niedziela, 28 stycznia 2024

The Room Two

Kontynuacja szwendania się po pokojach rodem z innych wymiarów.

Tak naprawdę ciężko napisać coś więcej niż w poprzednim wpisie, gdyż schemat rozgrywki jest ten sam: rozwiązać X zagadek w pokoju, przejść do następnego. Różnice zaczynają się w projekcie pomieszczeń oraz klimacie, który w sumie niepotrzebnie idzie w kierunku horroru.

Każde z miejsc zawiera co najmniej dwa odpowiedniki sejfów z pierwszej części. Czasami to stół, innym razem skrzynia, trafi się także model okrętu. Niektóre zagadki zmuszą nas do ganiania od jednego urządzenia do drugiego, w przypadku innych będziemy siedzieć nad jednym, aż rozwiążemy je do końca. Do tego dochodzi wykorzystywanie otoczenia, np. strzał z kuszy w ścianę, pokierowanie promieniem od urządzenia do urządzenia i z powrotem itd.

Z jednej strony oznacza to większą różnorodność i możliwości kombinowania. Z drugiej – jeśli utkniecie, czeka was więcej biegania. Nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, ale z ciekawości sprawdziłem system podpowiedzi i wydawał mi się kompletnie nieprzydatny. Fakt – tego z jedynki nie testowałem, ale ten z dwójki daje tak ogólne wskazówki, że szkoda na niego czasu. Jest to tym bardziej frustrujące, iż mechanizmy potrzebne do ruszenia dalej potrafią być naprawdę cwanie ukryte, a my zamiast dostać wielki kursor pokazujący „TU KLIKNIJ”, otrzymujemy coś w stylu: „Może warto sprawdzić tę skrzynkę?”. Oczywiście dotyczy to skrzynki, którą obracamy i analizujemy od 15 minut.

Pomimo tego, że TRT zawiera więcej rozdziałów od poprzednika, jego przejście zajmuje mniej czasu. Wiele zagadek robi się z marszu i tak naprawdę jest tylko kilka rzeczy wymagających nie tyle pomyślunku, co zwykłej spostrzegawczości, które wydłużają czas rozgrywki.

Jeśli ktoś czuje niedosyt i chciałby więcej zakręconego, alchemicznego klimatu oraz główkowania  w jeszcze bardziej dziwacznych pokojach, może sięgać po The Room Two. Jeżeli formuła pierwowzoru was nie przekonała, sequel też tego nie zrobi. Moja ocena: 4-.

niedziela, 21 stycznia 2024

The Mandalorian – Season 3

No i skończyło się rumakowanie. Dwa pierwsze sezony Mandaloriana zrobiły na mnie wrażenie, ale seriale, jakie potem Lucasfilm wypuścił, były żenujące i głupie. Efektem był taki, że seans trzeciego sezonu przygód łowcy nagród odkładałem na później, bo nie chciałem psuć sobie wspomnień po poprzednich. Ale że po drodze napatoczył się strajk w Hollywood i tradycyjny sezon serialowy praktycznie przystopował, stwierdziłem: teraz albo nigdy.

Sezon numer trzy skupia się na zbiorowych wysiłkach Mandalorian z różnych plemion, by zjednoczyć wszystkich, wrócić na Mandalore i stopniowo odbudowywać swoją cywilizację. W tle przewijają się wątki szpiegowskie, resocjalizacja byłych żołnierzy Imperium, zaginięcie Moffa Gideona i walka z piratami. Przy okazji autorzy próbują powiązać działalność resztek Imperium z powrotem Thrawna.

