórzono to samo, tylko zmieniając postać.

Na plus policzę to, że opowieści w poszczególnych epizodach są dobre same w sobie, zaś ciężkawy ton z Season 1 został utrzymany. Pogłębiono też informacje o lokalnych wierzeniach, a wewnętrzne konflikty bohaterów przedstawiono tak, żeby mieli nie lada orzech do zgryzienia. Jest to o tyle ciekawe, że po pierwszym sezonie nie zawsze można liczyć na głębszy (a czasem jakikolwiek) rozwój postaci. To ostatnie dotyczy nie tylko Tandy i Tyrone’a, ale także Brigid O’Reilly. Zakończenie sezonu jest na tyle fajne, że nawet mimo anulowania serialu nie mam z tym problemu. Jest przy tym na tyle otwarte, iż bez przeszkód można kombinować dalej, jeśli ktoś kiedyś zdecyduje się wskrzesić produkcję. Na deser otrzymujemy smaczek w postaci nawiązania w dziewiątym odcinku, w którym wspomina się o artykule o Luke’u Cage’u autorstwa Karen Page.

Podsumowując, Season 2 to nadal dobry serial superbohaterski, ale w porównaniu do oryginału tylko dobry. Na szczęście wciąż na tyle dobry, by nie żałować decyzji. Moja ocena: 4.

niedziela, 8 grudnia 2019

You’re not hunting him… he’s hunting you.

Nie myślałem, że zrobię z tego maraton, ale ostatecznie, dlaczego nie? W związku z premierą piątej części Rambo postanowiłem odświeżyć sobie pozostałe odsłony. Niby każdą z nich widziałem po kilka razy, ale gdybym miał sobie przypomnieć ich przebieg, to z dwójki i trójki nie pamiętam nic oprócz miejsca akcji oraz tego, że trójka notorycznie stanowi powód do kpin… Cholera, teraz to sam jestem ciekaw, dlaczego. Jedziemy!


First Blood


Recenzje z założenia są subiektywne, ale w przypadku First Blood byłby to dla mnie uber subiektywizm. Jest to jeden z filmów, które za małolata widziałem wiele razy, a potem jeszcze więcej. Prawdopodobnie pierwszy seans odbył się, gdy miałem dużo mniej lat niż sugerowana kategoria wiekowa. Zresztą popularność gadżetów typu „scyzoryk MacGyvera”, albo „Rambo-nóż” wśród smarkaterii świadczyła o tym, że nie byłem jedyny (dostęp do tych „zabawek” to już osobna bajka). Z jednej strony ocena końcowa miała być wynikiem sentymentu, jakim darzę ten film, z drugiej, po odświeżeniu go stwierdzam, że i bez niego ta opowieść się broni.

Zacznijmy od tego, że First Blood jest adaptacją książki o tym samym tytule. Nie miałem okazji jej przeczytać, ale wiem, że obie wersje różnią się przede wszystkim zakończeniem. Jednak trzon pozostaje ten sam. Głównym bohaterem jest John Rambo, weteran wojny w Wietnamie. John chce odwiedzić ostatniego znajomego ze swojego oddziału, ale na miejscu okazuje się, że ten również poległ – w walce z rakiem. Przybity Rambo idzie przed siebie i ma wątpliwe szczęście zawędrowania do miasteczka Hope. Lokalny szeryf niespecjalnie lubi włóczęgów, więc proponuje, że przewiezie Johna przez miasto, żeby nie było kłopotów. Pozostaje głuchy na to, że Rambo chce tylko coś zjeść przed dalszą drogą. Jak tylko zostawia go poza miasteczkiem, żołnierz zawraca. Szeryf wraca po niego i aresztuje. Podwładni szeryfa obchodzą się z więźniem źle do tego stopnia, że przypominają mu się najgorsze chwile z wojny. W tym momencie uruchamia się instynkt przetrwania, Rambo ucieka, a policja zaczyna obławę.

Pomijając na moment nostalgię, ten film to prawdziwy majstersztyk tego, jak kreować, różnicować i dawkować napięcie. Z konstrukcji dialog-sekwencja-dialog-sekwencja wyciśnięto, ile się dało. Każda sekwencja charakteryzuje się inną dynamiką, a każdy dialog pozwala złapać oddech przed kolejnym kawałkiem akcji. W ucieczce z więzienia mamy szybką mordoklepę, w pogoni przez góry intensywny pościg, w zawalonej kopalni poczucie klaustrofobii i tak aż po finał.

Z jednej strony First Blood to bardzo dobrze zrealizowany akcyjniak, w którym wbrew pozorom nie pada zbyt wiele trupów. Ba, głównym zamysłem jest tu pokazanie problemu żołnierzy powracających z wojny i braku dla nich miejsca we współczesnym świecie, który spycha ich na margines albo chce o nich zapomnieć. Całą tę sytuację podsumowuje Rambo w ostatnim monologu. Nie wiem, czy jest to oscarowy materiał, ale na pewno jeden z lepszych popisów aktorskich Sylvestra Stallone.

Co więcej mogę dodać? Może niektóre dialogi zajeżdżają kiczem (zwłaszcza te w wykonaniu pułkownika Trautmana), a zacietrzewienie niektórych policjantów wydaje się być przerysowane, ale nijak nie umniejsza to wartości First Blood, który udało się zrealizować jako coś więcej niż zwykłe kino akcji. Chyba znowu włączyła mi się nostalgia. W każdym razie, niezależnie od tego, czy patrzycie na FB jako akcyjniak, czy komentarz sytuacji w USA, warto dać mu szansę. Moja ocena: 5.


Rambo: First Blood Part II


Ta część jest problematyczna. First Blood jest tak zrobioną produkcją, że nie potrzebuje sequeli. Jednak kasa musi się zgadzać, więc siłą rzeczy takowe powstaną. Tylko jak rozwiązać problem, że komentarza społecznego z pierwowzoru nie da się powtórzyć/przedłużyć? Nijak, po prostu skupmy się na widowiskowości i dostarczmy rozrywki. Od tego momentu, jeśli porównać każdą kolejną część do pierwowzoru na płaszczyźnie innej niż kino akcji, będą to produkcje gorsze. Jeszcze dwójka próbuje ratować się zwrotami fabularnymi i kontynuacją wydarzeń nie tylko z First Blood, ale także wojny w Wietnamie. Pozostałe części są już bardziej oderwane od tych realiów i stawiają na demolkę.

Druga część rozpoczyna się niedługo po pierwszej. Rambo trafił do więzienia, ale ma szansę na anulowanie pięcioletniego wyroku, jeśli wykona dla wujka Sama jeszcze jedno zadanie. Ma udać się w okolice znanego mu obozu w Wietnamie i przeprowadzić rekonesans. W przypadku znalezienia jeńców ma nie reagować, tylko wracać do bazy. Na miejscu szybko się okazuje, że rozkaz nie był taki oczywisty, a przy pierwszej próbie ewakuacji gówno trafia w wentylator.

Jak już wspomniałem, drugiej części First Blood nie ma co rozpatrywać pod tym samym kątem, co jedynki. Owszem, autorzy starają się nadać podobny wydźwięk tu i tam, ale jest on dużo słabszy, a ostatni monolog Rambo to popłuczyny w porównaniu z oryginałem. Całość zagłusza huk eksplozji, krzyki zabijanych i karabiny plujące kulami na lewo i prawo. Obok Rambo w tym samym roku wyszedł jego największy konkurent: Commando. Oba tytuły wytyczyły kierunek, którym kino akcji podążało wiele lat (wliczając w to kolejne sequele Rambo oraz inną, bardziej współczesną serię autorstwa Stallone’a: The Expendables). Różnica jest taka, że Commando nie próbuje udawać ambitniejszego, a Rambo 2 jeszcze się waha. Ku uciesze widza przy okazji robi również rozpierduchę. Naprawdę jest na co popatrzeć: strzelaniny, wysadzanie pojazdów i budynków, fajczenie wiosek i pól, tony trupów oraz debiut równie kultowego co nóż łuku. W niektórych fragmentach tempo akcji jest tak szybkie, że będziecie wżerać popcorn z prędkością, z jaką karabin Johna strzela. Gdybym miał się tutaj do czegoś przyczepić, to będzie to finałowy pościg helikopterem. Sam w sobie jest w porządku, ale twórcy próbując zwiększyć dynamikę całej sekwencji pocięli ją na tak krótkie kawałki, że przeskoki co sekundę-dwie potrafią przyprawić o ból głowy. Ciekawostką aktorską jest obecność w małej roli Martina Kove, znanego bardziej jako John Kreese z serii Karate Kid.

First Blood Part II to kwintesencja górnej półki kina strzelanego z ery VHS. To film, który może zaczynał się poważnie, ale potem dostarczał jazdy bez trzymanki idealnej na weekendowy wieczór na kanapie, przed telewizorem, z przekąskami i procentami. Pewnie, że jako sequel jest średni, ale jako akcyjniak zasługuje na co najmniej 4+ i przynajmniej jeden seans, żeby wiedzieć, o co tyle huku.


Rambo III


Kontynuujemy trend odchodzenia od poważnych tematów na rzecz radosnej rozwałki oraz dziwnego nazewnictwa sequeli.

Po wydarzeniach z drugiej części Rambo ukrył się w Tajlandii, gdzie zarabia na walkach z lokalnymi osiłkami. Trautman w towarzystwie Griggsa (znany np. z RoboCopa Kurtwood Smith) odnajduje Johna i chce zlecić kolejną misję, tym razem w Afganistanie. Rambo odmawia, w związku z czym Trautman leci sam. Niestety, w trakcie wykonywania zadania wpada w ręce wojsk radzieckich. Dopiero wtedy John rusza swoje cztery litery na odsiecz przyjacielowi.

