niedziela, 30 października 2016

Doctor Strange

Kolejna origin story, tym razem wprowadzająca do MCU magię dla ludzi oraz postać doktora Stephena Strange’a.

Filmy z MCU mają opinię wtórnych, zwłaszcza po pierwszej fazie uniwersum. Zdawałem sobie z tego sprawę, ale niespecjalnie mi to przeszkadzało. Do teraz. Doctor Strange na każdym kroku dawał o sobie znać jako kumulacja wielu pomysłów przemysłu rozrywkowego, ale bez jakiegokolwiek charakterystycznego elementu od siebie. Postać Strange’a będzie kojarzyć się z Tonym Starkiem, zwłaszcza w zestawieniu z pierwszym Iron Manem. Z kolei Christine przypominała mi Jane Foster z Thora. Aktorów dobrano naprawdę dobrze i wszyscy dają solidny pokaz rzemiosła, ale ich materiał szału nie robi. Fabuła nie odbiega od schematu, który dojono w starych filmach walki z Jackie Chanem, albo Jean-Claude Van Dammem. Muzyka pasuje do akcji, ale nie zapada w pamięć (podczas gdy motyw przewodni Avengers, albo dobór piosenek z Guardians of the Galaxy pamiętam do dziś).

Największe wrażenie robi bez dwóch zdań oprawa wizualna. Efekty magii, zmiany otoczenia, walki – po prostu wszystko. Wygląda to jak kompilacja najlepszych patentów kinematografii od pierwszego Matrixa, przez filmy o Harrym Potterze i Ucznia czarnoksiężnika, po Incepcję. Przez moment zastanawiałem się, czy dobrze zrobiłem idąc na seans 2D, ale po przyjrzeniu się poszczególnym scenom stwierdziłem, iż decyzja była zasadna. Choć tu czynnikiem decydującym nie było samo widowisko, tylko kino w Suwałkach. Nie przepadam za oglądaniem filmów w 3D w tymże, głównie przez brak podświetlenia ekranu. Jeśli jednak macie dostępne w okolicy 3D dobrej jakości bez głupiego przyciemniania, albo jeszcze lepiej – IMAX – zaryzykowałbym taki właśnie seans.

Gdyby oceniać widowisko wyłącznie na podstawie wyglądu i scen akcji okazyjnie przerywanych dialogiem, dałbym temu filmowi 4 bez wahania. Niestety, jako całość nie wcisnął mnie w fotel. Zabrakło mi jakiegoś dodatkowego patentu, iskry, czegoś, co wzbudziłoby większe emocje (nawiązanie do sparaliżowanego Rhodesa, widok siedziby Avengers, czy scenki w środku napisów oraz po nich – to za mało). Na nieszczęście polskiego dystrybutora kilka tygodni przed premierą filmu wydawnictwo Egmont rzuciło na rynek inną wariację na temat pochodzenia postaci pt. Doktor Strange - Początki i zakończenia. Nie żeby była to jakaś genialna opowieść, ale wrażenie zrobiła na mnie większe, zwłaszcza w kontekście tego, co Strange musiał poświęcić, żeby zostać Sorcerer Supreme. W związku z tym filmowy Doctor Strange dostaje ode mnie: 3+.

środa, 26 października 2016

Piłsudski kontra Superman

Swego czasu natknąłem się na post na jakimś forum, w którym użytkownik żalił się, że zamiast uczyć dzieciaki historii i tego, by za swoich idoli obierały postacie z polskich dziejów, karmi się je amerykańską papką o klaunach w spandeksie. Nie jest to dokładny cytat, ale zachowuje pogardliwy ton oryginału. Abstrahując od tego, nawet mnie jako fana twórczości superbohaterskiej zaczęło to zastanawiać. Nie jestem pewien, na ile uda mi się ugryźć temat, ale spróbuję.

Zacznijmy od najbardziej oczywistego – sprzedania czegoś, np. postaci, ogółowi. Co robimy, żeby trafić z historią, albo naszymi przodkami? Robimy tandetne filmy. Przekrzykujemy się: Sobieski! Piłsudski! Slayer, kurwa! W przypadku szkół: zakuwamy suche teksty z podręczników, których treść zapominamy po najbliższym sprawdzianie. Do tego patrioci na co dzień kojarzą się z bandą osiłków w kominiarkach, którzy jedyne co potrafią, to zbiorowo komuś nastukać, przez co inicjatywy typu: „Kibice klubu X pomagają w domu dziecka” giną w natłoku paskudnych wiadomości. Publiczne obchodzenie narodowych świąt to też przeważnie: wieczne umartwianie się na klęczkach, przed krzyżem, albo ograniczenie się do powieszenia flagi. Całości towarzyszy obowiązkowe schlanie się, robienie trzody oraz rosnąca każdego roku liczba zatrzymanych nietrzeźwych kierowców, kolizji i wypadków. Wychodzi na to, że najlepszy PR robią nam fikcyjne postacie z Geraltem na czele oraz pan Tomasz Bagiński ze swoimi filmami. Co prawda uogólniam, ale jako oczywiste przykłady wystarczą. Nawet dodanie takich dobrych pomysłów jak karcianka Veto, czy gra Dzikie pola nie uratuje sprawy. Wiecie, co te wszystkie rzeczy mają wspólnego? Niespecjalnie nadają się dla dzieci, a z wieloma z nich nawet dorośli nie chcą mieć do czynienia.

Zestawmy to z kiczem z USA, gdzie niepodległość świętują paradą, są dumni ze swojej historii, a Kapitan Ameryka jest w zasadzie chodzącą flagą kraju. I tak – rodzice będą go postrzegać jako badziew dla dzieci, obcokrajowcy jako szmirę, a dzieci? Dzieci widzą kolorowy kostium, efekciarską walkę oraz to, że Kapitan walczy np. ze złymi nazistami. Brawo Kapitan! U podstaw wielu bohaterów komiksowych leżą najbardziej uniwersalne wartości typu: pomagaj bliźniemu, chroń słabszego, dbaj o swój świat, bo odziedziczą go potomni. Nawet jeśli dana postać miała kilkadziesiąt wersji, podstawy przeważnie pozostają bez zmian, co wprowadza dozę stabilności w odbiorze i ułatwia ich wpojenie. Nasi przebierańcy dzięki mnogości dostępnych mediów doczekali się też tylu wersji, dla tylu grup wiekowych, że każdy znajdzie coś dla siebie.

