niedziela, 26 listopada 2023

Meg 2: The Trench

Gdy oglądałem zwiastun tego filmu w kinie, miałem wrażenie, że Meg 2 będzie dla The Meg tym, czy były Critters 2 dla jedynki lub Gremlins 2 dla swojego pierwowzoru – mniej atmosfery, ale za to głupawka i jazda bez trzymanki do oporu. Wrażenie to potęgowała przygrywająca w tle Barracuda zespołu Heart. Niestety, było to jedno z największych kłamstw reklamowych, jakich doświadczyłem.

Znowu mamy dwie frakcje kręcące się wokół megalodonów, znowu mamy pretekst, by popłynąć na dno i znowu rzekomo bezpieczne warunki szlag trafia, a bestie wyrywają się na wolność. Nie czepiam się samych założeń, tylko ich proporcji. Podobnie jak słabsze części Jurassic Park lub Godzilli tutaj również spędzamy ¾ seansu na przepychankach między dwoma grupami ludzi. Potwory wpadają od czasu do czasu na ekran, by kogoś pożreć, a potem odpływają na kolejne 20-30 minut. Cała zwariowana walka z kreaturami pokazana w zwiastunie to finał filmu, który dałoby się zamknąć w może 15-20 minutach. Z kolei jego największym grzechem jest bycie kopią finału jedynki, tylko pomnożonego o większą liczbę potworów.

Gdyby Meg 2 brać jako mało ambitny akcyjniak o szpiegostwie przemysłowym, dobrych naukowcach i złych korporacjach… to nadal wyszedłby średniak. Pomimo przyzwoitej jakości efektów specjalnych, rzemieślniczych scen akcji, finału dostarczającego rozrywki i głupawki jednocześnie, nie mogę dać więcej niż 3-, gdyż jakość swoją drogą, ale tego, co mnie bawiło, było za mało. Zaś reszta była tak nudna, że przy zgonie zarechotałem raz, a jednego w ogóle bym nie zauważył, gdyby nie reakcja postaci na spadającą maskę do nurkowania.

niedziela, 19 listopada 2023

The Meg

Każdy gatunek ma swoje liczne podgatunki, nisze i zjawiska, którymi może się pochwalić. W ich obrębie jest przeważnie pewna liczba lub pojedynczy tytuł, który przetarł szlak, a reszta postanowiła go kopiować. W przypadku filmów o rekinach taką pozycją są Szczęki – prosta w konstrukcji opowieść o rekinie terroryzującym nadmorski kurort Amity Island. Poważnie traktująca zarówno widza, jak i własnych bohaterów. Jej sequele oraz rzesze naśladowców takiego sukcesu nie odniosły, ale ich liczba wskazuje, iż znalazły swoje miejsce w branży i mają spore grono fanów. Niektóre tytuły starają się być równie poważne, inne są kompletnie odklejone od rzeczywistości (np. seria Sharknado), a jeszcze inne celują gdzieś tam w środek. The Meg łapie się do tej ostatniej kategorii.

Mamy tutaj równie prostą fabułę: ekipa naukowców badających Rów Mariański ma wątpliwą przyjemność napotkania… megalodona… Naturalnie scenarzyści dwoją się i troją, by w pseudonaukowy sposób uzasadnić istnienie poczwary w naszych czasach, ale widza bardziej interesuje, jak będzie wyglądała walka o przetrwanie.

Szukałem lekkiego filmu, który może mnie trochę zaskoczy (na straszenie nie liczyłem) i może rozbawi. The Meg spełnia oba te warunki. Pierwsza połowa stara się być poważna i nakreśla zagrożenie nie tylko ze strony fauny, ale także warunków pracy w głębinie. Potem dorzuca antagonistę, który pomimo skali jest skutecznie ukrywany. Ujęcia, w których jego sylwetka wyłania się z odmętów (nie jest widoczna zbyt ostro) przyprawiają o większe ciarki niż próby ataku. W połowie mamy pierwsze podejście do pozbycia się złodupca i pierwszy zwrot akcji. Po tym ostatnim ton zaczyna się odrobinę luzować. Po kolejnej próbie i zwrocie seans brnie w kierunku akcyjniaka, gdzie liczy się efekciarstwo, zaś finałowa scena ataku na grupę ludzi w oceanie oraz starcie z bestią przyprawiają już o głupawkę (ale taką sympatyczną).

Moimi ulubionymi scenami są bez gadania wszystkie podkreślające wielkość bestii, ze wskazaniem na ujęcia z góry, pokazujące potwora płynącego pod bohaterami. Efekty specjalne są na tyle dobre, iż nie rażą sztucznością i nie odwracają uwagi od akcji. Niestety, tego samego nie da się powiedzieć o samym przebiegu wydarzeń. Doceniam oba zwroty akcji, zwłaszcza, że drugi to miła próba robienia oglądającego w konia na zasadzie: Co, myślałeś, że wytniemy jeszcze raz ten sam numer? Niespodzianka! Ale traktowanie bohaterów już jest dyskusyjne nawet jak na niewymagające kino rozrywkowe. Liczba wypadów za burtę rodzi pytanie o sens długości filmu i rzekomy profesjonalizm postaci. Serio, każda prędzej czy później ląduje w wodzie. Niektórzy po kilka razy, a i to żyją. Jakby ktoś nie do końca miał pomysł, co jeszcze zrobić, więc wałkuje wymyślony patent do skutku. Jest to o tyle frustrujące, że zgonów nie ma za wiele. Na szczęście gdy już do nich dojdzie, potrafią cieszyć oko.

