niedziela, 26 czerwca 2022

Moon Knight – Season 1

Naprawdę mam dość tego, co Marvel wyczynia w czwartej fazie MCU. Ostatnio nie ma opowieści, w której główny bohater nie byłby gnojony na potęgę. Do niedawna paskudzili postacie, które przynajmniej zdołały zrobić coś heroicznego, ważnego, zanim zostały zastąpione żeńską lub etniczną kalką, albo kompletnie zbesztane. Moon Knight tego szczęścia nie ma. Od pierwszego odcinka dostaje po głowie.

Zacznijmy od tego, że tytułowego Moon Knighta obejrzycie może przez 5-10 minut… w całym sezonie. Jego wstawki są zbrodniczo krótkie. Uzupełniają je występy Mr Knighta, który w przeciwieństwie do komiksowego intelektualisty o umyśle ostrym jak brzytwa, tutaj jest straszną pierdołą przepraszającą za to, że musi komuś dać po gębie. W zasadzie jego pierwszy występ sprowadza się do tego, że non-stop nim rzucają. Nawet jeśli brać pod uwagę aspekt: bohater dopiero uczy się swoich nadnaturalnych zdolności, to potraktowano go nierówno. Dla porównania gdy Layla otrzymuje swoje moce (choć i bez nich jest tak uber zajebista, że ratuje Marca/Stevena przy każdej okazji), od razu wymiata i jeśli dostanie bęcki, to tylko dlatego, iż fabuła tak dyktuje, a nie z powodu braku wprawy.

Osobowości MK również są nierówno potraktowane. Marc jest najemnikiem i już coś tam potrafi jako awatar Khonshu, ale poświęca mu się mało czasu, bo zwyczajnie zakończyłby temat zbyt szybko. Zamiast tego większość seansu spędzamy z pierdołowatym Stevenem. Problem polega na tym, że oryginalny Steven był dokładnym przeciwieństwem serialowego. Steven Grant w materiale źródłowym to finansjer i bogacz, a nie słabo ogarnięty pracownik sklepu z pamiątkami w muzeum. Z punktu widzenia obecnej polityki Marvela jest to zbyt samodzielny i zaradny facet, by pozwolić mu hasać na ekranie. Ba, w drugiej połowie sezonu MK jest martwy przez bodaj 1,5 odcinka i o ile aspekt psychologiczny wypada wtedy nieźle, o tyle sam fakt, że bez pomocy z zewnątrz znowu nie podoła, tylko utwierdza w przekonaniu o odzieraniu z samodzielności.

Nie rozumiem też decyzji wrzucenia widza w środek akcji, zamiast pokazać pochodzenie Moon Knighta chronologicznie. Dałoby to wiarygodność w przypadku braku ogarnięcia mocy i nie trzeba byłoby blokować ich sztucznie poprzez niewprawną drugą osobowość. Ponadto sama fabuła jest pełna większych i mniejszych bzdur, które sztucznie wydłużają czas trwania lub powodują trzaśnięcie się dłonią w czoło. Np. w finale w środku walki, w której fruwają samochody, kule świszczą, a poszczególne postacie tłuką się, ile wlezie, jedna zabłąkana duszyczka, kompletnie niezestresowana otaczającą ją sytuacją, miała czas i stalowe nerwy, żeby zapytać Laylę, czy jest egipską superbohaterką. Serio nie było lepszego momentu?! Normalny człowiek spierdziela, ile sił w nogach, a nie zatrzymuje się na pogaduchy.

Kolejnym gwoździem do trumny (albo sarkofagu) są efekty specjalne. Ich jakość jest tak paskudna, iż nawet autorzy stosują je bardzo oszczędnie i zawsze nocą/w ciemnym otoczeniu. O ile normą są próby maskowania właśnie za pomocą tego ostatniego patentu, o tyle tutaj nawet to nie pomaga, bo wciąż widać, z jaką żenadą mamy do czynienia.