A teraz spróbujcie zrobić to samo zrobić na polskim gruncie. Ile jest postaci fikcyjnych, które oprócz propagowania pozytywnych wzorców, z dumą promują Polskość? Z postaciami historycznymi jest chyba jeszcze gorzej, bo na każdego fana jakiejś postaci przypadnie drugi człowiek twierdzący, że ten to jest komuch, bolszewik, menda – do wyboru. Szczęścia i powodzenia w tłumaczeniu dziecku, który z nich ma rację i dlaczego. Nawet jeśli wybierzesz sobie kogoś powszechnie uznanego za idealny model do promowania tak Polskości, jak i pozytywnych wartości, musisz jeszcze przekonać małolata, że warto zainteresować się tematem, a tutaj krecią robotę robi polski program nauczania historii.

Najlepszym sposobem na zainteresowaniem jest wrzucenie do historycznych faktów odrobiny fantastyki lub kilku zmian na potrzeby samej powieści. Przykład: macie pojęcie, ile osób sięgnęło po książki o renesansie, albo rodzinie Borgiów po zagraniu w Assassin’s Creed 2? Dlaczego nie zrobić tego samego z polską historią? Riyoko Ikeda nie miała tego problemu, tworząc mangę Aż do nieba, zwłaszcza że wydawca informował czytelnika o różnicach w stosunku do prawdziwych wydarzeń. Dlaczego nie iść jej śladem? Dajmy mechy kosynierom, zróbmy serial fantasy o Mieszku I! Że co, że to też nie dla dzieci? To podajmy to w formie typu: Było sobie życie / Byli sobie odkrywcy / Były sobie odkrycia. Chcesz, żeby dziecko nie było zapatrzone tylko w Supermana? Pokaż mu postać z naszej historii, która zachowaniem w niczym mu nie ustępuje. W dzisiejszych czasach, dzięki wielu pasjonatom przekazywanie historii nie kojarzy się już tylko ze stereotypem osiwiałego starca, który jako ostatni coś tam pamięta. Dzięki tym ludziom mamy multum sposobów na poznawanie własnej historii. Chcesz, żeby pociecha miała z nią kontakt? Nie ograniczaj się do muzeów i podręczników. Idź na festiwal historii / archeologiczny, zabierz ją na widowisko historyczne jakiejś grupy rekonstrukcyjnej, pozwól  przebrać się za upatrzoną postać, strzelić z łuku, uderzyć w bęben, ubrudzić ręce w glinie, zagraj z nią w Timeline: Polska. To i tak tylko nieliczne z pomysłów, możliwości jest znacznie więcej i stają się one coraz bardziej atrakcyjne.

Jeśli mimo twoich starań dziecko nadal woli zamaskowanych kolesi made in USA, nie ma co obwiniać ani korporacji stojących za nimi, ani samych kolesi. Może jest tam coś, czego szara rzeczywistość nie oferuje? Może dzięki nim łatwiej uwierzyć w ludzkie dobro, bo pozytywne wiadomości słyszy się tak rzadko. Może ty nie potrzebujesz superbohaterów, ale to nie znaczy, że innym nie są potrzebni. Jeżeli uważasz, że wartości powinno się czerpać np. z historii, wysil się, żeby to pokazać. Jeśli nie chcesz się wysilać, pozwól każdemu czerpać wzorce z tego źródła, które daje mu frajdę.

niedziela, 23 października 2016

It's not who you go with, honey. It's who takes you home.

Tak naprawdę nie wiedziałem, czego się spodziewać po tej serii. Zakładałem, że będą to zwykłe slashery, zwłaszcza jeśli brać pod uwagę udział królowej krzyku: Jamie Lee Curties w pierwszej odsłonie, ale nie do końca tak jest. Po szczegóły zapraszam poniżej.


Prom Night (1980)


Grupka dzieci bawi się w paskudną odmianę wersję chowanego. W wyniku „zabawy” ginie jedna z dziewczyn. Pozostała czwórka przysięga sobie milczenie w obawie przed konsekwencjami. Wiele lat później, gdy ta sama grupa przygotowuje się do swojego balu maturalnego, ich przeszłość postanawia się o nich upomnieć.

Pierwszą oznaką, iż Prom Night nie jest takim typowym slasherem jest to, że po scenie otwierającej tempo akcji spowalnia niemal do zera. Otrzymujemy co prawda drobiazgi zwiastujące, co się stanie, ale trupy zaczynają padać dopiero w finale. Gdyby nie ciągłe podkreślanie, że ktoś się na głównych bohaterów czai, film byłby zwykłą obyczajówką. Przyznaję, że to akurat nie każdemu musi się podobać, zważywszy na to, jak różni się od konwencji wyznaczonej przez Halloween. Sam miałem na początku z tym problem, ale po zmianie podejścia okazało się, że PM ma sporo do zaoferowania. Aktorsko wypada lepiej niż wielu przedstawicieli gatunku. Klimat okresu akcji jest naprawdę wyrazisty i nietrudno o porównania do prozy Kinga. Dobór muzyki potrafi być tak subtelny, jak i krzykliwy, zawsze adekwatnie do sceny. Do tego ciężko nie odnieść wrażenia, iż późniejsza fala slasherów rozkręcona przez Scream i I Know What You Did Last Summer sporo z tego filmu zaczerpnęła, wliczając w to zbliżenie się do realizmu. Dużo czasu poświęcono postaciom, przez co stają się bliższe widzowi w porównaniu do przeciętnego mięsa armatniego, znanego z dowolnej odsłony Friday the 13th. Z kolei mordercą jest osoba, której motywację da się zaakceptować bez żadnego dopowiadania sobie czegokolwiek.