R3 to podręcznikowo zrealizowany sequel. Jest pretekst – jest rozpierducha. Niestety, jeśli tak na dobrą sprawę nie liczyć skali zniszczenia (więcej eksplozji, więcej sprzętu wojskowego itd.) oraz zmiany zielonego Wietnamu na pustynny Afganistan, ten film nie wyróżnia się niczym specjalnym. Ta odsłona przygód Rambo wygląda, jakby chcieli nakręcić własną wersję Commando z odrobiną realizmu (przy całej mojej sympatii dla perypetii Johna Matrixa, Rambo wydaje się być bardziej prawdopodobnym zabójcą, nawet w widowisku, które obok realizmu tylko stało, a i to krótko), ale cała reszta jest wtórna, nawet jeśli zestawić ją tylko z First Blood Part II. Jakby tego było mało, Rambo 3 miał dodatkowo pod górkę. Film ukazał się w roku 1988, a jest to rocznik takich produkcji, jak Die Hard, They Live, Willow, Young Guns, Bloodsport, Red Heat i wielu innych. Owszem, to różne gatunki, ale chodzi właśnie o ogrom różnorodności, jaki był dostępny w tym samym czasie. Wałkowanie tego samego po raz trzeci przy takiej konkurencji było ryzykowne i chyba wyszło niespecjalnie opłacalnie, bo kolejna odsłona ukazała się 20 lat później.

Rambo III to nie jest zły film. Ba, przez swoją powtarzalność i nieliczne poprawki może okazać się pozycją idealną dla osób, które po prostu chcą kolejnego akcyjniaka bez udziwnień lub moralizatorstwa. W takim wariancie ten film zasługuje na 4. Ja jednak nie bawiłem się aż tak dobrze, dlatego moja ocena to: 3+.


John Rambo


Po wydarzeniach w Afganistanie Rambo powrócił do Tajlandii, gdzie kontynuuje swój cichy żywot. Któregoś dnia grupa wolontariuszy prosi go przetransportowanie ich do wioski Karenów znajdującej się przy granicy ogarniętej przez rewolucję Birmy. Z rewolucji korzystają piraci oraz wojsko plądrujące, co się da. Dzieci są siłą wcielane do armii, mężczyźni zabijani, a kobiety brane do niewoli. Wkrótce podobny los spotyka także wspomnianych wolontariuszy. Organizator całego przedsięwzięcia prosi Rambo, by wraz z oddziałem najemników odbił ich z niewoli.

Przyznam się, że mam dziwny sentyment do tego filmu. Po pierwsze – wyszedł w okresie, w którym horrory kojarzyły się z kategorią PG-13 (który to trend utrzymuje się do dziś), a akcyjniaki wszelkiego rodzaju były łagodzone, aby trafić do jak największej widowni. Rambo olewał sobie takie praktyki i przedstawiał akcję po swojemu. Prawda, że co najmniej jedna scena jest dziś źródłem memów, ale pomimo sztuczności krwi efekt końcowy pozostaje brutalny.

Po drugie – ten film jest bezpardonowy. W pewnym sensie bardzo blisko mu do jedynki. W dosadny sposób pokazuje okrucieństwo wojny, która nie oszczędza absolutnie nikogo. Można powiedzieć, że z widzem włącznie - to najbrutalniejsza i najkrwawsza odsłona w serii. Żeby było ciekawiej cała ta jatka nie zawsze dzieje się z udziałem głównego bohatera, tym samym podkreślając to, co pisałem o konfliktach. Ciężko też nie odnieść wrażenia, że właśnie tak miała wyglądać druga część, ale trzeba było czasu i doświadczenia, by nakręcić ją właśnie tak.

Po trzecie – nawet jeśli porzucić około wojenne dywagacje, głupawe gadki typu „We can live for nothing or die for something.”, John Rambo to kawał świetnego kina akcji. Sceny skradania się utrzymują w napięciu, strzelaniny potrafią rozwalić głośniki, z ekranu leje się krew, ciała fruwają, eksplozje huczą, każde ujęcie jest dynamiczne, ale żadne nie zawiera durnego patentu typu trzęsąca się kamera albo przeskoków tak szybkich, że można dostać oczopląsu. Szybciej od wystrzeliwanej amunicji będzie tylko znikać przygotowany popcorn, zaś zakończenie mogłoby z powodzeniem zwieńczać całą serię.

Do Johna Rambo lubię wracać niemal równie często, co do First Blood, choć z innych powodów. Moja ocena: 5-.


Rambo: Last Blood


Piąty film, którego w ogóle się nie spodziewałem. Z dwóch powodów: Stallone nawet Rocky’ego odstawił na boczny tor na rzecz spin-offów z serii Creed, zakończenie czwórki wydawało się definitywne.

John przez ostatnie 11 lat od powrotu z Birmy doprowadzał rodzinne ranczo do porządku. Razem z nim zamieszkuje przyjaciółka rodziny, Maria Beltran, oraz jej wnuczka, Gabriela. Ta ostatnia za wszelką cenę chce dowiedzieć się, dlaczego ojciec porzucił ją i jej nie żyjącą już matkę. Jej przyjaciółce udaje się zlokalizować wspomnianego typa w Meksyku. Gabriela wbrew ostrzeżeniom Johna robi sobie wycieczkę na południe. Gdy do Johna dociera, że nie pojechała na studia, jak deklarowała, rusza jej śladem.

Gdy szedłem na ten film do kina, miałem spore oczekiwania. Według recenzji, które widziałem, Last Blood był, podobnie jak poprzednik, filmem brutalnym i olewającym sobie trendy panujące w kinie. Rzeczywiście, te aspekty były w filmie, ale w małych ilościach. Do tego pozostałe elementy nie zadziałały.

Pierwsze, co mnie tknęło po seansie, to myśl: Właściwie po co był ten film? Fabuła serii faktycznie domknęła się na czwartej odsłonie. Można do niej dorzucić czarno-biały montaż z napisów z LB i byłoby po wszystkim. Ja rozumiem, że we wszystkich częściach to los rzucał Johna w nieprzyjazne okoliczności i trzeba było sobie w nich radzić, ale tutaj ciężko nie odnieść wrażenia, że jest to jakieś wymuszone. Pewnie, że poprzednio osoby (mniej lub bardziej) bliskie Rambo też nie miały lekko, przez co i on cierpiał, ale tutaj nie czułem żadnych emocji. Fabularnie nic nie sprawiało, żebym miał poczucie integralności opowieści typu: To jest reakcja na to, a to na tamto. Tutaj było raczej: Nic się nie dzieje, więc ona MUSI pojechać do Meksyku. Hmm, znowu martwy punkt, więc ona MUSI zniknąć. I tak do samego końca. Nie opowieść – lista zakupów do zrobienia. Najgorsze jest to, że w tej liście widać, jak autorzy gimnastykują się, żeby z Rambo zrobić znowu maszynę do zabijania. Rozumiecie? Uczłowieczali go przez cztery i pół filmu, tylko po to, by spróbować go znowu zezwierzęcić w finale. Kolejną bzdurą fabularną jest obecność pewnej pani reporter, która jest niczym innym, jak deus ex machina, która dosłownie w dwóch scenach przerzuca fabułę, bo inaczej ta znowu utknęłaby w miejscu. A na koniec dodam, że jeśli ktoś przez cały film podejrzewa, że chyba gdzieś tę konstrukcję już widział, tylko lepiej zrobioną, to podpowiem, że najlepszym (i do tego pierwszym z brzegu) przykładem będzie Taken z Liamem Neesonem.

Żeby nie było, że tylko narzekam na fabułę, jest tam parę drobiazgów, które nawet nieźle wyszły. Relacje Rambo i Marii są bardzo przyjemne. John przy niej wydaje się być niemal normalnym człowiekiem. Normalnie gada, uśmiecha się. Z Gabrielą, którą traktuje jak córkę, jest podobnie. Jednak autorzy podkreślają, że nawet w tak sprzyjających warunkach on nigdy nie pozbędzie się swojej traumy do końca. Noce spędza w wykopanym przez siebie bunkrze, a interakcje z innymi ludźmi są w najlepszym wypadku zdawkowe. Nie zapomniano także o umiejętnościach tropicielskich Johna. Pomijając główny wątek, na samym początku filmu Rambo pomaga lokalnym władzom odnaleźć trójkę turystów w trakcie powodzi.

Niestety, jeśli myśleliście, że braki fabularne zrekompensujecie sobie scenami akcji, muszę was rozczarować. Wbrew  wydźwiękowi i założeniom sceny akcji są może ze dwie? Z czego jedna w finale. Obie to nie lada gratka dla fanów, ale ostatnia zdecydowanie bardziej zapada w pamięć: John polujący na adwersarzy w sieci wykopanych przez siebie korytarzy, liczne pułapki, lejąca się krew. Taki Kevin sam w domu w wersji dla dorosłych. Szkoda tylko, że do pozostałych potencjalnych scen czyni się aluzje zamiast pokazać, co i jak. Tak w 2/3 seansu Rambo udaje się nastukać jednemu mafiosowi. Odnajduje jego dom, następuje cięcie i akcja przeskakuje do poranka, kiedy to policja stara się ustalić na miejscu bieg wydarzeń, a my widzimy wyłącznie efekt końcowy.

Co do rzekomej brutalności… w przeciwieństwie do poprzedników tę również da się policzyć na palcach jednej ręki (dosłownie 3 sceny). No chyba, że mamy na myśli drastyczność, z jaką pokazano kartel i traktowanie kobiet, będących żywym towarem, wtedy faktycznie dobijemy do… 10 scen?

Wszystko to daje w rezultacie film strasznie nijaki, wymuszony, którego niektóre składowe są w porządku, ale żeby do nich dotrwać, trzeba swoje wysiedzieć. Last Blood nie nadaje się ani na rzeź pokroju Johna Rambo, ani na akcyjniaka typu Rambo 2, ani na coś poważniejszego w stylu First Blood. Cholera, zaryzykuję stwierdzenie, że nie sprawdzi się nawet jako tępa, ale relaksująca rozrywka jak The Expendables. W najlepszym wypadku jest to film przeciętny i najsłabszy w serii. Moja ocena: 3-.

niedziela, 1 grudnia 2019

X-Men: Dark Phoenix

Zanim rozpiszę się, mam tylko jedno pytanie: JAK?! Ok, może parę słów wyjaśnienia, potem będę się bulwersować.