Jeśli szukacie mocnego thrillera na weekendowy wieczór… nie sięgajcie po ten film. The Meg mimo silenia się na gęstą atmosferę w pierwszej połowie nie będzie was trzymał w napięciu do końca. Pod wieloma względami jest to tylko poprawnie zrobione widowisko, które najlepiej oglądać na dużym ekranie. Autorom udało się na tyle dopiąć większość składowych, że bawiłem się dobrze. Lubiłem kiczowate onelinery gadane chyba specjalnie na poczet zwiastunów, lubiłem przegiętego potwora i równie przegięte pomysły na pozbycie się go. Plastikowe aktorstwo można potraktować jako część konwencji. Głupota niektórych scen trochę psuła odbiór, ale nie na tyle, by od razu rezygnować z oglądania. No chyba że przyczepicie się do fundamentu filmu, jakim jest istnienie żywego megalodona, wtedy seans w ogóle nie ma sensu. Moja ocena: 4.

niedziela, 12 listopada 2023

Return of the Obra Dinn

Return of the Obra Dinn było polecane mi przez dwie różne osoby. Dodam, iż gusta obu są tak różne, że skoro w tym jednym punkcie się zgodziły, coś musiało być na rzeczy.

W grze wcielimy się w agentkę ubezpieczeniową pracującą dla Kompanii Wschodnioindyjskiej, która ma za zadanie ustalić, co wydarzyło się na okręcie Obra Dinn, który pusty i zniszczony wrócił do Anglii w 1807 roku. Trzon rozgrywki jest bardzo prosty: łazimy po statku i szukamy śladów. Gdy znajdziemy szczątki kogoś z załogi lub pasażerów, mamy możliwość uruchomienia wspomnienia pokazującego, w jaki sposób ten ktoś zginął. Do każdej z nich mamy wprowadzający dialog, a następnie widzimy ostatnią, "zamrożoną" klatkę sceny. Teraz możemy swobodnie prześledzić losy innych uczestników, a na koniec gra wskaże nam kolejne zwłoki. Cała ekipa liczyła sobie 60 osób. Postępy będziemy zapisywać w dzienniku, w którym zawarto zbiorowe rysunki uczestników felernej wyprawy oraz opisy poszczególnych etapów tej tragedii. Odnalezione zwłoki zostaną zaznaczone na planie danego pokładu. Za pomocą dostępnych informacji i notatek musimy dopasować do ciała imię i nazwisko, przyczynę zgonu i (w niektórych przypadkach) sprawcę. Każda osoba ma swoją narodowość (co ma wpływ na akcent, z jakim mówi), znaki rozpoznawcze, stanowisko itd. Całość przypomina The Vanishing of Ethan Carter, tylko tam układaliśmy sekwencję wydarzeń, zaś tutaj na podstawie wydarzeń odtwarzanych od końca ustalamy, co stało się z ludźmi.

Dlaczego w ogóle pisać o tej grze w miesiącu, w którym najlepiej wchodzą horrory? RotOD to w zasadzie ten sam gatunek. Opuszczony okręt przybywający do Anglii przywodzi na myśl Draculę. Na szczęście na skojarzeniu się kończy, gdyż Obra Dinn ma własną historię do opowiedzenia. Po ukończeniu mogę śmiało powiedzieć: nie tego się spodziewałem, ale bawiłem się wyśmienicie.

Oprawa jest ciekawym odniesieniem do monitorów i komputerów z lat 80, gdy wyświetlany obraz miał dosłownie dwa kolory. Każdy gracz może sobie wybrać jeden z wariantów typu monitor Macintosha, Commodore 64 lub inny. Z jednej strony tworzy to niesamowity klimat, z drugiej bywa problematyczne, bo miniaturki twarzy nie zawsze są czytelne (i nie chodzi o brak ostrości w sytuacji, gdy nie znamy tożsamości danej osoby). Natomiast żaden zrzut ekranu nie odda tego, jak płynnie to wszystko się porusza.

Udźwiękowienie to górna półka. Biorąc pod uwagę fakt, iż jakaś 1/3 naszej analizy będzie bazowała na usłyszanych dialogach (raz jeszcze podkreślam wagę pochodzenia bohaterów) i dźwiękach, nie mogło być inaczej. Śledztwu towarzyszy niekiedy naprawdę upiorna muzyka, która kontrastuje z dość żwawym motywem przewodnim głównego menu.