Jeśli lubicie slashery, powinniście dać Prom Night szansę. Jeśli lubicie horrory z domieszką murder mystery, może się wam spodobać. Moja ocena: 4.


Hello Mary Lou: Prom Night II


W 1957 podczas balu maturalnego Mary Lou miała zostać królową, ale że był z niej kawał podłej baby, która przegięła przy próbie wykorzystania jednego ze swoich ówczesnych partnerów, wspomniany partner postanowił się zemścić. Niestety, zemsta poszła o krok za daleko i dziewczyna zginęła. 30 lat później partner jest dyrektorem szkoły, w której miał miejsce felerny bal. Właśnie wtedy nadarza się okazja, by duch Mary Lou mógł powrócić i dokonać własnej zemsty.

Największym problemem, albo zaletą – w zależności od punktu widzenia, jest porzucenie konwencji murder mystery i podążanie slasherowym szlakiem. Mary Lou jest antagonistą pokroju Freddy’ego Kruegera. Mało tego, całe Prom Night 2 sprawia wrażenie kopiującego niemal ¾ drugiego Koszmaru z ulicy Wiązów. Tylko o ile drugi Koszmar na zmianie formuły wyszedł słabo, tak Bal się wybronił. Muzyka, efekty specjalne i sceny straszenia będą przywodziły na myśl serię o Freddym. Poszczególne sceny mogą pozytywnie kojarzyć się także z Carrie i Hellraiserem, gdyż prezentują się naprawdę zacnie. Byłem też pełen podziwu dla Wendy Lyon, która tak dobrze odgrywała metamorfozę swojej postaci.

Przyznaję, że przez pierwsze pół godziny męczyłem się, bo chciałem powtórki z pierwszego Prom Night. Jednak jak tylko przestawiłem się na typowego slashera, bawiłem się zaskakująco dobrze. Tak, Prom Night 2 to przyjemnie tępa, lekka i efekciarska rozrywka, którą z poprzednikiem łączy tylko tytuł i wydarzenie. Jako sequel jedynki może rozczarować i w takiej postaci oceniłbym go na 2+. Jednak jako film idący w ślady Halloween, czy Nightmare on Elm Street dostaje ode mnie: 4-.


Prom Night III: The Last Kiss


Mary Lou ucieka z piekła, by znowu szaleć w swojej byłej szkole. Tym razem nie chodzi o zemstę. W oko wpada jej Alex Grey, przeciętny uczeń. Mary postanawia pomóc mu w osiągnięciu sukcesu na każdej płaszczyźnie życia, nawet jeśli miałoby to oznaczać drogę po trupach. W zamian oświadcza mu, że jest jego dziewczyną. Gdy sytuacja przerasta Alexa, próbuje zerwać kontakt z duchem. Jednak Mary nie da się tak łatwo spławić.

No do licha… Czy ktoś mógłby się wreszcie zdecydować, co chce zrobić z tą serią? Zacznijmy od pomysłu wyjściowego. Szalony duch, który ma obsesję na punkcie kogoś żywego? To naprawdę dobre rozpoczęcie. Niestety, przyjęta konwencja kompletnie niweczy efekt. Prom Night 3 nie jest ani murder mystery, ani slasherem. Bliżej mu do nieślubnego dziecka Seed of Chucky (o ironio…) i Beetlejuice’a (czego bym tu nie napisał, zabrzmi źle, więc zostawię to tak, jak jest…), które wykastrowano z kreatywności. Humor jest słaby lub żenujący. Fabuła po pierwszym morderstwie przestaje interesować. Próby straszenia są tu chyba tylko pro forma, do tego wszystkie nieudane. W ogóle dlaczego Mary Lou zaczynała w piekle? Zakończenie dwójki sugerowało coś zupełnie innego. Z kolei ostatnia scena tego filmu była kompletnie od czapy, jakby zabrakło funduszy na ostatnie 10 minut.

Niestety, tego filmu nie da się polecić nikomu. Może grupie miłośników kiczu będącej po wypiciu skrzynki alkoholu… na głowę… Moja ocena: 1+ (plus za Courtney Taylor, która wyglądała, jakby się świetnie bawiła w roli Mary Lou).


Prom Night IV: Deliver Us from Evil


Tym razem za rozwiązłymi nastolatkami rusza ksiądz fanatyk, który zamierza ukarać ich za rozpustę!

I znowu zmiana konwencji, do tego z bezsensownym zabiegiem fabularnym. PM4 zaczyna się w tym samym roku i na tym samym balu, który zapoczątkował wydarzenia PM2. Tyle że PM4 kompletnie ignoruje poprzednika. Może nie na tyle, że mu zaprzecza, ale też nie potwierdza. Naprawdę nie można było wybrać innej szkoły, albo rocznika? Zwłaszcza, że zaraz potem następuje przeskok do późniejszego okresu.

Sama konwencja znowu zbliża się do klasycznego slashera. Niestety, nawet tak prosty schemat potrafi schrzanić. Mordercy nie ma przez niemal 2/3 seansu. Od początku wiadomo też, kto nim jest, więc perspektywa pierwszej osoby w niektórych scenach wydaje się być naciągana. Morderstwa są nijakie i jak na slashera jest ich bardzo mało. Całość się wlecze i jedyne, co się czuje na koniec seansu, to ulga, że dobiegł końca. Po prawdzie to trochę szkoda, bo wyjściowy pomysł był niegłupi, ale płytka realizacja pogrzebała go na dobre. Ja rozumiem, że ten gatunek nie należy do ambitnych, ale nawet on zawiera jakieś standardy. Moja ocena: 1.


Prom Night (2008)


Pewien nauczyciel ma obsesję na punkcie jednej ze swoich uczennic. Do tego stopnia, że zabija jej całą rodzinę, by mieć dziewczynę tylko dla siebie. Policja aresztuje go zaraz po incydencie. 3 lata później dziewczyna szykuje się na swój bal maturalny. W tym samym czasie nauczyciel ucieka z więzienia i ponownie zamierza porwać byłą wychowankę.

