wtorek, 30 grudnia 2014

Ys: Ancient Ys Vanished: Omen

Wariacji tego tytułu jest kilka: Ys: Ancient Ys Vanished, Ancient Land of Ys, Ys: The Vanished Omens, do tego niektóre wersje zawierają dwukropki w tytule, inne nie. Jakby tego było mało, Ys obecnie najczęściej występuje w kompilacjach ze swoim sequelem: Ys: Book I & II, Ys I II Complete, Ys I-II: Eternal Story, Legacy of Ys: Books I & II, Ys I & II Chronicles. Wszystkie te nazwy i zestawienia są zależne od platform, na których zostały wydane. Tytuł wpisu pochodzi z wersji dostępnej na Steamie, zawartej w kompilacji wymienionej, jako ostatnia.

Skoro formalności mamy z głowy, przejdźmy do sedna, jakim jest dość prosta gra jRPG. W Ys wcielimy się w Adola Christina, czerwonowłosego wojownika, którego łódź zostaje roztrzaskana podczas burzy, a on sam budzi się w klinice na wyspie Esteria. Szybko dowiaduje się, że z wyspy nie można się wydostać z powodu zjawiska zwanego Stormwall. Okolicę terroryzują potwory, z wyspy zniknęło wszystko, co srebrne, a do tego ludzie mówią o tajemniczym osobniku snującym się po wyspie, któremu przypisują wszystkie te nieszczęścia. Nam pozostaje chwycić za miecz oraz tarczę i zrobić porządek.

Ys jest grą pod każdym względem prostą. Walka odbywa się poprzez… wbieganie na przeciwników, wtedy nasza postać atakuje. Oczywiście czołowe zderzenie gwarantuje, że sami oberwiemy równie mocno, co wymusza zapierniczanie dookoła i atakowanie z różnych stron. Za zabite potwory wpadają nam pieniądze oraz punkty doświadczenia. Poziomów postaci jest 10, a poza rosnącymi statystykami w zasadzie nie zauważymy zmian. Esteria jest miejscem stosunkowo małym, więc eksploracji jest również niewiele, ale na potrzeby gry wystarczy. Rozgrywkę da się zamknąć w okolicach sześciu godzin, w zależności od wybranego poziomu trudności.

Graficznie Ys jest bardzo oldschoolwe: widok mniej więcej z góry, mangowe postacie na ekranach rozmów, utrzymane w tym samym tonie przerywniki. Całość jest proporcjonalnie wyświetlana na współczesnych monitorach, więc nie ma problemu z karykaturalnym rozciągnięciem, czy nadmierną pikselozą. Natomiast muzycznie… O w mordę jeża… To chyba najbardziej niepozorny aspekt tej gry (ocenianej przez pryzmat pozostałych). W wielu miejscach muzyka jest posępna, zwiastująca wiszącą grozę i podkreślająca wagę sytuacji. Drugą stroną tej monety są utwory niesamowicie dynamiczne, głośne i o rockowym zacięciu. Gdy tylko usłyszymy pierwsze riffy, mamy ochotę zapierniczać przed siebie i siec ile wlezie.

Podsumowując, to wydanie Ys jest dobrym i prostym powrotem do starych gier jRPG. Długość gry i dobór poziomów trudności czynią ją przystępną dla praktycznie wszystkich, których interesuje ten rodzaj rozrywki. Moja cena: 4.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

The Hobbit: The Battle of Five Armies

Zastanawia mnie, co jest nie tak… Lubię bezmyślną papkę w kinie. Lubię kicz i efektywną napierdalankę. Jednak co jakiś czas pojawia się film, który spełnia te warunki, a mimo to nie sprawia mi żadnej radości, tylko męczy. Nie wiem, czy to ja się starzeję, czy może wyczerpała mi się tolerancja na sposób tworzenia przez pana Jacksona (jak to miałem z Bayem przy Transformers 4), czy też może rzeczywiście trzeci Hobbit został zrobiony bez polotu, byle zamknąć serię.