Radość z rozgrywki psuje kilka drobiazgów. Po pierwsze – dostępność poszczególnych scen. Pal licho, jeśli przyjdzie wam biegać między poszczególnymi pokładami – to część roboty. Gorzej, że niektóre są dostępne z poziomu innych scen i nawigowanie do nich jest już upierdliwe. Po drugie – osoby nie grzeszące spostrzegawczością mają zwyczajnie przerąbane. Jest kilka takich momentów, w których nagle znika po kilka osób naraz. Sceny mają zawężony teren działania (np. jeden pokład lub jego fragment), a i tak łatwo przeoczyć, co się stało, bo np. nie skojarzyliśmy, że noga wystająca spod działa to kolejne ciało lub nie wyjrzeliśmy przez okno, gdzie akurat widać kogoś lecącego za burtę. Fakt – takich osób jest sumarycznie niewiele i drogą eliminacji da się ustalić, kogo brakuje, ale jak zginął już niekoniecznie. Trzeci – semantyka. Ustalenie tożsamości, sposobu śmierci i sprawcy jest z pozoru łatwe, tylko ten środkowy segment potrafi robić w konia. Mam na myśli dwa słowa: spiked i speared. Od strony stricte znaczeniowej nie ma wątpliwości, czym ktoś został dźgnięty, ale gdy zestawić to z przedmiotami widzianymi na ekranie, to wcale już nie jest takie oczywiste i zdarzyło mi się trzy razy, że te konkretne słowa dobrałem źle.

Na koniec pozostaje kwestia ceny. Obra Dinn to coś w przedziale 6-8 godzin solidnego łamania głowy. Jeśli czujecie, że taka dawka intensywnej rozgrywki jest warta 91 złotych, nie ma co się zastanawiać. Pomimo tego, że bawiłem się bardzo dobrze, swój egzemplarz kupiłem na wyprzedaży za 50%, co wydaje mi się bardziej adekwatną ceną.

Jeśli lubicie gry, w których postęp zależy wyłącznie od kombinacji waszej spostrzegawczości i dedukcji, a do tego lubicie około żeglarskie klimaty z początku XIX wieku, Return of the Obra Dinn jest dla was. Moja ocena: 5-.

niedziela, 5 listopada 2023

Cobweb

Dawno nie oglądałem czegoś o nawiedzonym domu, a udział Lizzy Caplan i Antony’ego Starra był dla mnie dodatkową zachętą. Mimo nastawiania się na niezbyt oryginalną opowieść, zawiodłem się jak cholera…

Schemat jest oklepany do bólu: mamy podejrzanie wyglądające domostwo, jakaś istota kontaktująca się z jedynym dzieckiem (które dodatkowo ma problemy w szkole) oraz rodzice, którzy nie wiadomo, czy są pod wpływem tej istoty, coś ukrywają, czy może są zwyczajnie szurnięci. Niestety, bez spoilerów się nie obędzie. Dla osób planujących seans proponuję przeskoczenie następny akapit.

Największym problemem Cobweb jest brak niemal jakichkolwiek wyjaśnień. Nie oczekuję od horroru tego rodzaju żelaznej logiki pokroju Sherlocka Holmesa, ale kilka słów wypadałoby powiedzieć. Antagonistą okazuje się siostra głównego dzieciaka, którą rodzice zamknęli w piwnicy bo… nie była ładna? Nie ma ani słowa, czy była zdeformowana, była mutantem, miała moce PSI, czy wszystko naraz. Wiadomo tylko, że rodzice zamknęli ją w specjalnie dla niej wykopanej dziurze. Nie jest też określony jej stan: Czy jest teraz istotą nadnaturalną, czy jest duchem? Jak dostała się do ścian domu? Skoro w nich była, dlaczego nie zabiła rodziców wcześniej? Dlaczego do pokonania wystarczyło wrzucenie z powrotem do dziury? I po kiego grzyba wrzucać ją do tej dziury, skoro na koniec mówi dzieciakowi, że nieważne, dokąd pójdzie, ona będzie z nim zawsze?

Szkoda mi też Antony’ego i Lizzy, dają z siebie tyle, na ile materiał pozwala, czyli w sumie niewiele. Ot, para nie do końca szczerych czubków. W obu przypadkach obsadzenie zahacza o typecasting i to bardzo powierzchowny.

Cobweb posiada dosłownie dwie zalety. Wizualnie jest przyzwoity. Ktoś się nagimnastykował, żeby oprócz domu, kostiumów, charakteryzacji ujęcia i oświetlenie również dorzucały swoje trzy grosze do atmosfery. Druga rzecz jest poniekąd związana z pierwszą, bo chodzi o sceny straszenia. Klimaciarskie, nie opierające się wyłącznie na jump scare’ach i w paru miejscach dość kreatywne. Szkoda, że w całym filmie na te kryteria łapią się może ze 2-3 (w tym ta z atakiem na grupę dzieciaków, które postanowiły wpaść do tego domu podczas Halloween) ze wszystkich…

Może na wielkim (takim dwuletnim) głodzie dałoby się polecić komuś ten film, ale na rynku jest tyle lepszych straszydeł, że Cobweb można wrzucić na koniec listy rezerwowej i spychać go tam, ilekroć cokolwiek lepszego wpadnie nam w oko. Moja ocena: 2-.