W zamyśle wszystko to brzmi pięknie… tylko że rezultatem jest coraz mniej Din Djarina w jego własnym serialu, coraz więcej wszystkiego innego. Sam Djarin robi się coraz bardziej pierdołowaty. W jednym z odcinków Bo Katan musi go ratować dwa razy i tylko jeden ratunek ma jakieś późniejsze zastosowanie fabularne. Z jednej strony fajnie zobaczyć całe to uniwersum, w którym Nowa Republika popada w biurokratyczny chaos wymagany do posprzątania po wojnie. Resztki Imperium próbujące zjednoczyć się odzyskać władzę, zaczynając od Zewnętrznych Rubieży galaktyki. Ludzie z wyzwolonych planet próbujących ułożyć sobie życie na nowo i wielu mieszkańców powoli dostosowujących się do nowej rzeczy. Z drugiej strony – nie po to oglądam serial o przygodach samotnego strzelca, by obserwować całą galaktykę. Jeśli powyższe narzekania wydają się znajome, to dlatego, że Księga Boby Fetta popełniła dokładnie ten sam błąd, choć tam wyszło to jeszcze pokraczniej.

Strona wizualna jak zwykle daje radę, aktorzy też w porządku i świetnie oddano skalę wydarzeń. Fajnie jest widzieć, jak problemy planety z zadupia wszechświata potrafią odbić się czkawką w stolicy, ale dlaczego w Mandalorianie? On sam też przerodził się z głównego bohatera w środek narracyjny dla pozostałych, stanowiący usprawiedliwienie dla ganiania w tę i z powrotem oraz zbierania wszystkiego do kupy. Gorzko-słodki wydźwięk ma też zakończenie sezonu, bo nie dość, że rola Din Djarina została zmniejszona, to jeszcze zostawiono furtkę do… odstawienia go na emeryturę…

Jeśli oglądać trzeci sezon Mandaloriana jako serial o losach galaktyki po wojnie – dałbym mu 4. Sporo się dzieje, ładnie wygląda i nie wymaga wysiłku intelektualnego, ani emocjonalnego. Niestety, jako przygody tytułowego łowcy nagród trzeci sezon daje ciała: odciąga nas od bohatera, gnoi go przy wielu okazjach i ciężko nie odnieść wrażenia, iż robi to, byle tylko odstawić go na boczny tor jak najszybciej. Moja ocena: 3.

niedziela, 14 stycznia 2024

The Room

Nie, wbrew tytułowi nie chodzi o film Tommy’ego Wiseau lub adaptację tegoż. W The Room przyjdzie nam odwiedzić tytułowy pokój na strychu opuszczonego domu. Stoi tam alchemiczny sejf pełen tajemnic i tylko od nas zależy, czy je poznamy.

Żeby nie było złudzeń – samego pokoju (ani reszty domu) nie pozwiedzamy. Jedynym obiektem, którego będziemy używać, jest sejf, przez co nawet kamera ogranicza widok wyłącznie do niego. Do dyspozycji mamy trzy narzędzia: wspomnianą kamerę (obracanie i zbliżenia), monokl pokazujący rzeczy niewidoczne gołym okiem (odciski, specjalne przyciski, przestrzenne zagadki) oraz własny rozum.

Wśród zagadek znajdziemy standardy: ukryte przyciski, układanki, szukanie kluczy i wajch, ustawianie wzorów 3D i im podobne. Same łamigłówki nie są skomplikowane. Ba, gra wręcz podpowiada, co robić, bo w danej chwili na sejfie znajdują się ze 2-3 aktywne obszary i tyle. Dodatkowo każdy zaliczony obszar staje się nieaktywny. Jeśli po rozwiązaniu nadal można coś na nim przestawić, oznacza to, że jeszcze z danym problemem nie skończyliśmy. Najsłabsza jest jedyna czasówka w czwartym rozdziale. Naprawdę nic wielkiego, ale sterowanie czasami ma problem z rozpoznawaniem kierunku przy przeciąganiu ekranu i może się okazać, że powciskamy wszystkie wymagane przyciski dopiero za którymś razem.