Co mi się podobało? Efekty specjalne na pewno były widowiskowe. Rozmiar i jakość bitwy również policzę na plus. Podobnie sfajczenie Lake Town. Niestety cała reszta była albo mało imponująca, albo zwyczajnie słaba. Smauga pozbywamy się w zasadzie na samym początku. Zbudowano świetnego sukingada tylko po to, by zdechł raz dwa. No ale dobra, w książce Tolkien zamiótł go pod dywan jeszcze szybciej. Potem dochodzimy do okoliczności prowadzących do bitwy i samej bitwy… trwającej bodaj z 1,5 godziny z seansu o długości 2 godzin i 20 minut. Abstrahując na moment od jakości wykonania, taka realizacja jest zwyczajnie męcząca. Zwłaszcza, że oprócz ścierających się wojsk co chwila przeskakujemy do tłukących się postaci.

Choreografia niektórych pojedynków jest co najmniej dyskusyjna, gdyż po usłyszeniu gadki o tym, że ten i tamten są najlepszymi wojownikami, spodziewałem się po bohaterach czegoś więcej. W ramach przeciwwagi otrzymujemy Legolasa, o którym nie mówi się nic, ale on sam z powodzeniem mógłby robić za jedną z pięciu armii. Należy tu także wspomnieć o scenie z jego udziałem, którą chyba żywcem wzięto z jakiejś platformówki, tylko po co?

Następnie mamy kwestię wątków pobocznych, dialogów i gry aktorskiej. Te pierwsze, wprowadzone w poprzednich filmach, tutaj zostały zakończone strasznie bezpłciowo, lub po prostu urwane i z wątpliwymi konsekwencjami, albo i brakiem tychże. Tu dochodzimy do dialogów, które są miejscami tak żenujące i z tak chamsko wciskanym w twarz moralizatorstwem, że podejrzewam, że George Lucas przekupił kogoś, byle coś od siebie napisać. Najbardziej na tym wszystkim tracą aktorzy. Freeman ma niewiele do gadania, więc snuje się od ujęcia do ujęcia, rozterki/szaleństwo postaci Armitage’a zostało okraszone strasznie tandetną sceną z płynnym złotem, przez co nie zwraca się nań wielkiej uwagi, Tauriel, Thranduil i Kili padli ofiarą wspomnianych wcześniej paskudnych dialogów, pozostałe krasnoludy tylko tyle, że są. Całość poprzetykano minimalną ilością nijakiego poczucia humoru. Większą frajdę sprawiało zgadywanie, które ze scen zostaną wydłużone w wersji Extended.

Bitwa pięciu armii może się podobać zwłaszcza, jeśli ktoś lubi ładne wizualnie sieczki w klimatach fantasy, ale mnie ona nie przekonała. Dla mnie była męcząca i bardzo często po prostu słaba. Wydaje mi się, że pierwotna koncepcja, by z książki zrobić 2 filmy zamiast trzech, byłaby lepszym rozwiązaniem, pozwalającym lepiej rozłożyć dynamikę poszczególnych odsłon. Cóż, wyszło, jak wyszło. Moja ocena: 3-.

wtorek, 23 grudnia 2014

Superman: Doomsday

Przyznam, że po strasznie słabym Brainiac Attacks nie spieszyło mi się do kolejnego filmu o największym harcerzyku pośród bohaterów DC nawet, jeśli trzon opowieści stanowił głośny event: The Death of Superman. Ku mojemu zdziwieniu, film okazał się całkiem dobry, ale po kolei.