W adaptacjach komiksów, ba, nawet w samych komiksach nie jest niczym nowym opowiadanie tej samej historii po swojemu. Prym wiodą tutaj te o pochodzeniu postaci. Nawet pomijając papierowe pierwowzory przypomnijcie sobie, ile razy w filmie pokazano śmierć rodziców Bruce’a Wayne’a, albo ile razy Spider-Man zaczynał karierę. Najlepszymi niekomiksowymi odpowiednikami byliby pewnie Dracula i Robin Hood. Zasadniczo nawet jeśli origin się powtarza, dalsze wydarzenia mogą być inne. Tutaj dochodzimy do ewenementu, jakim jest Dark Phoenix Saga. Nie jest to opowieść o pochodzeniu, ale dzięki swojemu rozmachowi i rozpoznawalności adaptowano ją 4 razy (X-Men: The Animated Series, Wolverine and the X-Men, X-Men: The Last Stand i opisywana tutaj Dark Phoenix). Piąte podejście w X-Men: Evolution nie doszło do skutku, bo serial anulowano. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że niniejsza wersja Dark Phoenix Saga nie przypomina nowej adaptacji lub świeżego podejścia do materiału źródłowego. DP wypada jako słaby remake The Last Stand… To ostatnie da się wytłumaczyć chyba tylko tym, że przy scenariuszach do obu pracował Simon Kinberg, który tym razem także reżyseruje.

Mamy za sobą dopiero pierwszy zarzut, dalej jest jeszcze gorzej. Jak już wspomniałem, DP przypomina remake TLS, tylko zamiast wątku o lekarstwie mamy kosmitów próbujących odzyskać Phoenix Force. Aktorzy sprawiają wrażenie znudzonych (McAvoy) lub sfrustrowanych (Lawrence) kolejnym występem w serii. Wątki poboczne są robione kompletnie od czapy, byle tylko zapełnić seans. Mamy np. Mystique, która czepia się, że nazwa X-Men jest nieodpowiednia. Kij z tym, że czasy odwzorowane w filmie nijak nie nawiązują do współczesnych „wymogów” uwzględniania wszystkich. Pominę też fakt, że z semantycznego punktu widzenia cała ta rozmowa nie ma sensu, ale kto by się tam słownikiem przejmował. Kolejnym zarzutem pod adresem Xaviera jest ten, że posyła dzieci na niebezpieczne misje i że sam nigdy niczego nie poświęcił. No tak, bo na wózku siedzi z wyboru. Nie wspominając o przekształceniu własnego domu w szkołę.

Skoki czasowe osiągnęły szczyt absurdu. Pamiętajmy, że X-Men: First Class dział się w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Każda kolejna odsłona (Days of Future Past, Apocalypse, Dark Phoenix) to inna dekada, a postacie nie zestarzały za specjalnie. Jedyne, co odwzorowuje upływ czasu, to foch, z jakim się wszyscy obnoszą. Dodatkowo spierniczono ciągłość wydarzeń. Jean już w Apocalypse przejawiała jakieś powiązanie z Phoenix Force, natomiast na otwarciu Dark Phoenix widzimy, jaką dopiero wchłania.

Magneto dostał jakiś kawałek ziemi, w który rząd USA nie ingeruje. Zero aresztu za zbrodnie i zagrożenie spowodowane w Days of Future Past i Apocalypse, Erik stoi na czele bieda wersji Genoshy, ale przynajmniej Charles dorobił się bezpośredniej linii telefonicznej do prezydenta.

Postacie zachowują się zupełnie inaczej, niż się po nich spodziewamy. Erik i Charles nie mają motywacji, Mystique chodzi wkurzona, Beast sam nie wie, czego chce, Quicksilver jest wyeliminowany z akcji przy pierwszej okazji, Storm jest bezużyteczna, a Kurt Wagner z radością przyczynia się do czyjejś śmierci. Kosmici są mniej więcej tak charyzmatyczni jak słupy soli (bez urazy dla słupów). A, jeszcze Cyclops tam był… tylko nijak nie mogę sobie przypomnieć, co robił, poza ślinieniem się do Jean. No właśnie, to chyba miała być popisowa rola Sophie Turner, a między ciągłymi krzykami i spinaniem się tak, jakby nie chciała bąka puścić, nie było na co patrzeć. Na sam koniec, pomimo burdelu, jakiego jej postać narobiła, szkoła została nazwana jej imieniem. No litości, w kontekście tego „filmu” szkołę powinni nazwać po Mystique, ale nie ma co liczyć na choćby odrobinę logiki.

Największym grzechem tej produkcji jest to,  że niezależnie od wydarzeń, akcji, walk, efektów, dosłownie WSZYSTKIEGO, widz się nudzi. Dark Phoenix nie potrafił zaangażować mnie ani na chwilę. Nie da się go oglądać jako filmu tak złego, że aż śmiesznego (Origins: Wolverine), ani nawet jako naparzanki. Pozytywy? Film się kończy, a wraz z nim zeszmacona na tym etapie seria. Można go pokazywać obok Elektry i Catwoman jako przykład, jak NIE robić filmów. Nie łudzę się, że New Mutants miałoby być lepsze. Moja ocena: 1+. Plus za fakt, że Hugh Jackman był konsekwentny i nie wrócił tu jako Wolverine.

niedziela, 24 listopada 2019

Scream: Resurrection

Kolejna seria, której produkcja okazała się ciekawsza od efektu końcowego. Zacznijmy od krótkiej lekcji historii. Scream the TV Series było produkowane dla MTV. Powstały dwa sezony, zapowiedziano trzeci i słuch o serii zaginął. Zakończenie drugiego było zbyt otwarte, by to ot tak zostawić, ale ostatecznie nie byłoby to niczym nowym. Ciekawe jednak jest to, że powstały dwa odcinki specjalne, które domknęły większość wątków i postawiły sprawę tak, że albo akceptujemy jednego człowieka i fabuła się zamyka, albo mamy drugiego i pozostaje nam gdybanie, co mogłoby się dziać dalej. Na tym etapie prawa do serialu trafiły do innej stacji i bum, powstał sezon numer trzy.

Resurrection pomimo bycia trzecią odsłoną nijak nie nawiązuje do dwóch poprzednich. Tym samym konstrukcja serii zaczyna przypominać antologię podobną do Slashera. Obecna stacja oprócz kontynuowania opowieści po swojemu uzyskała prawa pozwalające na wykorzystanie oryginalnej maski Ghostface znanej z filmów oraz postarała się o powrót Rogera Jakcsona podkładającego oryginalny głos. Szkoda tylko, że na tym kończą się pozytywne aspekty Resurrection.

Fabuła jest standardem dla wszystkiego, co powstało pod szyldem Scream. Mamy jakiś sekret z przeszłości i mordercę, który chce, żeby wszyscy dowiedzieli się o nim X lat później. Motywacją mają być kolejne trupy osób w jakiś sposób powiązanych z tajemnicą.

Będę to powtarzał do znudzenia – nie przeszkadzają mi schematy w kolejnych produkcjach z gatunku slasherowatych. To trochę jak z jedzeniem lubianego dania, tylko jeśli ktoś je przesoli, ma się ochotę wywalić całość do kosza. Resurrection jest właśnie takim spapranym daniem. Jest to najkrótszy sezon (raptem sześć odcinków), a miałem wrażenie, że oglądam maraton jakiegoś tasiemca. Na etapie oglądania Resurrection byłem względnie świeżo po seansie Slasher: Solstice, którego każdy odcinek zawierał coś ciekawego i spełniał wymogi slasherowej jatki. Zaś tutaj każdy odcinek wlókł się, jak pijany ślimak pod górkę. Postacie na siłę próbowano wcisnąć w role inne niż mięso armatnie. Oberwało się przy tym mordercy, bo nie dość, że kiepsko go powiązano z intrygą, to jeszcze została nim osoba, której archetyp przeważnie ginie (albo zostaje mocno pocięty) w innych przedstawicielach gatunku. Jedni nazwą to zwrotem akcji, ja nazwę wynajdywaniem koła od nowa. Zwłaszcza, że tożsamość da się odgadnąć bez problemu, a jak tylko to nastąpi, odruchowo pacniecie się w czoło. Morderstwa są nudne i jest ich naprawdę mało. Próbowano przywrócić głupkowaty humor znany z kinowych odsłon, ale wszyło to na odwal. Tyle dobrego, że szybko się o tym zapomina.

Czy warto w ogóle zawracać sobie głowę Scream: Resurrection? Tylko jeśli jesteście na bezludnej wyspie i obejrzeliście już wszystkie odcinki Mody na sukces. Moja ocena 1+ (plus za Rogera i maskę).

niedziela, 17 listopada 2019

Men in Black: International

Gdy usłyszałem, że filmowi nie powiodło się z wynikami sprzedaży biletów do kin, zastanawiałem się, co się stało. I nie, nie jestem zwolennikiem teorii, że bez Willa Smitha nie dało się zrobić dobrej części MiB. Przypominam, że nawet z nim otrzymaliśmy średniacką (żeby nie powiedzieć słabą) część drugą. W moim prywatnym rankingu najlepsza jest jedynka (a to niespodzianka!), potem jest trójka, następnie dwójka, a zestawienie zamyka właśnie International.

Zanim zabrałem się za seans International, obejrzałem poprzednie filmy. Jeden po drugim. Czy MiB:I zmienił cokolwiek w stosunku do poprzedników? Oprócz obsady – nic. Znowu mamy cwancyś kosmitów, który trzeba dostarczyć w ciągu iluś tam godzin (bo jak nie, to Ziemia stanie się międzygalaktycznym wychodkiem), a zadanie znowu trafiło w ręce duetu: weteran plus żółtodziób. Niestety zmiany typu: bohaterka grana przez panią Thompson aktywne szukająca siedziby MiB, żeby do nich dołączyć, albo reputacja agenta H zbudowana na niepewnych fundamentach jednego wydarzenia (Gościu zawsze powtarza tę samą historię – słowo w słowo. Jak ktoś ma flashbacki z pierwszego sezonu Agents of S.H.I.E.L.D. i Tahiti, to słusznie.) niewiele zmieniają. Fajnie popatrzeć na nowe projekty miejsc, pojazdów i broni w klimatach s-f, ale sama akcja nie potrafi zainteresować, widowiskowość wydaje się być strasznie sztuczna (No naprawdę, żeby nie potrafić wzbudzić w widzu ciekawości za pomocą broni, która robi bum na pół pustyni przy pojedynczym strzale to nie lada sztuka.), fabuła jest bardziej niż przewidywalna, a dwugodzinny seans wlecze się tak, że po jego zaliczeniu lektura raportu z obserwacji rośnięcia trawy może okazać się czymś, co przyprawi was o szybsze bicie serca tak, jak to zrobił finał pierwszego sezonu Game of Thrones. Moja ocena: 2+.

niedziela, 10 listopada 2019

Runaways – Season 2

Młodociani uciekinierzy ukrywają się przed swoimi rodzicami i jednocześnie próbują pokrzyżować ich plany.