Zresztą to samo sterowanie staje okoniem także w zbliżeniach. Ja rozumiem, że jeśli w danym miejscu nie ma nic interaktywnego, to nie ma też sensu obracać kamery o pełnie 360 stopni, ale czasami jakiś istotny element jest na granicy widoczności, więc skorzystanie z niego może być co najmniej problematyczne. A gwarantuję wam, że jeśli utknęliście na dowolnym etapie, to znaczy, że coś przeoczyliście: jakiś drobny przycisk, dziurkę od klucza lub ślad widoczny tylko przez monokl. Zwłaszcza to ostatnie daje popalić. Gra na początku przyzwyczaja nas, że widziane zmiany w otoczeniu odstają drastycznie kolorami i wielkością, więc nijak nie da się ich nie zauważyć, ale im dalej w grę, tym bardziej subtelne stają się te zmiany. Do tego stopnia, że przy trzecim lub czwartym sejfie zdarzało mi się kręcić pudłem w kółko, bo nigdzie nie mogłem namierzyć, co dalej robić.

Oprawa graficzna jest przyjemna dla oka i klimaciarska. Sejfy faktycznie przywodzą na myśl eksperymenty alchemiczne, a udźwiękowienie tylko to wszystko podkreśla (choć muzyki jest niewiele).

Ostatnią rzeczą wartą uwagi jest stosunek czas gry – cena. Cztery sejfy i epilog zajmą prawdopodobnie nie więcej niż cztery godziny (bez jakiegokolwiek pośpiechu). Przy cenie 23 zł to niezły wynik, ale są promocje, w których ta cena jest jeszcze niższa (zwłaszcza w pakiecie z pozostałymi częściami. The Room to dobry przerywnik między dużymi tytułami. Zapewnia godziwą rozrywkę i potrafi rozruszać szare komórki, a na koniec daje po gębie cliffhangerem i zachęca do sięgnięcia po kolejny tytuł serii. Moja ocena: 4.

niedziela, 7 stycznia 2024

Blue Beetle

Postać Blue Beetle poznawałem w dziwny sposób. Ted Kord przewinął mi się gdzieś jako postać trzecioplanowa. Jaime Reyes to wersja, o której dowiedziałem się najwięcej dzięki Young Justice, a potem komiksom. I dopiero wtedy poznałem Dana Garretta. Gdy ogłoszono prace nad filmem Blue Beetle, przez wzgląd na panujący klimat w wytwórni celuloidowej papki wiadomym było, iż skoncentruje się na Reyesie. Ale ok – jest to sympatyczny bohater, nie tworzono go na zasadzie „put a chick in it and make her lame and gay”, ani żeby zastąpić nim poprzedników, bo od tamtych słońce się odbija. Poza tym wątek Skarabeusza, z którym Jamie ma do czynienia to osobna sprawa, z której faktycznie można sporo wycisnąć.

Niestety, zamiast skupić się wyłącznie na opowiedzeniu ciekawej historii, już na etapie zwiastunów postanowiono wkurzyć fanów DC idiotycznym tekstem, iż Batman to faszysta (ta wypowiedź jest również w samym filmie). Fani komiksów od lat są obrażani na lewo i prawo, choć to oni wydają na to hobby najwięcej pieniędzy. Autorzy Blue Beetle trafili na moment, w którym większości już nawet nie chciało się wkurzać. Po prostu stwierdzili, że oleją sprawę, przez co kinowe seanse BB zakończyły się finansową klapą. Jako postać Beetle (niezależnie od iteracji) nie jest tak rozpoznawalny jak Batman, Spider-Man, Superman oraz Kapitan Ameryka. Jeśli ktoś odstrasza swoją główną widownię i liczy na niedzielnych widzów, dla których jest to po prostu kolejny trykociarz, o którym nic nie wiedzą, a tym samym nie mają powodu, by iść na jego przygody, to niech się potem nie dziwi, że film nie zarobi (około 129 milionów dolarów zarobków przy koszcie około 104 milionów dolarów, a i to pewnie bez marketingu). No dobrze, a co z filmem?