Współczuję Oscarowi Isaacowi. Zawsze, gdy próbuje wbić się w mainstreamową franczyzę, jego postać jest dymana bez mydła. Przykładami z ostatnich lat są X-Men: Apocalypse, Star Wars Disneya, a teraz także Moon Knight. A szkoda, bo on sam odwala tutaj kawał przyzwoitej roboty i np. jego kłótnie między osobowościami to rarytas pokroju tych odstawianych przez aktorów dubbingowych grających kilka postaci w tej samej scenie. Pozostali aktorzy również starają coś tam wycisnąć z danego materiału. No może Ethan Hawke wyszedł zbyt stonowany jak na łotra.

Z zalet na pewno wymienię walki (oprócz tej między Khonshu i Ammit) oraz elementy egipskiej mitologii tworzące świetny klimat. Duża w tym zasługa muzyki i przyzwoitych zdjęć. Dobrze też wypada kostium Moon Knighta w akcji. Tak, jako CGI jest nadal fatalny, ale już zastosowanie w różnych sytuacjach (jak choćby przybranie kształtu księżyca) bywa pomysłowe i praktyczne.

Chciałem polubić Moon Knighta. Był to bodaj jedyny serial z nowych Marveli, na który autentycznie czekałem. Zamiast tego dostałem słabe widowisko, pisane przez kogoś, kto nie rozumie materiału źródłowego lub ma go w poważaniu (a wraz z nim fanów). Nie mam pojęcia, do kogo jest kierowany taki potworek. Do mnie nie trafił. Moja ocena: 2.

niedziela, 19 czerwca 2022

Morbius

Naprawdę chciałem polubić ten film. Oczekiwałem, że w najgorszym wypadku otrzymam średniaka pokroju Venoma, ale przynajmniej o wampirach, które piją krew i są drapieżnikami, a nie chowają się przed słońcem, bo im się gęba błyszczy. Niestety, Morbius nie był w stanie osiągnąć nawet tego.

Widowisko otwiera scena, która automatycznie skojarzyła mi się jako dziwna hybryda Jurassic Park i Batmana… Zaraz potem następuje ekspozycja tak oklepana, że jak już zapamiętacie, kto jest kto (raptem cztery postacie), z automatu będziecie w stanie przewidzieć przebieg fabuły. Najgorsze jest to, że nie da się pomylić, przez co nawet próba zrobienia zwrotu a’la Keyser Söze wypada co najwyżej śmiesznie.

Cała reszta to festiwal face palmów. Jared Leto – w sumie nie wiadomo, po co tam jest. Jego materiał jest tak słaby, że facet nijak nie ma pola do popisu i wygląda na ciągle zmęczonego. Walki tradycyjnie toczą się nocą, więc z widocznością jest słabo, choć nie tak tragicznie jak w pierwszym Venomie. Mało tego, dałoby się je przeżyć, gdyby nie fakt, że oprócz stosowanej ciemnicy są notorycznie przerywane idiotycznymi zbliżeniami, przez które traci się orientację i ochotę na dalsze oglądanie.

Aktorsko jest słabo i w większości wypadków irytująco (zwłaszcza w przypadku policjantów prowadzących śledztwo w sprawie Morbiusa). Bronią się jedynie Matt Smith, który chyba najlepiej bawi się na ekranie, oraz Jared Harris, który dwoi się i troi, aby wycisnąć jakikolwiek dramatyzm ze swojej postaci.

Na koniec kompletnie od czapy otrzymujemy scenkę, w której Michael Keaton jako Vulture jest przerzucony z MCU do świata Morbiusa i Venoma, a następnie proponuje temu pierwszemu stworzenie drużyny. Nie mam pojęcia, czy to kolejna próba po The Amazing Spider-Man położenia fundamentów pod Sinister Six (tylko jak to się ma do jego wypowiedzi, że zrobiliby dużo dobrego?), czy jeszcze coś innego, jednak w trakcie seansu da się wypatrzeć urywki i nagłówki artykułów z Daily Bugle, które potwierdzają istnienie takich postaci jak Rhino, Chameleon i Black Cat.