Jak już wspomniałem, głównym pomysłem jest ten z eventu komiksowego. I w zasadzie tylko pomysł wykorzystano, całą resztę zmieniono: pochodzenie Doomsdaya, jego potyczki z Justice League, relacje Clark-Lois, powrót Kal-Ela itd. Fabuła zdaje się też ignorować wiele odsłon animowanego uniwersum (wspomniana Justice League oraz np. Young Justice), przez co widowisko naraża się nie tylko purystom komiksowym, ale i fanom dotychczasowego dorobku DCAU. Jeśli jednak na moment zapomnieć o tych dwóch aspektach, to Doomsday może się spodobać.

Na dzień dobry wita nas zupełnie nowy projekt postaci oraz kompletnie wymieniona obsada. O ile ten pierwszy jest dyskusyjny, o tyle nowi ludzie to ekipa nie w kij dmuchał, przez co potrafi zrobić dobre wrażenie swoją grą aktorską.

W trakcie seansu szybko dochodzimy do wniosku, że widowisko, w przeciwieństwie do poprzednich animowanych Supermanów, nie było robione, by bezpiecznie je wciskać dzieciom, a dorosłych zanudzać. Temu filmowi jest bliżej do niektórych Batmanów – starszy widz nie jest traktowany jak kretyn, a kilka zwrotów akcji/scen potrafi wywołać reakcję typu: o kierwa… oni naprawdę to zrobili?! Wisienką jest cameo animowanego Kevina Smitha, który komentuje obecność mechanicznego pająka (jak ktoś nie wie, o co chodzi, polecam fragment pierwszego An Evening with Kevin Smith, poświęcony Supermanowi).

Podsumowując, jeśli ktoś chce poważniejszego Supermana, ale utrzymanego w kanonie około DCAU-komiksowym, zamiast nakreślonego przez Zacka Snydera w Man of Steel, Doomsday jest idealnym wyborem. Moja ocena: 4.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Superman: Brainiac Attacks

Co prawda wpis mało świąteczny/zimowy, ale przez wzgląd na bałagan w życiu na przestrzeni ostatnich tygodni nie mogłem pozwolić sobie na nic innego, zaś ten film (jak i wiele innych tytułów powiązanych z komiksami) leżał na mojej liście już od dawna.

Tytuł mówi sam za siebie, więc przejdę do rzeczy około filmowych. Pomimo tego, iż projekty postaci, animacja, czy żywe kolory nawiązują do serii animowanej, sam film nie jest z nią związany. Brak tu jakiegokolwiek odniesienia do linii czasowej, czy wydarzeń dotyczących poszczególnych postaci. Stanowi to tak zaletę, jak i wadę. Zaletę – gdyż bez względu na znajomość uniwersum DC, można sobie BA obejrzeć i nie martwić się, że coś nam umknie. Wadę – jeśli ktoś lubił TAS, to ta odsłona jest po prostu wtórna i nudna.

Zgodnie z tym, do czego już nas animowane odsłony DC przyzwyczaiły, obsada jest naprawdę mocną stroną. Problem pojawia się przy interpretacji niektórych bohaterów, np. Lexa Luthora, który mimo swojego wyglądu z  TAS zachowaniem przypomina Gene Hackmana z Supermana z 1978, a nie każdemu taka przerysowana wizja może pasować.

Przy oprawie muzycznej również odnosi się wrażenie, że ktoś się mocno inspirował wyżej wspomnianym filmem. Problem polega na tym, że tutaj chyba na siłę twórcy starają się, jakby tu jeszcze przerobić znane motywy na takie robiące większe wrażenie. Zamiast tego otrzymujemy kakofonię, od której uszy bolą.

Napisałem wcześniej, że osoba nieznająca komiksowego tła może obejrzeć film bez jakiejkolwiek straty. Prawda, co nie znaczy, że tak zrobi. Braniac Attacks mimo niespecjalnie długiego czasu trwania wlecze się niemiłosiernie. Jest nudny, pusty i wygląda tak, jakby ktoś fabułę dopisał do scen demolki, przez co mogą obejrzeć tylko fani tej ostatniej, lub najwięksi fanatycy DC. Moja ocena: 2-.