Napisy otwierające wypchane są smaczkami-wzmiankami o Kordzie, Garrecie i projekcie OMAC, a potem przechodzimy do właściwej historii. Jamie wraca do swojej rodziny po skończonych studiach i zaczyna szukać pracy. W wyniku kilku głupawych wydarzeń (podobnego kalibru co humor z czwartego Thora) zahacza o budynek Kord Industries, gdzie wchodzi w posiadanie Skarabeusza. Na jego nieszczęście obecna szefowa Kord chce ten artefakt odzyskać i nie zawaha się osiągnąć celu nawet po trupach. Jakby Jaime miał za mało pecha, Skarabeusz nie dość, że się z nim łączy, to jeszcze okazuje się być osobnym bytem, z którym teraz trzeba się dogadać.

Z jednej strony mamy bardzo fajne relacje rodzinne rodem z Coco, z drugiej – stereotyp rodziny meksykańskiej, która jest zadłużona i bezrobotna. Kord Industries tutaj to z kolei kalka Pym Technologies z Ant-Mana, ichnia prezentacja OMACa kojarzy się z Yellowjackets, zaś w pierwszej konfrontacji z Blue Beetle miałem flashbacki z Iron Mana 1 i 2. Żeby nie było, że skojarzenia dotyczą wyłącznie Marvela. Pierwsza przemiana przypominała mi Guyvera, Jamie zagubiony z powodu swojej nowej „mocy” to powtórka z Billy’ego Batsona, a swoim rykiem Carapax brzmiał jak Megatron z Transformers Baya. Na pewnym etapie widz zaczyna się doszukiwać kopii innych filmów w najdrobniejszych szczegółach (konia z rzędem temu geekowi, który po okrzyku „Get over here!” nie pomyśli o Mortal Kombat). Cholera, nawet ścieżka dźwiękowa jest pełna utworów, które wskakują na modłę rozpowszechnioną przez Guardians of the Galaxy i Suicide Squad, jakby Blue Beetle nie miał nic oryginalnego do zaoferowania. I tak po prawdzie nie ma.

Podobnie jak Venom jest to film spóźniony o jakieś 20 lat. Humor jest mocno przerysowany, jakby pochodził z produkcji z przełomu wieków. Przyznaję, znany z Cobra Kai Xolo Maridueña świetnie pasuje do roli świeżego absolwenta, zakrzyczanego przez rodzinę młodzika i idealisty. Jego wyczucie czasu w scenach komediowych jest bardzo dobre, a z pozostałego materiału wyciska ciut więcej emocji, niż ten zakłada. Reszta obsady daje radę, zważywszy na tony bzdur, które muszą wygadywać.

Oprócz bycia zlepkiem wszystkiego, co się wydarzyło przez ostatnie dwadzieścia kilka lat w popkulturze, BB jest zbiorem najgorszych klisz gatunku superhero, włącznie z idiotyzmami, na które przymkniecie oko lub nie. Już samo wykradnięcie Skarabeusza z Kord Industries jest tak durne, że macie szansę przerwać oglądanie w tym miejscu, bo dalej nie jest lepiej. Ostatnią rzeczą, która mnie irytowała, były ciągłe zmiany języka. Pal licho, jeśli główni bohaterowie komunikowali się z kimś, kto faktycznie mógł nie mówić po hiszpańsku, ale dlaczego we własnym gronie to robią? Naprawdę wolałbym, żeby jednolicie mówili po hiszpańsku.

Wiem, że sporo narzekałem, ale sumarycznie Blue Beetle nie jest najgorszy. Jest co najwyżej średni, ale wyłącznie przez wtórność i głupotki, których dałoby się uniknąć, gdyby dać scenariusz do poprawek komuś bardziej rozgarniętemu. Nie mam zielonego pojęcia, komu pokazać ten film. Fani gatunku będą znudzeni (jeśli w ogóle siądą do oglądania), a niedzielni widzowie nie wiedzą, co to za postać. Niby można to obejrzeć z trochę starszymi dziećmi, ale zdziwię się, jeśli wybrałyby Niebieskiego nad Pająka. Moja ocena: 3-.