Po coraz bardziej popierdzielonych pomysłach w tej serii zastanawiałem się, po jaki sięgną autorzy tej odsłony. Ku mojemu zaskoczeniu jest on bardzo przyziemny, ale dobrze wykorzystany. Widowisko zrealizowano rzemieślniczo. Akcja jest prowadzona równomiernie, napięcie tworzy się stopniowo i nawet jump scares nie są jakieś specjalnie nachalne. Nawet tendencyjnie dobrane piosenki nie odpychają tak, jak to miało miejsce w telewizyjnym Krzyku. Nie przesadzano tutaj z ilością krwi, a same morderstwa nie są wyszukane, jednak doskonale odzwierciedlają to, że zabici stanowili przeszkodę w drodze do celu antagonisty.

Niestety, wspomniane rzemiosło może też być wadą. W wielu scenach da się zauważyć zapożyczenia z innych produkcji. Otwierające ujęcie wzięto chyba niemal żywcem z Koszmaru minionego lata. Potem zaczyna się wyliczanka: to widziałem w Halloween, to widziałem w Koszmarze minionego lata (znowu…) i tak dalej. Ponadto weterani gatunku nie znajdą tu nic dla siebie. Pisałem wyżej o napięciu – ono jest odczuwalne, ale tak naprawdę intensywnie chyba tylko dla nowicjuszy.

Ciężko powiedzieć, żeby to był remake, bo poza motywem przewodnim i tytułem z oryginałem, ba, wszystkimi poprzednikami, nie łączy go nic. Mimo to nowszy Prom Night oglądało mi się dobrze. Chyba dopiero piosenka zamykająca film wytrąciła mnie z rytmu, bo tekst niby pasował, ale muzyka była jakaś taka za optymistyczna, zważywszy na wydźwięk ostatnich scen, ale to już drobiazg. Moja ocena: 4-.

niedziela, 16 października 2016

Deus Ex: The Fall

The Fall jest bez dwóch zdań najdziwniejszym tytułem w całej serii. Pierwotnie wydany na urządzenia przenośne, a następnie przeniesiony w okolicach premiery Human Revolution – Director’s Cut na PC. Jego akcja jest sequelem wydarzeń książki Deus Ex: Icarus Effect. Sama opowieść zawiera wydarzenia sprzed, z początku oraz równoległe do Human Revolution. Naszym bohaterem będzie Ben Saxon, były członek Tyrants, grupy odpowiedzialnej za atak na Sarif Industries znany z HR. Razem z nim wykonamy jedną misję dla grupy (wypełnioną nachalnymi samouczkami, których nie da się wyłączyć), a pełną kontrolę przejmiemy, gdy już się z nią „pożegna” i wyląduje w Panamie.

Niestety, jeśli ktoś nie czytał Icarus Effect, może odnieść wrażenie, iż początek The Fall jest strasznie chaotyczny, a nawiązania niewiele wnoszą. Nawet gdyby uznać The Fall za osobną produkcję, wstęp jest po prostu słaby. Najzabawniejsze jest to, że dalej jest nieco lepiej. Saxon odcięty od środków Tyrants stara się zwyczajnie przetrwać, a w trakcie poszukiwań nowego źródła neuropazyne ładuje się w grubszą aferę. Fabuła jest na tyle dobra, by chcieć dowiedzieć się, co będzie dalej, ale gdy wreszcie wydaje nam się, że lecimy na ostatnie starcie, dostajemy w pysk napisem: Ciąg dalszy nastąpi…

Kolejnym problemem są słabe postacie. Począwszy od ich napisania, po grę aktorską. Wszystko jest nijakie, nie porywa, a dialogi ledwo da się wytrzymać. Nie pomaga tu też fakt, że mówione kwestie bardzo często rozjeżdżają się z animacją twarzy, co przypomina chińskie filmy dubbingowane po angielsku. W kwestii dźwiękowej chyba tyko muzyce udało się wyjść bez szwanku.

Od strony mechanicznej The Fall stara się naśladować Human Revolution, z jednym małym wyjątkiem: nie można skakać. Nie żartuję. Jest co prawda opcja przeskoczenia przeszkody, za którą się schowaliśmy, ale jest to sytuacyjne. Jeśli coś jest wyższe od krawężnika, musimy to obejść. Z karty postaci zniknęło kilka augmentacji, np. tajfun, choć akurat jego brak ma ręce i nogi, gdyż był to prototyp od Sarif Industries. Pozostałe rozmieszczono ciut inaczej. Czasami kompletnie bez sensu (regeneracja dwóch baterii po odblokowaniu wszystkich), czasami idąc na łatwiznę (hakowanie wieżyczek i robotów to jedna opcja), ale ogólnie na tyle znośnie, że przy zdobywaniu doświadczenia można tak ze ¾ wykupić, co pozwoli na swobodną grę (zwłaszcza, że tutaj nie ma ani jednej walki z bossem, która dyktowałaby warunki). Zakładając, że starczy wam cierpliwości.

Największym wrogiem w The Fall jest sterowanie – żenująco słabe, źle reagujące na poczynania gracza i często prowadzące do bólu głowy (kamera śmigająca za postacią w momencie przechodzenia / wychodzenia z ukrycia) albo załadowania stanu gry, bo jakiś NPC nas zauważył. W tej kwestii co prawda TF również zawiera różne ścieżki pozwalające na dotarcie do celu, ale jak już wspomniałem, nie każdy będzie miał tyle cierpliwości, by wycisnąć jak największą liczbę punktów doświadczenia za ich pomocą. Inna sprawa, że konstrukcja poziomów to osobna, nieprzyjemna kwestia, gdyż te są przeraźliwie małe. Fakt – za projekty niektórych z nich należą się brawa, ale byłyby to maksymalnie ze 2 obszary (konkretnie miasta – Panamy). Mój schemat rozgrywki wyglądał tak: wejść na dany obszar (nieważne jaki), przejść wszystkimi szybami wentylacyjnymi, zhakować wszystko, zdjąć wszystkich przeciwników (na obszarach miejskich będą to nawet policjanci), zająć się zadaniem pobocznym, a potem głównym. Podejrzewam, że był to jeden z najbardziej rozwleczonych sposobów na przejście gry, a i tak udało mi się ją ukończyć w około 5 godzin.