Obawiam się, że Sony mogło zachłysnąć się sukcesem finansowym Venoma 2 i ostatniego Spider-Mana. W Morbiusie wyszły im niektóre elementy scen akcji (ale nigdy całe sceny), wspomniane smaczki na temat innych postaci oraz kreacje Harrisa i Smitha. Pozostałe składowe są nudne, przewidywalne i niespecjalnie się kleją. Może gdyby polecieć w górę z kategorią wiekową, dać postaci Morbiusa więcej czasu na rozkręcenie się i targające nim rozterki na tle człowiek kontra bestia, wyszłoby coś ciekawszego. Tymczasem efekt końcowy nie podołał zadaniu. Mógł być współczesny Dracula, wyszedł wampir bez zębów. Moja ocena: 2+.

niedziela, 12 czerwca 2022

Top Gun: Maverick

Najkrótsza wersja tego tekstu, jaką mogę napisać, to: Jeśli lubicie oryginał, Maverick jest pozycją obowiązkową. A teraz sio do kina/przed ekran! Gdyby to nie wystarczyło, poniżej znajdziecie więcej (mam nadzieję przekonujących) argumentów.

Akcja filmu toczy się 36 lat po wydarzeniach z TG. Maverick jest reliktem przeszłości, bardzo niewygodnym dla dowództwa, ale wciąż piekielnie zdolnym pilotem, którego rzucają od placówki do placówki. Skojarzyło mi się to z jedną sceną. W The Expendables 2 na widok starego samolotu jeden z weteranów kina akcji mówi: „That thing belongs in a museum.” Na co drugi: „We all do.” W Mavericku Tom na podobną zaczepkę odpowiada wbrew kolegom z branży: „Maybe so, sir. But not today.” I ta jedna linia doskonale podsumowuje cały film.

Pan Cruise i spółka udowodnili, iż staroszkolne kino akcji nie umarło. Twórcy nikomu się nie przymilali, nie ugrzeczniali niczego, mieli w poważaniu współczesne trendy. Po prawdzie – wcale nie musieli. Już oryginał był naturalnie zdywersyfikowany. W sequelu wystarczyło zrobić to samo. Nie ma tu durnego podkreślania, jak to ktoś jest innego koloru skóry lub innej płci i dlatego należy się uwaga. Nie – tutaj każda postać po prostu pokazuje, w czym jest dobra i dlaczego zasłużyła na miejsce w Top Gun. Jedynym argumentem przeciwko młodemu zespołowi jest może być znikoma ilość czasu antenowego poświęconego na rozwój bohaterów, ale moim zdaniem to i tak ich osobowości zostały nakreślone lepiej niż w oryginale. No bo bądźmy szczerzy: ilu z was jest w stanie wymienić pilotów innych niż Maverick, Goose, Cougar, Iceman, Slider, Viper i Jester, a następnie powiedzieć, kto i czym się charakteryzuje? Obstawiam, że część z tych wymienionych pomylicie od razu, jeśli nie pamiętacie konkretnej sceny lub aktora, a przecież to nawet nie połowa wszystkich uczestników. TG:M tego błędu nie powtarza. Co więcej – prezentując nowy zestaw protagonistów nie podkopał reputacji weteranów. Niestety, współczesne kino ma nieprzyjemny zwyczaj robienia z tzw. legacy characters ostatnich ofiar losu i tym samym wmawiać widzowi, iż jest to pora oraz powód przejścia na emeryturę. Gdyby przytoczyć jakieś stare franczyzy, którym udało się nie popełnić tego błędu, można śmiało wspomnieć o serii Rocky (wraz ze spinoffami Creed), Rambo oraz Cobra Kai (abstrahując od poziomu fabuły poszczególnych tytułów). Teraz do tego grona dołącza Maverick. Pete Mitchell pokazuje pazur nie tylko młodzikom, lecz także przełożonym. Przy czym tez nie jest to jakieś mega przegięcie. Nawet biorąc poprawkę na całą dozę kiczu i naciągania wątków fabularnych (że o realizmie nie wspomnę), jeśli ktoś ma dostać łomot od życia – dostanie. Niesnaski między poszczególnymi osobami dotyczą nie tylko udziału w misji i potwierdzenia swojego statusu. Przewijają się też motywy mocno personalne, a żeby było ciekawiej, wcale nie tak oczywiste, jak to zwiastun oraz znajomość TG sugerują. Na koniec tej części wpisu muszę wspomnieć o wątku miłosnym, który zaskakuje. Nie swoją oryginalnością, czy uroczą chemią między uczestnikami zajścia, tylko tym, kim jest partnerka Pete'a (i nie chodzi o aktorkę). Gdy odświeżałem sobie Top Guna po seansie sequela, kopara mi opadła, bo zorientowałem się, że to nie jest nowa postać stworzona na potrzebę TG:M. To jest ktoś, kto w filmie z 1986 nie jest obecny fizycznie, ale wspomina się o niej parokrotnie w trakcie seansu. Przez co jej udział w Mavericku ma ręce i nogi.