Po przeciętnym pierwszym sezonie nie nastawiałem się w żaden konkretny sposób na ten. I muszę przyznać, że wyszło mi to na zdrowie. Pierwsze siedem odcinków stara się w strasznie wydłużony i pokrętny sposób zamknąć wątek antagonisty z pierwszego sezonu. Potem opowieść zdecydowanie zrywa z komiksowym pierwowzorem i leci po swojemu. Tutaj autentycznie odczułem zainteresowanie, bo coś się działo. Zainteresowanie potrwało może ze dwa odcinki i znowu spadło do zera. Przyczyna prozaiczna, wszystko zmierzało do punktu wyjścia, w jakim seria znajdowała się na początku sezonu numer dwa. Rezultat porównałbym do Black Lightning, gdyby oba sezony BL upchnąć w półtora, a następnie ostatnią 1/3 powtórzyć jeszcze raz.

Pomijając rozczarowanie konstrukcją fabuły, mam jeszcze inne problemy z tym sezonem i rzekomą przynależnością serii do MCU. Tym razem pada jedna wzmianka (w 9. odcinku) dotycząca Wakandy, więc o czymś to niby świadczy, ale jest motyw, który można było dogadać między serialami. Otóż w pierwszym tomie komiksu (zbiorczego wydania) gościnny występ zaliczają Cloak i Dagger – wynajęci przez rodziców dzieciaków. Dochodzi nawet do konfrontacji uciekinierów z tą dwójką, która dość szybko zostaje rozwiązana. W serialu nie uświadczycie obecności tych bohaterów w żadnej postaci. Widać C&D byli zajęci w tym samym czasie w swoim serialu (drugi sezon wciąż przede mną).

Kolejną rzeczą, która nie przypadła mi do gustu, jest wycięcie istotnego wątku z komiksu. Otóż w pierwszym tomie przewija się motyw zdrajcy. Jak łatwy do rozszyfrowania by nie był – jest tam i stanowi istotną oraz interesującą część opowieści. Tutaj nie dość, że zmieniono tożsamość tegoż, to rozwodniono go na tyle, że ciężko mówić o zdradzie (nawet jeśli pozostałe dzieciaki starają się tak to odegrać). I jeszcze wkręcono go w zakończenie, które w ogóle nie przypadło mi do gustu.

Nie wiem, jak powinienem zarekomendować ten sezon. Do poziomu Inhumans na szczęście mu daleko, ale patrząc na skalę, to tyle samo brakuje mu do Daredevila. Niby intryga jakaś jest i to całkiem znośna, jeśli nie zna się komiksu, albo zwyczajnie olewa pierwowzór. Od biedy może lecieć w tle, gdy chcemy urozmaicić sobie obieranie ziemniaków lub wypełnianie PITa (pod warunkiem, że wypełniacie je dla całej najbliższej rodziny). Inaczej nie warto sobie zawracać głowy, gdyż nawet w dolnych warstwach stanów średnich znajdą się lepsze, niekoniecznie trykociarskie produkcje. Moja ocena: 3-.

niedziela, 3 listopada 2019

The Predator (2018)

Na Ziemię przylatuje kolejny przedstawiciel rasy Yautja. Oddział żołnierzy, który ma wątpliwą przyjemność przebywać w okolicy, zostaje zabity niemal w całości. Głównemu bohaterowi udaje się załatwić kosmitę. Jednak wiedząc, jak działa rząd, postanawia zebrać tyle kosmicznych zabawek, ile może i wysyła je na swoją skrytkę pocztową. Pech chce, że ta została zlikwidowana, przez co przesyłka trafia do jego domu, a tym samym do jego syna, który dzięki „magicznej mocy” autyzmu rozpracowuje technologię Yautja. W tym samym czasie dzieją się dwie rzeczy: a) Predator z początku filmu okazuje się całkiem żywy i wyrywa się z laboratorium, do którego trafił; b) aktywowana technologia wysyła sygnał w kosmos, zaś ten przechwytuje inny Yautja, który na jego podstawie postanawia lecieć na Ziemię. Na deser otrzymujemy autobus pełen żołnierzy, których rząd uznał za czubków, nadgorliwą panią naukowiec, nadgorliwych przydupasów rządu i predatoro-psy…

Jeśli cokolwiek z tego zabrzmiało ciekawie, to śpieszę poinformować, że takie nie jest. Jeśli myśleliście, że niżej niż AvP nie da się upaść, to się myliliście. Jeśli nastawiacie się na dobrą zabawę w gronie podchmielonych współwidzów i rzucanie głupich komentarzy – już lepiej obejrzyjcie AvP… nawet dwójkę, w tych samych warunkach.

Wciąż nie mogę się nadziwić, jakim cudem facet (Shane Black), który brał udział w pisaniu Lethal Weapon 1-4, a nawet współtworzył i grał w oryginalnym Predatorze (ten od dowcipów o cipce swojej dziewczyny) mógł stworzyć coś tak słabego. W tym filmie nie ma absolutnie nic ciekawego. Akcja przypomina potwora Frankensteina – jakby ktoś zlepił całość z kilku filmów, tylko mniej przemyślanie. Aktorzy nie mają się czym popisać pomimo tego, że w obsadzie jest kilka znanych nazwisk. Humor jest na żenująco niskim poziomie, a do tego dowcipkowanie na temat nazwy dla kosmity doszczętnie rozwala czwartą ścianę. Zabójstwa są słabe, przy walkach się ziewa, a postacie są tak napisane, że tylko czekamy, kiedy wreszcie ktoś je usiecze. Autyzm został sprowadzony do roli mistycznej mocy, która ma rozwiązanie na wszystko i chroni przed przeciwnościami scenariusza. Autentycznie jest to jeden z najgłupiej napisanych autystyków, jakich widziałem w filmach lub serialach, a widziałem sporo.

The Predator to kwintesencja zmarnowanego czasu tak producentów, jak i każdego, kto go obejrzy. Moja ocena: 1.

niedziela, 27 października 2019

Whoever wins… we lose

Kiedy w 1994 kupiłem pierwszy komiks z serii Aliens vs. Predator, nie spodziewałem się zobaczyć takiego crossoveru na dużym ekranie, a przynajmniej nieprędko. Obaj kosmici charakteryzowali się zupełnie inną dynamiką i połączenie ich w jednym widowisku byłoby nie lada wyzwaniem. Naturalnie, po drodze komiksów przybywało. Były też gry, którym w mniejszym lub większym stopniu udało się oddać klimat obrazkowych protoplastów, ale pierwszy film łączący obie paskudy pojawił się dopiero w 2004 roku.


Alien vs. Predator


Satelity korporacji Weyland wykryły nieznane źródło ciepła oraz podziemną piramidę na Antarktydzie. W myśl zasady: „Kto pierwszy, ten lepszy” Charles Bishop Weyland zamierza zaklepać znalezisko i w tym celu organizuje ekspedycję. Na miejscu znajdują opuszczoną osadę wielorybników z początku XX wieku oraz idealnie wydrążony tunel prowadzący w głąb wyspy, którego 24 godziny temu jeszcze nie było. Wraz z eksploracją rozpoczyna się walka o przetrwanie.

Mój odbiór tego filmu zmieniał się na przestrzeni lat. Gdy wchodził do kin w 2004 roku, miałem spore oczekiwania. Z jednej strony chodziło o połączenie dwóch lubianych przeze mnie serii filmowych, z drugiej nadzieja na widowisko tej klasy, co pierwszy komiksowy AvP.

Pierwszy zgrzyt pojawił się już w zwiastunach. Po pierwsze – opowieść rozgrywała się w czasach mniej więcej współczesnych. Żegnajcie podróże kosmiczne, żegnaj Ryushi, żegnajcie dwurożce. Po drugie – reżyserem i scenarzystą jest Paul Anderson. Jego filmy, niezależnie od tego, czy mowa o adaptacjach, są… specyficzne. Są przeważnie bardzo dynamiczne, ale w rezultacie niezależnie od tematu robią się z nich proste rąbanki. Z całego jego dorobku dobrze wspominam (z różnych względów) dosłownie cztery: Mortal Kombat, Resident Evil, Death Race (2008) oraz Event Horizon. Po trzecie – oprócz komiksów film miał konkurencję w postaci gier komputerowych, zwłaszcza wydanych tuż przed nim AvP (1999) i rewelacyjnego AvP 2 (2001).

W związku z powyższymi efekt końcowy nijak tym oczekiwaniom nie sprostał. Czepiałem się zbyt krótkiego czasu trwania, głupich zachowań postaci, uproszczeń u Ksenomorfów i Yautja oraz motywu z piramidą, który potem był wałkowany do zarzygania (np. Dobry Komiks nr 24B/2004: DK Extra: Alien vs. Predator: Dreszcz polowania lub gra Aliens vs. Predator z 2010). Wtórowałem dowcipom nabijającym się choćby ze sceny z „prezentami” od predatora i cieszyłem się, że seans dobiegł końca.

Drugie podejście robiłem gdzieś w okolicach roku 2008, gdy sequel był już dostępny na płytach. Na zakrapianej imprezie i w odpowiednim towarzystwie film wydawał się już nieco lepszy.