Na koniec dostanie się grafice. Ja rozumiem, że to zupełnie inny silnik i platforma docelowa, i że np. tekstury mogą na tym ucierpieć. Jednak to nie usprawiedliwia słabych animacji (oraz przesadnej i zbędnej gestykulacji w dialogach), karykaturalnych modeli postaci cywili (tam chyba wszystkie kobiety cierpią na anoreksję) oraz ograniczenia pola widzenia podczas mini gry z hakowaniem. Nie dość, że poziom trudności został tu dobrany chyba przy pomocy rzutu kością, to w przypadku większych sieci mało co widać, a opcja zoom jest niemal stricte kosmetyczna. Niby można przesuwać ekran, ale i tu wkradł się bug. Okazało się, że jeśli ktoś wyłączy synchronizację pionową, gra w tych sekwencjach przestaje reagować na przesuwanie… Ot tak…

The Fall mógł być niezłym uzupełnieniem uniwersum. Niestety, ugiął się pod ciężarem słabych decyzji, a realizacja portu dorzuciła swoje trzy grosze. Jeżeli uda wam się znaleźć ten tytuł w promocji typu 1-2 euro i macie wystarczająco dużo cierpliwości na te 4-5 godzin gry, można rozważyć zakup. W przeciwnym razie nie ma co sobie zawracać głowy. Moja ocena: 2.

niedziela, 9 października 2016

And here, in the heartlands of Nebraska, in the corn, there was nothing but time.

Przy okazji wpisu o Pet Sematary wspominałem, iż King potrafi wziąć pozornie prosty pomysł i zamienić go w koszmar, a z ludzi wyciągnąć wszystko, co najgorsze. Wspomniałem także, że to, co sprawdza się na papierze, nie musi prezentować się równie dobrze na ekranie. Teraz dochodzimy do zabawniejszego faktu. Otóż Dzieci kukurydzy to opowiadanie liczące, w zależności od wydania, około 30 stron. Akcja w nim została poprowadzona z perspektywy małżeństwa, które odkrywa tajemnicę pewnego miasteczka w Nebrasce. Przez pół opowiadania snują się (prawie) sami, autor tworzy klimat, a w czytelniku narasta niepokój. Potem akcja nabiera tempa i dostajemy finałem w łeb. Z filmami już tak dobrze nie jest. Mało tego, rozdmuchać tak krótką historię do 9 filmów (w zasadzie 8, bo jeden z nich to drugie podejście do oryginału)? Toż to musiałyby być slashery, albo filmy o potworach… Co z góry oznaczałoby trywializowanie oryginalnego pomysłu. Jak wyszło? Zapraszam do lektury.


Children of the Corn (1984)


Pierwszą zauważalną różnicą jest moment rozpoczęcia akcji. W opowiadaniu poznajemy głównych bohaterów, gdy są w ostatniej podróży mającej na celu ratować ich związek (są o krok od rozwodu). Gdy docierają w okolice Gatlin, odkrywamy lokalne tajemnice razem z nimi. Natomiast film na dzień dobry pokazuje, co się stało, kto to zrobił i dorzuca kompletnie bzdurne i zbędne wątki poboczne wraz z nowymi postaciami. Zamiast kłótliwej pary mamy roześmianych młodych. W zasadzie gdyby nie to, że główną rolę żeńską gra Linda Hamilton, w ogóle nie warto byłoby o nich wspominać (tak bardzo olano oryginalne relacje).

Wspomniane nowe postacie kompletnie rozpieprzają sposób wprowadzania nastroju. Z kolei stare zostały spłycone (mimo to kudos dla dziecięcych aktorów za dobrą, choć przerysowaną robotę). Na domiar złego, charakterystyczne dla Kinga szokujące detale zostały w całości wycięte. Kukurydza, która w opowiadaniu była wspominana dość subtelnie przez większość czasu, widzowi jest wciskana w oczy przy byle ujęciu. Serio, twórcy filmu próbują straszyć kiwającą się na wietrze kukurydzą… No i zakończenie – kompletnie odmienne od oryginalnego i strasznie słabe (parę eksplozji go nie ratuje, ale te przynajmniej są widowiskowe).

Czy w związku z tym warto w ogóle się za to zabierać? Tak, z kilku powodów. Jeśli na moment zapomnimy o opowiadaniu, filmowe Dzieci to po prostu przeciętny horror z paroma niezłymi smaczkami. O przerysowanych antagonistach już wspomniałem. Dorzucę jeszcze naprawdę dobrą muzykę (miejscami budzącą skojarzenia z Omenem) oraz nieco klimaciarskich ujęć. Cała reszta (w oderwaniu od pierwowzoru) jest zwyczajną, rzemieślniczą produkcją, która będzie podobać się lub nie, w zależności od tolerancji na kicz i zapożyczenia (oprócz omenowej muzyki sceny z użyciem np. noży zalatują Psychozą). Moja ocena: 3.


Children of the Corn II: The Final Sacrifice


Akcja ma miejsce jakiś czas po jedynce i uwzględnia jej wydarzenia. Świat dowiedział się o trupach w Gatlin, zjechały się media i służby porządkowe, a dzieciaki zachowują się, jakby o niczym nie pamiętały. Wśród dziennikarzy znajduje się rozwodnik, który musiał przyjechać ze swoim nastoletnim, buntowniczo nastawionym synem.

Fabuła sprawia wrażenie, jakby ktoś wrzucił przyjezdnych w sceny rozpoczynające pierwszy film i rozciągnął całość do 90 minut. Nie jest to zły zabieg, ale i bez rewelacji. Postacie dzieci w zasadzie kopiują te oryginalne, minus rodzeństwo chcące się wyrwać poza grupkę. Co jest zabawne, to że zamiast straszenia nas kukurydzą, autorzy postanowili przerazić nas tym, co się w niej kryje… I pierwszym wnioskiem będzie: niedorobiony kuzyn-satanista Predatora… Końcowy rezultat jest taki, że film bezpiecznie trzyma się motywów pierwowzoru i delikatnie eksperymentuje po swojemu, zmieniając detale, ale robi to na tyle nieudolnie, że może się dłużyć, bo sam nie wie, co ma ze sobą zrobić. Sytuacji nie ratują słabe efekty specjalne. Jednak dzięki temu jest także odpowiednią pozycją na maratony głupich horrorów. Moja ocena: 3-.