Pisząc o Mavericku nie sposób nie wspomnieć o bodaj najważniejszej składowej widowiska – popisach lotniczych. Już pierwsza część zawiesiła poprzeczkę dość wysoko jeśli chodzi o efekciarstwo i trzymanie oglądającego na krawędzi fotela. Jakkolwiek ciężko w to uwierzyć, następca przebija go o kilka długości i nie jest to zasługa CGI. Lwia część tego, co autorzy prezentują podczas seansu to autentyczne przeloty. Komputer dokleja tylko nieznaczne elementy i robi to na tyle dyskretnie, żeby nie przerywać chłonięcia spektakularnej akcji.

O ile pierwowzór fabułą nie grzeszył (bo ostatnia walka zawsze słabo mi się kleiła z resztą opowieści), o tyle drugi film stara się wszystko poukładać: miejsce Pete’a w świecie, relacje z Roosterem, Icemanem i kilkoma innymi osobami, a także powód, dla którego Mitchell wraca jako nauczyciel. Ten ostatni aspekt strasznie mnie wynudził. Zaznaczę, iż tutaj przewinie się spoiler. Jak ktoś chce go pominąć, zapraszam do kolejnego akapitu. 3… 2… 1… Otóż przyczyna całego zamieszania to wypisz, wymaluj finał czwartego epizodu Star Wars, który ktoś na siłę chciał wcisnąć w ramy realizmu. Serio – jest przelot kanionem, unikanie stanowisk strzeleckich po drodze, mierzenie do celu o małej średnicy, zniszczenie, ucieczka i uważanie na wrogie myśliwce. A że na powierzchni Ziemi lot wygląda inaczej niż w kosmosie, mamy pretekst do żyłowania pilotów w ekstremalnie trudnych warunkach. Niezależnie od jakości tego pomysłu i mojego marudzenia na temat bezczelnej kalki, tak naprawdę właśnie ten naciągany zamysł sprawia, iż fabuła Mavericka bardziej trzyma się kupy niż poprzednika.

Powyżej opisany cwancyś fabularny to jedyne, co sprawiło, że obniżam ocenę z 5 do 4+. Jeśli wam nie robi różnicy takie w sumie głupawe skojarzenie, możecie śmiało pokusić się o pełnoprawną 5. Maverick to podręcznikowo zrealizowany sequel, pełen efekciarstwa oraz rozmachu, szanujący swoje korzenie i fanów. Zasługuje na to, by oglądać go na jak największym ekranie. Gdyby powstawały tylko takie sequele, mielibyśmy naprawdę dużo więcej zadowolonych kinomanów.