Trzecie podejście miałem na potrzeby tego wpisu. I tu dochodzę do sedna. To trzecie podejście jest już PO Prometeuszu i Covenant… Nagle okazało się, że AvP to nie taki zła produkcja… Jasne, podtrzymuję, że akcja pędzi na złamanie karku, a decyzje postaci nie są najmądrzejsze, ale to nadal pikuś w porównaniu z ostatnimi tworami Scotta. Wspomniane wyżej uproszczenia to m.in. ekstremalnie krótki okres inkubacji obcego, albo wyrżnięcie Predatorów na rzecz fabuły. Akcja jest szybka, ale przez to nie ma tworzenia atmosfery, jak w pierwszym Predatorze, czy Alienie. Piramida nie przeraża, stanowi tylko tło. Brak atmosfery jest też spowodowany brakiem takiego stereotypowego odpowiednika Indiany Jonesa/Lary Croft, który poprowadziłby ekspedycję wolniej i może uniknął niektórych elementów budzenia królowej, albo rozegrał to inaczej. A tak dany skład głupio przyklepuje kilka przycisków i kłopot gotowy.

Dlaczego więc AvP nie jest aż takie złe? Bo wygląd obcych i sceny z ich udziałem są dobre, królowa to nadal kawał zdziry, Predatorzy dobrze się prezentują, pojedynki między kosmitami to najlepsze sekwencje w tym tytule, a błędy popełniane przez ludzkość nie są nawet w połowie tak idiotyczne, jak niemal dowolna rzecz powiedziana lub popełniona przez „naukowców” i kolonistów w Prometeuszu oraz Covenant. Pewnie, że to tylko średni akcyjniak, którego niektórych braków merytorycznych nie usprawiedliwia nawet gatunek, ale to nadal film o klasę lepszy od „dzieł” Ridleya. Moja ocena: 3-.


Aliens vs. Predator: Requiem


Film zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu, w którym skończył się poprzednik. Mam tu na myśli również scenę po napisach. Nowy Alien wyrywa się z truchła Predatora, masakruje załogę, co w rezultacie sprawia, że statek spada na Ziemię, w okolice miasteczka w USA. Jednocześnie system alarmowy statku wysyła sygnał na planetę Yautja. Odbiera go jeden osobnik i rusza pomścić pobratymców.

Ten film ma dosłownie trzy zalety. Założenia początkowe, sceny, w których nie ma ani jednego człowieka oraz kilka dość drastycznych decyzji. Założenia opisałem wyżej. Sceny bez ludzi – w zasadzie wszystko co robią Predator i Obcy. Wręcz do tego stopnia, że nawet jak łowca tylko idzie wybrać spluwę, albo rozgląda się po okolicy, to jest to lepsze, niż sceny z ludźmi. Równie dobrze mógłby iść do kibla i nadal byłoby to bardziej ekscytujące. Co do drastycznych decyzji – na dzień dobry facehugger wskakuje na dzieciaka, a w środku filmu podobny los spotyka ciężarną kobietę, która zamiast dziecka rodzi alienowe czworaczki.

Tutaj dochodzimy do bardzo istotnej kwestii odbioru filmu. Jeśli akurat oglądacie go na wieczorze filmowym zakrapianym alkoholem i w odpowiednim towarzystwie, w którym kolega stara się dorobić własne linie dialogowe lub tłumaczyć, że scena, w której Predator i Predalien drą na siebie japy to istotna rozmowa o sensie egzystencjalnym – nie ma bata, żeby się dobrze nie bawić.

Gdyby jednak spojrzeć na Requiem jak na każdy inny film bez okoliczności łagodzących… to jest biednie. Postacie ludzkie w ogóle nie interesują widza, a zważywszy na zakończenie, ich liczba jest bez sensu. Jedyną reakcją, jaką udało im się wywalczyć, jest parsknięcie przy tekście: „Przecież rząd nie oszukałby swoich obywateli, prawda?” Sceny akcji są nudne i słabo widoczne (w sensie ujęć), co jest o tyle żenujące, że film wcześniej takiego problemu nie było. Całości dopełnia fakt, że 90% akcji ma miejsce nocą, przy zgaszonych światłach lub w tak „atrakcyjnych” miejscach, jak kanały. Sytuacji nie ratują nawet warunki kinowe. Krótko mówiąc, przez 90% seansu nic nie widać. Właśnie dlatego moja ocena to: 2-.

niedziela, 20 października 2019

You’re one ugly motherfucker…

Za klasykę zawsze ciężko się zabrać, niezależnie od gatunku filmowego lub rodzaju hobby w ogóle. Raz, że większość osób ją zna. Dwa, że nie da się napisać na ten temat nic nowego, bo wszystko zostało już napisane. Trzy, że przy próbach z tego drugiego łatwo popaść w banał. Cóż, może będzie banalnie i ogólnikowo, ale chcę podzielić się opinią na temat klasycznych odsłon, zanim przejdę do nowszych produkcji. Trzeci film serii (o ile można je tak nazwać), Predators, znajdziecie tutaj. Poniżej dwa pierwsze.


Predator


Oddział komandosów otrzymuje proste w założeniach zadanie: odbić amerykańskiego ministra z rąk partyzantów kryjących się w południowoamerykańskiej dżungli. Na miejscu okazuje się, że nie tylko tambylcy hasają po lesie.

Pomysł rzeczywiście prosty, postacie nieskomplikowane, ale bardzo charakterystyczne, a do tego klimat, klimat i jeszcze raz klimat. Z jednej strony mamy demolkę świetnie oddającą specyficzne podejście do kina akcji w latach osiemdziesiątych. Nie chodzi o realizm, a efekciarstwo. Zniszczenia powodowane przy okazji ataku na obóz partyzantów, albo ostrzał dżungli, w której coś się ruszyło, ogląda się z uśmiechem na gębie. Z drugiej, gdy poznajemy szczegóły sytuacji oddziału Dutcha, zaczyna się niepokój i zerkanie przez ramię. To ostatnie najczęściej wspominają osoby, które jako dzieciaki zaliczyły polską erę VHS. Mało kto wtedy kontrolował, co małolaty oglądają po nocach. Normą więc był seans Predatora, Candymana, Aliena, czy innego horroru w ciemnym pokoju o 22:00, a po skończonym filmie strach przed dopiero co podziwianą paskudą. W takim wypadku nawet wyjście do kibla stanowiło nie lada wyczyn.

Wracając jednak do filmu – jeśli nie macie odrobiny cierpliwości, będzie się nudzić. Atmosfera zagrożenia jest budowana stopniowo. Czasami są to paskudnie zmasakrowane zwłoki, czasami coś bardziej subtelnego. Wróg przez większość czasu pozostaje niewidoczny, a bohaterowie powoli popadają w paranoję. Więc dlaczego ktoś miałby się nudzić? Bo jednak segment dotyczący ratowania polityka jest prawie jak nie wszystkim pasujący objazd. Fakt, rozwałka jest przednia, ale klimatem odstaje od reszty. Tyle dobrego, że fabularnie jest uzasadniona.

Całości dopełnia świetna muzyka, rewelacyjny projekt antagonisty i niezapomniane one-linery. A tak zupełnie na deser pozostaje cała masa ciekawostek i opowieści związanych z produkcją filmu. Jak choćby te dotyczące oryginalnego wyglądu łowcy z kosmosu, w którego kostiumie na początku siedział… Jean-Claude Van Damme… Albo ta, jak powstał dźwięk wydawany przez Predatora, którego autorem był… Peter Cullen aka Optimus Prime.

Pomijając nostalgię za erą VHS, Predator to nadal dobry film grozy okraszony sporą dawką akcji. Współczesne reedycje zostały ładnie odrestaurowane cyfrowo i nawet leciwe efekty specjalne wciąż świetnie się prezentują (co tylko świadczy o ich jakości). Dla osób w moim wieku nowe edycje to idealny pretekst do odbycia nostalgicznej podróży, dla nowicjuszy gatunku ważna lekcja historii oraz horror pełną gębą. Niezależnie od grupy, do której należycie, nie warto zwlekać z seansem. Moja ocena: 5.


Predator 2


Skoro pierwszy Predator okazał się sukcesem, sequel pozostawał kwestią czasu. Trzy lata później takowy ujrzał światło dzienne.

Tym razem tradycyjną dżunglę zamieniono na miejską, a konkretnie na Los Angeles w roku 1997. Zgodnie z ustaleniami poprzednika trafiamy w sam środek gorącego lata, które nie tylko przyciąga łowców z kosmosu, ale także sprawia, że ludziom konkretnie odbija. Od pierwszej sceny jesteśmy rzucani w wir akcji: policjanci kontra gangi i strzelanina na całego.

Jeśli komuś brakowało realizmu w pierwowzorze, dwójkę może sobie od razu darować. Kino akcji w latach osiemdziesiątych było kiczowato-zabawne. Z kolei w latach dziewięćdziesiątych kiczowatość podkręcono do kwadratu, co jest w stanie zniechęcić sporą grupę widzów. Nie pomaga też to, że Predatora jest mniej niż poprzednio. Nie żeby w jedynce było go jakoś dużo, ale tam miejsce akcji sprawiało, że czuło się jego obecność i oczekiwało, iż kosmita lada moment wpadnie w kadr. Tutaj tego nie ma, choć jesteśmy straszeni co jakiś czas widokiem z oczu łowcy.

Główną różnicą, która moim zdaniem przyczynia się do niższej jakości widowiska, jest odwrócenie ról. W jedynce to zamaskowany brzydal polował na ludzi. W dwójce jego następca niby wybiera sobie największych twardzieli z obu stron prawa, ale tak naprawdę to on jest tym ściganym, przez co pojawia się tylko, gdy scenariusz każe, a jak wspomniałem wyżej, nie jest to częste. Sytuacja przypomina tę z Transformers Michaela Baya, w których połowę lub więcej seansu spędzamy z ludźmi, zamiast tytułowymi robotami.

Kolejnym minusem umieszczenia akcji w mieście jest obecność wielu innych postaci. Pojawiają się m.in. sceny z potencjalnymi ofiarami Predatora jeszcze przed ich zabiciem oraz osobami wypełniającymi tło (jak starsza pani, która musi sprawdzić, skąd dochodzi hałas). Odwraca to uwagę od współpracowników głównego bohatera i jego samego, że o łowcy nie wspomnę. Rezultatem jest brak przywiązania do kogokolwiek i jeśli komuś zdarzy się zejść, w ogóle nas to nie obchodzi. Ba, w przypadku jednej konkretnej śmierci autorzy próbują wzbudzić w widzu te same emocje, które towarzyszyły scenie z jedynki, w której Mac w środku nocy wznosił ostatni toast za swego zmarłego towarzysza, po czym odkładał swoją piersiówkę do worka ze zwłokami. Wykorzystano nawet ten sam motyw muzyczny w tle.