P.S. Podtytuł nie ma najmniejszego sensu.


Children of the Corn III: Urban Harvest


Na początek pogratuluję polskiemu tłumaczowi, który jakimś cudem z Urban Harvest zrobił Miejscowego żniwiarza. A to nie koniec braw na dzień dobry. Drugie należą się osobie odpowiedzialnej za dobór muzyki otwierającej film. Gdybym nie wiedział, co oglądam / nie widział tytułu, byłbym święcie przekonany, że zaczynam kolejną część serii Omen. Zdaję sobie sprawę, iż motywy religijne w Dzieciach stanowią trzon opowieści, a do jakości samej muzyki nie mogę się przyczepić, ale takie skojarzenie może nie wpłynąć dobrze na odbiór lub oczekiwania względem widowiska.

Dwójka chłopców z miasteczka Gatlin zostaje adoptowana przez małżeństwo z Chicago. Jeden z nich przywozi ze sobą nasiona kukurydzy, które sadzi w pobliżu starego magazynu. Dzięki temu umożliwia pojawienie się Tego-Który-Kroczy-Pomiędzy-Rzędami. Ale to nie koniec jego planów.

Wbrew początkowemu wydźwiękowi tekstu bardzo mi się ta część podobała. Napięcie było budowane bardziej równomiernie od poprzedników, wpleciono wiele śmielszych pomysłów, a Eli jest postacią dużo bardziej zaradną od Isaaca z jedynki. Efekty specjalne uległy poprawie. Niektóre z praktycznych to naprawdę uczta dla oka. Finał jest odpowiednio kiczowaty, zaś ostatnia scena po raz pierwszy w serii otwarcie zwiastuje sequel. Dzieci 3 to esencja tego, co ogląda się w grupie, żre przy tym (o ironio) popcorn i komentuje każde ujęcie. Sam się sobie dziwię, że ten film tak bardzo mi się podobał. Jak miałbym się czegoś naprawdę czepić, to ujęć z lalkami z finału seansu. Nie wierzę, że nawet w dniu premiery ludzie nie patrzyli na to z drwiącymi uśmiechami (nawet na tle opowieści jako całości). Tak czy siak, moja ocena: 4-.


Children of the Corn IV: The Gathering


W małym miasteczku w Nebrasce (nie jest to Gatlin) dzieci zostają opętane przez Tego-Który-Kroczy-Pomiędzy-Rzędami. Po czym zaczyna się polowanie na dorosłych i rzeź charakterystyczna dla serii. Główna bohaterka stara się wyjaśnić przyczynę sytuacji i nie dopuścić do tego, by jej młodsza siostra również nie zasiliła szeregów Tego-tamtego.

Ktoś tu chyba wystraszył się rozmiaru zjawiska, jaką zaoferowało zakończenie trzeciej części. Przez co zamiast zmienić miejsce akcji nawet na inny kontynent, czy rozdmuchać ją na skalę globalną, wracamy do pipidówy na końcu świata. Niestety, film jako całość jest strasznie biedny. Efekty specjalne ustąpiły miejsca mało wyrafinowanemu gore. Dzieci jako zabójcy ani straszą, ani bawią. Klimat miał być tworzony chyba tylko przez wspomnianą już krew, zbędne i pseudo enigmatyczne sekwencje snów (występujące w takich ilościach, jakby Dzieci 4 stanowiły odrzut z serii A Nightmare on Elm Street) oraz fakt, że większość akcji ma miejsce nocą.

Co więcej można powiedzieć o tej odsłonie? Postacie błąkają się od tropu do tropu, autorzy chcą przepchnąć nowe pomysły uzasadniające zmiany w schemacie (wędrowni kaznodzieje), ale ani to angażuje, ani wygląda, zaś samego motywu kukurydzy jest tu tak mało, że film można byłoby przepchnąć pod dowolnym innym tytułem i pewnie niewielu połapałoby się. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Moja ocena: 1.


Children of the Corn V: Fields of Terror


Ta część powstała chyba tylko po to, by załapać się na dochody płynące z reaktywowanego przez Scream gatunku slasherów. Z oryginalnego pomysłu pozostawiono fanatycznie religijne dzieci, pola kukurydzy i szczyptę elementów nadnaturalnych. Cała reszta to podręcznikowy (przynajmniej w założeniach) slasher, z rozwrzeszczaną młodzieżą na czele.

Śmiechem żartem, uproszczenie formuły wyszło temu tytułowi na dobre. Zamiast kombinowania z cholera wie czym, mamy grupkę mięsa armatniego, mamy zabójców (choć zważywszy na liczbę jednych i drugich, efekt końcowy jest niezamierzenie zabawny) i głupi pretekst, żeby wszystkich zebrać w jednym miejscu, a następnie pozabijać. Czego chcieć więcej? Może tego, by się nie dłużyło. Niestety, przerwy między typowo slasherowymi sekwencjami bywają zbyt długie, zwłaszcza w  okolicach drugiej połowy filmu. Mamy też małą ilość elementów gore i efektów specjalnych, przez co piąte Dzieci wypadają strasznie przeciętnie. Jako że oprócz tytułu nie widać w nich żadnych powiązań z poprzednikami, można go sobie darować, jeżeli nie lubi się gatunku. Jeśli o mnie chodzi, to Fields of Terror oglądało mi się lepiej niż część #4. Moja ocena: 3-.


Children of the Corn 666: Isaac’s Return


Hannah wraca do rodzinnego miasteczka – Gatlin, by odkryć przyczynę śmierci swojej matki, która podobno zginęła z rąk proroka Tego-Który-Kroczy-Pomiędzy-Rzędami – Isaaca. Jak się okazuje, sam Isaac jednak przeżył, tyle że leży w śpiączce w lokalnym szpitalu.

Jeżeli jakaś seria sięga po korzenie, jest to oznaka zmęczenia materiału i desperacji. Podobny motyw zastosowano w Halloween, gdy przy okazji siódmej części poproszono Jamie Lee Curtis o powrót. Tutaj odpowiednikiem jest Isaac grany przez tego samego aktora. Niestety, na odpowiedniku się kończy. Tak jak Halloween 7 było porządnym zastrzykiem krwi, jakiej brakowało w serii, tak tutaj chyba ktoś zapomniał strzykawki. Motyw z przepowiednią to straszny bełkot, postacie są nijakie, Stacy Keach i Nancy Allen są tu chyba z przypadku, a sama fabuła sprawia wrażenie, jakby twórcy sami nie wiedzieli, co chcą z nią zrobić. Całość wypełniono snami i wizjami (bez nich film byłby jeszcze krótszy), dorzucono kilka trupów i dodano totalnie z dupy jeszcze dwie szóstki przy tytule. Strata czasu. Moja ocena: 1.


Children of the Corn: Revelation


Główna bohaterka, Jamie, od jakiegoś czasu nie ma kontaktu ze swoją babcią. Zaniepokojona tym faktem wybiera się w odwiedziny. Jednak na miejscu zastaje puste mieszkanie i ślady wskazujące na dziwne zachowanie seniorki. Od tej pory rozpoczyna poszukiwania staruszki.

Robiłem sobie jaja z tego, że pierwszą oznaką podupadania serii jest zapraszanie oryginalnych aktorów do nowej odsłony. Cóż, drugim takim znakiem jest przeważnie dodawanie słowa Revelation do tytułu (prawda, Hellraiserze?). Niestety, na tym próba reanimowania trupa się nie kończy. Mamy więc w obsadzie Michaela Ironside’a, który zwyczajnie się marnuje. Mamy jedną niezłą scenę z zabójstwem, ale biorąc pod uwagę kontekst, niewiele brakuje jej do tentacle hentai. Mamy przyzwoitą muzykę, która (znowu) bardziej pasowałaby do serii Omen. Mamy sceny z upiornymi dziećmi, które jednak bardziej przypominają wizje z serii Koszmar z ulicy Wiązów. Do tego cały seans nuży i nie potrafi niczym straszyć. Postaci dzieci są nijakie, cholera, nawet kukurydzy prawie nie ma. Na sam koniec otrzymujemy jeden z najnudniejszych i najsłabszych finałów, jakie można zobaczyć w horrorach. Revelation nie nadaje się do niczego, unikać jak zarazy. Moja ocena: 1-.


Children of the Corn (2009)


Dotarliśmy do nieuniknionego remake’u / rebootu, choć tak naprawdę żadne z tych pojęć nie ma tu zastosowania, gdyż podobnie jak w przypadku Draculi, czy Frankensteina chodzi o kolejną adaptację literackiego pierwowzoru.

Całościowo jest to film wierniejszy opowiadaniu, zwłaszcza jeśli patrzeć na relacje głównych bohaterów, czy zakończenie. Niestety, zamiast pójść w kierunku lepszej adaptacji (pierwowzór bazował przede wszystkim na tajemnicy), zastosowano niemal identyczne rozwiązania, co w wersji z 1984, traktując jednocześnie widza jak idiotę. Widowisko otwiera scena z dziećmi, pewnie na wypadek gdybyśmy zdążyli zapomnieć, jaki film oglądamy. Co prawda nie ma bezczelnie pokazanej masakry, ale zabieg prowadzi do tego, że bohaterowie (w tych rolach David Anders, znany choćby z roli Adama / Takezo z Heroes oraz Kandyse McClure znana geekom jako Dualla z Battlestar Galactica Re-Imagined) odkrywają wszystko, a my się w tym czasie nudzimy. Mało tego, za każdym razem, gdy pula informacji zostanie przez postacie wyczerpana, dostajemy w twarz kolejną scenką z dziećmi, żeby nam na myśl nie przyszło, bo skorzystać z szarych komórek.

Na domiar złego mniej więcej w połowie seansu znajduje się wydarzenie, po którym śmiało można byłoby dość szybko zakończyć opowieść, ale nie ma tak dobrze. Drugą połowę wypełnia rozwleczony pościg, przetykany jeszcze głupszymi scenkami z dziećmi, co powoduje, iż po dotarciu do końca cieszymy się, że mamy to za sobą, zamiast zbierać szczękę z podłogi (zwłaszcza jeśli ktoś widział wersję z 1984).

Na plus policzę przyzwoite aktorstwo, które nawet u dzieci daje radę (choć Stranger Things to to nie jest). Dzięki temu klimat bardziej przypomina horror, a nie przerysowaną głupawkę. Muzyka jest w porządku. Ujęcia z kukurydzą i jej ogólna rola na ekranie nie jest tak nachalna, jak to miało miejsce w 1984. Szkoda, że nie pociągnięto tego dalej i jedyne, czego można się obawiać sięgając po Dzieci kukurydzy (2009), to nuda. Moja ocena: 2+.


Children of the Corn: Genesis


Pewnej parze psuje się samochód… Na kompletnym zadupiu obrośniętym kukurydzą… Pomocy szukają w pierwszym znalezionym domostwie, którego dwoje mieszkańców zachowuje się co najmniej dziwacznie. Brzmi znajomo? No właśnie…

Na dzień dobry mylący jest tytuł. Genesis nie jest prequelem, ani historią typu origin. Przynajmniej nie do końca. Pierwsza scenka rozgrywa się faktycznie na długo przed akcją któregokolwiek z filmów, ale stanowi grunt pod Genesis. Właściwa akcja dzieje się jakiś czas po masakrze w Gatlin, a geneza odnosi się bardziej do powstania kolejnej kolonii dzieci.