Ostatnią rzeczą, do jakiej się przyczepię, jest kamuflaż kosmity. Tutaj zdecydowanie łatwiej go wypatrzeć i ma się wrażenie, że działa niekonsekwentnie, byle tylko pasował do fabuły.

Czy w związku z powyższymi Predator 2 to zły film? Nie. Sprawdza się jako akcyjniak (podparty dobrą obsadą: Danny Glover, Bill Paxton, Gary Busey) i jakaś tam wariacja na temat polowania na Kubę Rozpruwacza. Ma sporo fajnych efektów specjalnych (łowca popisuje się nowym sprzętem oraz opatruje inny rodzaj ran), a końcowe sekwencje trochę wynagradzają resztę seansu. Mam na myśli scenę w chłodni, która będzie kojarzyć się z marines strzelającymi do ścian w Aliens, oraz pościg i finał w kanałach. Do tego dochodzi ładny easter egg z trofeami, który przyczynił się do czegoś większego. I właśnie jako akcyjniak z nietypowym antagonistą Predator 2 zasługuje na 4. Niestety, w zestawieniu ze swoim protoplastą wypada słabiej: z dobrego horroru stając się średniakiem, który braki maskuje strzelaninami, golizną i krwią. W związku z czym jako sequel dostaje 3+.

poniedziałek, 14 października 2019

Joker

Minął tydzień kawałkiem, odkąd widziałem ten film. Wielu dużo mądrzejszych ludzi zdążyło już zrecenzować Jokera, a ja cały czas miałem wątpliwości, jaką ocenę mu wystawić. Po kilku przemyśleniach i rozmowach z osobami, które już go widziały stwierdziłem, że pierwotna była za niska.

Joker opowiada historię powstania tytułowego księcia zbrodni Gotham City. Miejscem akcji jest wspomniane miasto w roku 1981. Głównym bohaterem jest Arthur Fleck – komik-amator, który jednocześnie stara się zaistnieć na lokalnej scenie i pracuje jako klaun do wynajęcia. Niestety, cała reszta to już kłody pod nogi. Miasto dosłownie wrze. Sytuacja ekonomiczna jest paskudna, a jej efekt to pogłębiające się rozwarstwienie społeczeństwa. Ciężko znaleźć normalną pracę, ciężko się utrzymać, publiczne instytucje są likwidowane, a jakiś bogaty bubek (specjalnie nie piszę, kto) w telewizji ma czelność mówić, że ludzie domagający się godnego życia i protestujący to klauni (w dużym uproszczeniu). Niemal każdy aspekt tego dotyka Arthura osobiście: w mieście notorycznie zdarza mu się być ofiarą i zbierać łomot; jego terapie ustają, bo brak pieniędzy; on sam ledwo wiąże koniec z końcem, a przy tym opiekuje się chorą matką. Jedyną ucieczką od tego wszystkiego jest show oglądany wieczorami, prowadzony przez komika Murraya Franklina. Arthur marzy, że któregoś dnia będzie w nim gościem i że z miejsca zostanie zaakceptowany.

Trylogia Nolana o Batmanie słynie między innymi z tego, iż starała się naśladować świat rzeczywisty. Faktycznie, jeśli zestawić ją np. z Batmanami Schumachera, to wręcz ostoja realizmu. Joker idzie o krok dalej. Od samego początku do końca seansu wzbudza w widzu niepokój. Dlaczego? Bo przez cały seans w głowie oglądającego krąży myśl, że uczucie dobicia przez życie nie jest mu obce. Co, jeśli mi kiedyś do reszty odwali? Co, jeśli ktoś tak sponiewierany przez los jest tuż obok? Z jednej strony chciałoby się, żeby jednak Arthurowi się udało, z drugiej wiemy, że jest już na równi pochyłej do szaleństwa. Jego przemiana potrafi jednocześnie fascynować i przerażać, a każdy moment chce się dogłębnie przeanalizować. Nie ma tu miejsca na fikuśne zabawki z wersji Nicholsona. Nawet w zestawieniu z Ledgerem kreacja Phoenixa jest bardziej przyziemna. Nic nie odwraca waszej uwagi.

Osoby znające komiksy o Batmanie dostrzegą pewne podobieństwa do jednej z warstw fabularnych The Killing Joke autorstwa Alana Moore'a. Tam również mieliśmy komika, który w wyniku wielu złych decyzji staje się Jokerem. Jednak w teraźniejszości przyznaje, że opowiadana historia wcale nie musiała mieć miejsca, albo nie w taki sposób. Podsumowuje to cytat: "If I'm going to have a past, I prefer it to be multiple choice!" Sama kwestia nie pada w filmie ani razu, ale pasuje do niego zarówno jako całości, jak i składowych. W 2/3 seansu autorzy serwują taki oczywisty przykład. Wyłapanie innych wymaga większego skupienia lub kilku podejść do filmu. Jednak w przeciwieństwie do Zabójczego żartu przemiana Arthura jest pokazana dużo subtelniej. Zamiast stosowania metody jednego naprawdę złego dnia (co było motywem przewodnim Żartu), całość rozłożono w czasie. Przez co mamy okazję podziwiać, gdy pierwsze zachowania Jokera wypływają na powierzchnię (taniec w pierwszym akcie), ale jeszcze nie dominują.

Oprócz wspomnianego komiksu łatwo doszukać się inspiracji filmem The King of Comedy, pojedyncze ujęcia mogą przywodzić na myśl The Dark Knight Nolana, a całość wypełnia intensywność Taxi Drivera podkręconego do kwadratu. Atmosferę pompuje świetna muzyka, nieukrywana brutalność, wszechobecny brud i niszczejące budynki, genialne zdjęcia oraz (a może przede wszystkim) gra aktorska Phoenixa, który nie tyle dźwiga widowisko na swoich barkach, on nim żongluje z mistrzowską precyzją: panuje nad każdym manieryzmem postaci, żadne z zachowań nie wydaje się nie na miejscu, ani zbędne. Czapki z głów.

Słyszałem gdzieś plotkę, że początkowo film wcale nie miał być Jokerem, że komiksowy rodowód doklejono mu później. Nawet jeśli to prawda, zrobiono to rewelacyjnie. Opowieść wypełniają smaczki i nawiązania (nie tylko te wspomniane wcześniej), które utwierdzą każdego fana DC, że ma do czynienia z jakąś wersją Gotham. Arthur ma pełno scenek i zachowań, które da się przypisać nie jakiemuś tam losowemu wariatowi, tylko konkretnie Jokerowi. Nie będę zdradzał, o co chodzi, bo czasem są to pojedyncze spojrzenia przy odpowiednim oświetleniu, a czasem całe sceny, ale niezależnie, które w was trafi, będziecie mieć pewność, że to coś, co zrobiłby tylko książę zbrodni.

Nawet jeśli nie interesują cię komiksy, a postać Jokera kojarzysz tylko z którejś innej adaptacji filmowej lub animowanej, zachęcam do obejrzenia filmu. Nie jest to typowe origin story, nie jest to również typowy film trykociarski. Do tego potrafi poruszać niewygodne kwestie w jednocześnie wyrafinowany i dosadny sposób. Nie będzie to łatwy seans, ale na pewno wart każdej poświęconej mu chwili. Twórcy postawili poprzeczkę bardzo wysoko. Seria Avengers i Aquaman są punktem odniesienia w przypadku wesołej rozpierduchy, a Logan i Joker w przypadku ambitniejszego kina. Moja ocena: 5+.

niedziela, 25 sierpnia 2019

Glass Masquerade 2: Illusions

Pierwsza część była jedną z tych gier, które w zasadzie nie potrzebowały sequela. Wystarczy tylko dodawać kolejne zestawy puzzli jako DLC. Tyle że przy okazji paczki, której tematyką było Halloween coś zgrzytnęło. Ok, zgrzytnęło to źle powiedziane. Chodzi o to, że styl i wspomniana tematyka są różne od tego, do czego przyzwyczaiła mnie podstawka i pozostałe rozszerzenia. Jednak chyba nie tylko ja doszedłem do takiego wniosku, gdyż opisywane przeze mnie Illusions podąża szlakiem wytyczonym właśnie przez ten dodatek.

Glass Masquerade 2 tematycznie wpisuje się w baśnie, folklor i lekką nutkę halloweenowej grozy. Dobry pretekst na sequel (i kolejne), ale nie wszystkie wprowadzone modyfikacje wyszły na zdrowie. Najważniejszą zmianą jest wprowadzenie nowego poziomu trudności, na którym nie tylko umieszczamy poszczególne kawałki układanki na miejsce, musimy je także obrócić. Niestety, pierwszym zgrzytem, jakiego doświadczycie, jest fakt, że wszystkie obrazy mają ten sam, okrągły kształt. Mało tego, poszczególne kawałki układanek również się powtarzają.

Kolejną rzeczą jest liczba elementów. W grze zawarto kilka obrazów pokrojonych na znacznie mniejsze części niż w jedynce. Tylko tu wychodzi następny problem. Układanki są z jednej strony bardziej szczegółowe, z drugiej odbija się to na ich czytelności. Ja wiem, pierdoła, którą nie warto się przejmować, ale nawet tutaj da się odczuć frustrację, gdy od 10 minut próbujecie wpasować element wielkości szpilki.

Wydaje mi się, że muzycznie również jest ubożej niż poprzednio. Nawet jeśli w jedynce był jeden zapętlony utwór, to był na tyle długi, że tego nie odczuwałem. Natomiast w Illusions motyw podczas układania robi się męczący po kilku układankach. No chyba, że układacie jedną dziennie, albo jeszcze rzadziej. Sama melodia wpasowuje się w ogólny klimat gry i zarzut nie jest w stronę jakości, tylko tego, o czym wspomniałem.