Największym problemem tego filmu jest to, że ma w tytule Dzieci kukurydzy. Gdyby właśnie odciąć się od nich, zmienić parę motywów, wyszedłby niezły horror. A tak mamy jeszcze bardziej udziwnianą mitologię serii, która rozwala cały klimat budowany przez pierwszą połowę widowiska. Gdy już w końcu przełkniemy fakt, że to „tylko” kolejny odcinek serialu, zorientujemy się, że tak naprawdę nie jest on powiązany z którąkolwiek odsłoną (na podstawie informacji można wnioskować, że ta miała swoje własne Gatlin). Jakby tego było mało, aktorstwo nie porywa, a dwójka głównych bohaterów w paru scenach poraża tak ogromną głupotą (zwłaszcza w finale), że odechciewa się oglądać. Szkoda, bo jak wspomniałem, pierwsza połowa seansu była obiecująca. Moja ocena: 2+.

niedziela, 2 października 2016

Luke Cage – Season 1

Trzeci po Daredevilu i Jessice Jones serial koncentrujący się na jednej postaci z komiksów Marvela. Tym razem na warsztat bierzemy tytułowego Luke’a Cage’a, mieszkańca Harlemu, który stara się odciąć od swojej przeszłości i nie zwracać na siebie uwagi. Jednak jego poczucie moralności w połączeniu z „mocami” nijak mu tego nie ułatwiają, przez co szybko znajduje się na celowniku lokalnego mafiosa.

Z rzeczy, które muszę pochwalić już na wstępie, wymienię klimat, aktorstwo i muzykę. Klimat – ten serial wygląda tak, jakby Marvel w duecie z Netflixem chciał zrobić swoją wersję The Wire (który jest jednym z moich ulubionych seriali). Przy okazji warto nadmienić, iż zwiastuny dawały nieco mylny obraz widowiska. Spodziewałem się czegoś dość jajcarskiego, ale ciężarem LC przypomina coś pomiędzy Daredevilem i Jessicą. Teraz to wręcz boję się kolejnych seriali z tej stajni.

Netflix już zdążył przyzwyczaić swoich widzów do tego, że niezależnie od tego, jak naiwna może wydawać się tematyka (czy to niewidomy prawnik tłukący bandziorów, czy banda dzieciaków szukająca kolegi), aktorstwo stoi na najwyższym poziomie. Nie inaczej jest w przypadku Cage’a. Jedyną dziwną postacią był dla mnie Shades grany przez znanego z Sons of Anarchy Theo Rossiego. I nawet nie chodzi o samą grę aktorską, tylko to, jak napisano tę postać. On praktycznie cały czas jest pewny siebie, ale jak się nad tym zastanowić, to niespecjalnie wiadomo dlaczego. W sumie drobiazg nie wpływający na odbiór.

Muzyka. Delikatnie mówiąc nie jestem fanem hip hopu i jemu podobnych klimatów. Jeśli jednak nawet ktoś taki jak ja z przyjemnością słuchał ścieżki dźwiękowej (na którą składają się też inne gatunki muzyczne) przez wszystkie 13 odcinków, to znaczy, że chyba coś jest na rzeczy.

Tyle jeśli chodzi o bezsprzecznie dobre aspekty serii, pora na te, moim zdaniem, bardziej dyskusyjne. Na początku nie do końca nawet wiadomo, czego się spodziewać po serialu, jednak to dość szybko wychodzi na jaw. Pierwsze sześć odcinków to powtórzenie jednego wątku z pierwszego sezonu Daredevila. Na tym etapie myślałem, że mnie już serial nie zaskoczy, a tu niespodzianka – zwrot akcji. Następnie odcinki 7 i 8 skutecznie podkręcały zainteresowanie… a potem było gorzej. Nie zrozumcie mnie źle, odcinki 9-13 nadal ogląda się dobrze i nie ma tam nic, co chciałbym wyciąć dla przyśpieszenia akcji, ale nie zmienia to mojego wrażenia, że od dziewiątki seria zaczęła mi się wlec. Prym wiedzie tutaj ostatnia walka, która zdaje się sztucznie rozdmuchana. Żeby było „ciekawiej”, finał tejże nie sprawia radochy, bo samo zakończenie potrafi zdołować swoim wydźwiękiem, który wbrew oczekiwaniom jest jeszcze bardziej ponury, niż dwa poprzednie seriale Netflixa razem wzięte. Z jednej strony fajnie, bo jest to wyraźna zapowiedź, iż mamy na co czekać. Z drugiej niefajnie, bo brak jakiejś większej satysfakcji.

Kolejnym kwiatkiem, którego muszę się czepić, jest scena z piątego odcinka. Tutaj rzucę małym spoilerem, więc jak ktoś takowych nie chce, niech przeskoczy do następnego akapitu. W jednej ze scen postacie oglądają filmik z testowania broni. Podczas oglądania pada sugestia, że testujący broń są chyba z Ukrainy, a w każdym razie z bloku wschodniego. Na filmiku słychać łamaną polszczyznę i niestety tego samego rodzaju, co w X-Men: Apocalypse.

Ostatnim problemem jest powiązanie z MCU. Na tym etapie same wzmianki o Kapitanie Ameryce, magicznym młotku (biorąc pod uwagę liczbę dowcipów o nim podejrzewam jakiś kompleks lub fiksację na punkcie Mjolnira ze strony scenarzystów), czy tym tam z Hell’s Kitchen to dla mnie trochę za mało. Oprócz tekstów znowu dostajemy Rosario Dawson śmigającą między serialami. Po cichu liczyłem jednak, że już teraz dostaniemy jakieś cameo Daredevila, Jessici (Luke był u niej), Punishera, czy może Spider-Mana. Wbrew pozorom żadna z tych propozycji nie jest jakoś przesadnie wydumana, zważywszy na miejsce akcji. Nic z tego. Pozostaje czekać na kolejne sezony i seriale (pomijając oczywistych The Defenders).

Ocena końcowa będzie zależała od tego, jak bardzo spodoba się wam serial jako całość. Dla mnie druga połowa oraz powyższe mankamenty przyczyniły się do obniżenia oceny. Poza tym LC nie wgniótł mnie w fotel tak jak Jessica Jones, nie zrobił też takiego wrażenia jak Daredevil. To nadal dobra seria. Po prostu nie zaskakuje w takim stopniu jak poprzednicy. Moja ocena: 4.