W przypadku decyzji odnośnie tego, którą z gier wybrać, należy kierować się raczej tematyką obrazów niż opcjami typu poziomy trudności. GM2 jest dobrą grą, ale GM jest tą bardziej przystępną. O tym ostatnim i przełożeniu na popularność niech świadczy fakt, że nawet po premierze Illusions pierwsza Maskarada wciąż otrzymuje dodatki, podczas gdy druga w momencie pisania tego tekstu nie ma jeszcze żadnego. Moja ocena: 4-.

niedziela, 18 sierpnia 2019

Slasher: Solstice

Na początek przyznam się, że pomimo dobrej zabawy na poprzednich sezonach, trzeciego się nie spodziewałem. Jednak jak tylko w czwartkową noc na profilu w Netflixie pojawiło się powiadomienie, gęba mi się uśmiechnęła, a w głowie zaświtała myśl: No, to już wiem, co robię w weekendowe noce!

Tym razem zamiast małego miasteczka albo kompletnego odludzia mamy jeden budynek mieszkalny, szkołę i wszystko, co po drodze. Natomiast konstrukcja opowieści to zakręcona mieszanka naprawdę różnych patentów. Sceny szkolne (zwłaszcza te z mordercą) będą kojarzyć się ze Scream. Pojedynczy budynek to wypisz, wymaluj Critters 3. Ilość scen z korzystaniem z mediów społecznościowych (a w rezultacie wplecenie ich jako istotnego mechanizmu fabularnego) przywodzi na myśl Black Mirror. Na koniec fakt, że całość rozgrywa się w ciągu 24 godzin (pomijając flashbacki), a tytuły odcinków to przedziały czasowe, oczywistym skojarzeniem jest serial 24.

Pierwsze, co się rzuca w oczy, to (w większości) bardzo niesympatyczne postacie. W jednym budynku i okolicy upchnięto tyle skrajności, że to aż dziwne, że ci ludzie nie pozabijali się nawzajem zanim morderca to zrobił. Na początku miałem wręcz ochotę, żeby poznikali jak najszybciej. Dopiero w trakcie zacząłem przekonywać się do niektórych, a to, kto przeżył na koniec, przyprawiło mnie o chichot, ale była w tym też pewna satysfakcja.

Tożsamość mordercy jest stosunkowo łatwa do rozszyfrowania. Można bawić się w zgadywanie, ale tym razem wskazówki są na tyle wyraziste, że dedukcja daje więcej frajdy. Zdecydowanie za włożenie więcej wysiłku w tę warstwę należy się plus.

Osiem odcinków to standard dla tej serii, niemniej jednak przez wzgląd na przedział czasowy oraz formę trzeci sezon ogląda się najszybciej. Nawet przetykanie flashbackami nijak nie spowalnia seansu.

Morderstwa zasługują na osobny akapit. Same w sobie nie są jakoś ultra wyszukane, ostatecznie to nie Piła. Niemniej jednak sceny mordów są jednymi z najbardziej drastycznych i krwawych w tym gatunku. Wręcz do tego stopnia, że przebijają nie tylko poprzednie sezony, ale także i wiele filmowych produkcji. Gdyby Jigsaw własnoręcznie zabijał swoje ofiary, nie powstydziłby się tego, co widać w Solstice. Cholera, nawet Freddy Krueger mógłby się czegoś nauczyć.

Jeśli oglądaliście dwa poprzednie sezony, ten też jest wart uwagi. Jeśli lubicie slashery w ogóle, warto spróbować obejrzeć Solstice. Dla mnie była to zabawa równie dobra, co poprzednio, ale ocenę podwyższam za widowiskową rzeź. Moja ocena: 5-.

niedziela, 11 sierpnia 2019

Legends of Tomorrow – Season 4

Od razu przyznam, że nie bardzo wiem, co napisać o tym sezonie. W dużej mierze dlatego, że… to więcej tego samego, co w trzecim. I nie mam na myśli powielania samej formuły. Chodzi o kopiowanie jazdy bez trzymanki, jaką był poprzedni,

W finale S3 Legendom udało się pokonać demona. Tylko że tym samym rozwalili jakieś magiczne więzienie, z którego pouciekały magiczne poczwary różnego rodzaju (włącznie z jednorożcem-mordercą i wróżką-sadystką). I zabawa w naprawianie czasu zaczyna się od nowa.

Najważniejszymi zmianami jest dołączenie Constantine’a do stałego składu i wyrzucenie Wally’ego (widać, że autorzy Arrowverse nie mają pomysłu, co z nim zrobić). Naturalnie, to nie jedyna roszada. W całej obsadzie pojawia się wiele nowych postaci. Time Bureau zostaje mocno sformalizowane i obecnie jest utrzymywane z państwowego budżetu. Krótko mówiąc: dzieje się sporo i czuć, że twórcy gimnastykują się, by zabawić widza.

Niestety, wprowadzono też zmiany do wydźwięku opowieści. W S3 były poważniejsze chwile, ale ich liczba nie przesłaniała niczego, a one same wpasowywały się w miarę naturalnie w cały ten chaos. Tutaj czuje się, jakby ktoś nie był pewien, czy chce kolejnej, absurdalnej opowieści, czy może czegoś poważniejszego. Skutkuje to tym, że chwile mające nas wzruszyć, albo trzymać w napięciu wytrącają z rytmu i powodują niechęć do dalszego oglądania. Nie pomaga też banalne i słabe moralizatorstwo oraz ugrzecznianie, jakie pojawia się tu i tam. To pierwsze nie jest na szczęście tak żenujące, jak w Supergirl, ale nie da się go nie zauważyć. Zaś to drugie tyczy się np. Constantine’a i hipokryzji, jaka z tego wynika. Autorzy nie mają problemów z daniem do zrozumienia, co John robił i z kim chwilę temu w sypialni, ale z tym, że jest nałogowym palaczem już nie potrafią sobie poradzić. Przez co w każdej (albo w większości) scenie, w której jest John i Sarah, panna Lance zawsze zabiera mu świeżo wyjętego papierosa i wyrzuca.

Z ciekawostek muszę wymienić wątek Constantine’a, który ciągnie się jeszcze z czasu jego solowego serialu w innej stacji. Nie spodziewałem się, że ktoś to pociągnie, a tu niespodzianka. John ma szansę stawić czoła konsekwencjom jednego z największych wydarzeń w jego życiu. Na deser w tej samej sekwencji dostajemy easter egga, który fajnie nawiązuje do pierwszego sezonu Legend i przy okazji bezczelnie z niego kpi.

Wspomniane wady to punkciki w całym sezonie. Nie są to ilości hurtowe, jakie serwuje się choćby w czwartym sezonie Supergirl, ale jednocześnie nie da się ich zignorować. Doceniam, że starano się zapewnić taką samą rozrywkę, jak sezon wcześniej i zdaję sobie sprawę, że zmiany są potrzebne, ale w tym wypadku są to zmiany, które nie przypadły mi do gustu, przez co zaniżam (odrobinę) ocenę w stosunku do poprzedniej: 4-.

niedziela, 4 sierpnia 2019

Doom Patrol – Season 1

Gdy Doom Patrol pokazano w pierwszym sezonie Titans, zaintrygowali mnie. Niestety, nic nie wiedziałem na temat samej ekipy, poza komentarzami typu: Proto X-Men. W grupie komiksowej rzucono radę, że jeśli na szybko chcesz nadgonić coś z Doom Patrol na tyle, by mieć jakieś pojęcie, to ogarnij run Granta Morrisona. Akurat co nieco z twórczości pana Morrisona znam i lubię, więc taka rekomendacja to dla mnie nie w kij dmuchał. Do tej pory czytałem m.in. JLA: Earth 2, Batman and Son, All-Star Superman i New X-Men (których kilka zeszytów w Polsce wydało nieistniejące już wydawnictwo Dobry Komiks). Po lekturze Doom Patrol (ciekawostka, ten run wydaje teraz Egmont) byłem zaskoczony, jak dobry to komiks. A przede wszystkim jak inny od tego, co znam w gatunku superhero. Avengers walczą z Thanosem, X-Men z Magneto, Justice League z Darkseidem,a Doom Patrol? Doom Patrol powstrzymuje inwazję ludzi z nożyczkami (dosłownie: nożyczki zamiast rąk), którzy wycinają wrogów z rzeczywistości. Doom Patrol ratuje miasteczko, które znika w innym wymiarze, do którego przejście prowadzi przez przełyk osła-albinosa pierdzącego tak, że jego bździny układają się w napis.

Pomijając na moment fakt, że to ostatnie jest wzięte bezpośrednio z serialu, całość brzmi strasznie abstrakcyjnie, prawda? A mimo to działa. Jedną z przyczyn takiego obrotu spraw są postacie. Abstrakcja i ratowanie świata nie są tu celem samym w sobie, tylko czymś, co trafia się postaciom, które najpierw muszą rozwiązać tonę własnych problemów. Mamy kierowcę rajdowego, którego mózg po wypadku wylądował w ciele robota. Mamy aktorkę z lat ’50, której kariera sypnęła się, gdy dziewczyna wpadła do chemikaliów i od tamtej pory jeśli się nie pilnuje, bardziej przypomina Bloba z horroru o tym samym tytule. Mamy pilota, w którego ciele mieszka kosmiczna istota zrobiona z energii. Mamy dziewczynę z 64 osobowościami, a każda z nich ma własne moce. Jakimś cudem w tym składzie wylądował też Cyborg, tak, ten z Teen Titans. Zbieraniną dowodzi doktor Niles Caulder, na którego wołają Chief.

Dodatkowym smaczkiem są równie porypani antagoniści. Jeden z nich jest narratorem całości i, żeby było jeszcze ciekawiej, nie opowiada tej historii z perspektywy, jakby już się wydarzyła, tylko na bieżąco. Natomiast finał przebija nawet to, co pokazano w trzecim sezonie Legends of Tomorrow. I niestety, nie mogę pisnąć ani słowa więcej, bo jest on tak… inny, że po obejrzeniu jeszcze długo nie mogłem podnieść szczęki.

Tutaj muszę zwrócić uwagę na bardzo istotną rzecz. Doom Patrol niczego nie ugrzecznia. Nie będzie patyczkował się z widzem. Porusza drażliwe tematy (przy okazji genialnie pokazuje, jak je integrować z fabułą, a nie wypychać na pierwszy plan, byle odhaczyć punkty za różnorodność), zawiera stosy wulgaryzmów, rozwiązania, sytuacje i pomysły często mogą wydać się obrzydliwe, a oprawa audio-wizualna ciężkostrawna. Tylko że jeśli przebić się przez stereotypowe postrzeganie trykociarzy, otrzymamy niebanalną opowieść w pełni wykorzystującą fakt, że jest snuta na wizji. Autorzy doskonale operują obrazem i to, czego nie mówią, pokazują. Już sama wejściówka jest tak wyrazista, z tak upiorną muzyką, że na długo zapada w pamięć.

Aktorzy dają taki popis, że ciężko znaleźć odpowiednie słowa. Trzeba to zobaczyć i usłyszeć. Nieważne, czy chodzi o Alana Tudyka, którego więcej słychać, niż widać. Nieważne, czy o Timothy’ego Daltona, którego jest najmniej. Nieważne, czy o Brendana Fraisera, który musi grać samym głosem niczym Hugo Weaving w V for Vendetta. Nieważne, czy Diane Guerrero, która dosłownie co osobowość musi zmieniać ton, akcent, dykcję, manieryzmy, a często i kostium. Cholera, nawet do Matta Bomera, który chodzi cały w bandażach, nie ma jak się przyczepić. Wszyscy zasługują na brawa.

Jest szansa, że niektórzy będą narzekać na jakość efektów specjalnych, bo te rzeczywiście nie mają jakiegoś kosmicznego budżetu. Niemniej jednak pasują. Nawet toporny kostium Cyborga wypada bardziej naturalnie niż wersja CGI z filmowej Justice League.

Prawie na pewno przeciętnemu widzowi ciężko będzie się przebić nawet przez pierwszy odcinek. Ba, ja nawet po świetnym komiksie nie byłem do końca przekonany. Jednak zdecydowanie było warto. Doom Patrol to najlepszy debiut w sezonie 2018/2019, najlepszy serial superhero w tym samym sezonie oraz jeden z lepszych seriali w ogóle. Moja ocena: 5+.

niedziela, 28 lipca 2019

Supergirl – Season 4

No i stało się, podtrzymuję swoją teorię, że póki co tylko trzeci sezon Supergirl zasługuje na jakąkolwiek uwagę. Czwarty? Cóż…

Sezon rozpoczynamy w iście Flashowo-Arrowowy sposób: każdy ma focha o coś i wyżywa się na jednej osobie. Potem jest jeszcze gorzej, gdyż każdy w miarę sensowny pomysł jest podawany banalnie. Jak tylko przebrniemy przez osobiste dramy postaci na ekranie, otrzymamy dość poważny wydźwięk fabuły, która pomimo przyziemnego poziomu (w porównaniu do poprzedniego sezonu) wypada bardziej przerażająco. Tylko że na samym założeniu i może dwóch odpowiednio mocnych scenach się kończy. W połowie sezonu wątek jest bagatelizowany i spychany na bardzo daleki plan. Przywołują go tylko, gdy chcą usprawiedliwić jakąś decyzję jednej czy drugiej postaci. W zamian dostajemy Supermana, który w evencie 2018 jest nie do zniesienia. Z pełnoprawnego bohatera został zdegradowany do roli worka treningowego i klakiera Kary. Trzeba jednak przyznać, że Batman wypadł jeszcze gorzej, bo pojechał sobie na „urlop”. Jeśli ktoś ma wątpliwości, dlaczego to totalna bzdura, niech obejrzy rozmowę Robina z Black Canary z serialu Young Justice. Tematem jest powód, dla którego Dick nie chce być Batmanem.

Potem autorzy serwują wariację na temat story arców: Superman vs. The Elite oraz Superman: Red Son. Niby można się cieszyć, że to coś znajomego, ale znowu potraktowane pobieżnie i świadczące o tym, że chyba pomysły się kończą. Fakt, że pierwotnie dotyczyły Kal-Ela również nie pomaga.

Taką naprawdę wisienką na tym wątpliwym torcie jest Lex Luthor grany przez Jona Cryera (tak, tego z Two and a Half Men). Jest ona na tyle fajną interpretacją Luthora, że Jesse Eisenberg mógłby się od niego uczyć. Nawet jego wypowiedź z piętnastego odcinka zdaje się nawiązywać do tamtego filmu: „I want to see if the Kryptonian pretender can bleed.”

I to tyle. Całą resztę serialu wypełnia pouczanie i moralizowanie widza. Na różne, banalne tematy. Mówię serio, wracamy do tandetnych morałów z odcinka, które są jeszcze gorsze niż wpychane na siłę „lekcje” na koniec kreskówek z lat ’80, które w ten sposób unikały bycia tylko reklamą zabawek (nie ma co się oszukiwać, i tak nią były). Kreskówkom jeszcze można to wybaczyć, bo dzieci są inną kategorią odbiorców (choć wiele animacji podchodzi do nich z dużo większym zaufaniem i poważniej niż produkcje dla starszych). Natomiast Supergirl jest przeznaczona dla widowni od nastu lat wzwyż. Tym samym taka konstrukcja opowieści sugeruje, że autorzy mają widzów za kompletnych idiotów nie potrafiących zinterpretować fabuły i jej niuansów po swojemu. Rezultatem jest nuda na wykładach i okazyjne zainteresowanie kilkoma odcinkami. Moja ocena: 2-.

niedziela, 21 lipca 2019

Spider-Man: Far From Home

Doczekaliśmy się filmu zamykającego tę fazę MCU. Tak jest, nie Endgame, a Spider-Man. Od razu zaznaczę, że nie miałem oczekiwań względem tego filmu (co już samo w sobie jest złe, bo SM to jeden z moich ulubionych bohaterów), a mimo to znalazłem wiele powodów do narzekania.

Podstawowe założenia fabularne wyglądają tak: świat podnosi się po wydarzeniach z Endgame. Zniknięcie i pojawienie się połowy wszystkich nazwano blipem. Pająk stał się bardzo rozpoznawalną postacią. Ludzie zadają pytanie: Kto będzie następnym Tonym Starkiem? Jakby tego było mało, w tym samym czasie w różnych zakątkach Ziemi dochodzi do ataków w wykonaniu żywiołaków. Czoła stawia im nowy trykociarz, który dorabia się ksywki Mysterio. Parker czuje się przygnieciony całym tym ratowaniem i jedzie na wakacje do Europy. Jednak Fury nie daje mu zapomnieć o odpowiedzialności superbohatera i werbuje go, by pomógł Mysterio.

Podobnie jak drugi sezon Punishera oraz trzeci sezon Jessici Jones, tak i Far From Home najlepiej prezentuje się wtedy, gdy Spidey robi swoje. Ja rozumiem, że życie prywatne Parkera też jest istotne, bo jego bohaterzenie niejednokrotnie niweczyło mu plany. Tylko że są opowieści, w których zrobiono to pierdyliard razy lepiej. Ot, choćby Spider-Man 2 Raimiego, albo animowany The Spectacular Spider-Man. Gdy tutaj jeden z kolesi wytyka absurd nieobecności Parkera lub okoliczności, w jakich czasami ludzie go zastają – wszyscy to sobie olewają. Zero konsekwencji, zero ciężaru, więc dlaczego widza ma obchodzić? Tylko zmarnowano czas na pierdoły, które nie kleją się nawet w samym filmie. Częściową winę ponoszą postacie drugoplanowe. Ned i jego romansik są kompletnie od czapy. Sprowadzają przyjaciela Petera do roli komentatora, który gada nie na temat. MJ to porażka na całej linii. I niech mi nikt nie wmawia, że to przecież nie Mary Jane. Duet Marvel + Disney usilnie próbuje wymazać rudzielca z otoczenia Webslingera, to też tak się z nią rozprawię. Siłą związku komiksowego Petera i Mary Jane było to, jak kompletnie różnili się od siebie, ale tym samym doskonale uzupełniali nawet wtedy, gdy nie byli jeszcze parą. On – cichy geek, ona – przebojowa i pewna siebie dziewczyna. Tutaj mamy dwóch geeków, oboje tak samo niezręcznie podchodzą do wszystkiego, tylko on chowa się za maską, a ona za powierzchownymi docinkami. I tak przez całą pierwszą połowę, przez którą nudziłem się jak mops.

Drugim winowajcą jest sam przebieg fabuły, a konkretnie jej aspekt superbohaterski. Przez cały seans towarzyszyło mi uczucie, że znowu oglądam Homecoming, tylko tym razem nie ma kto opieprzyć Petera za numer, który wykręcił.

Na plus policzę wspomniane akcje Spider-Mana. Gdy śmiga na sieciach i superbohaterzy, jest na co popatrzeć. Kroku dotrzymuje tu fajnie zagrany przez Jake’a Gyllenhaala Quentin Beck, aka Mysterio. Trochę miałem obawy przed wprowadzaniem go jako przeciwnika, gdyż tak naprawdę Beck to jednostrzałowiec, jeśli uda się komuś do niego podejść. No i właśnie ten aspekt zrealizowano pierwszorzędnie. Mysterio to mistrz iluzji i to, jak pokazano jego sekwencje, zasługuje na oklaski. Nagle podejście stało się trudniejsze. Gdyby Mysterio kiedykolwiek zmierzył się z Doctorem Strangem w kwestii popisów, mielibyśmy najbardziej widowiskowy film komiksowy w MCU, a kto wie, czy nie w kinematografii w ogóle. Rewelacyjnie powiązano postacie z innymi filmami z MCU, dając im tym samym wiarygodny motyw postępowania. Gyllenhaal może nie przyprawia o ciarki, jak Keaton w Homecoming, ale jest bardzo charyzmatyczny i odwala niezły numer na sam koniec. À propos końca, pierwsza scena w napisach sprawiła, że dosłownie biłem brawo. Takich smaczków to ja chcę więcej.

A przynajmniej chciałbym, gdybym czekał na kolejny film. Obecnie czuję się już zmęczony Marvelem. Jak coś wpadnie, obejrzę, ale z czekaniem skończyłem. Moja ocena: 3+.