niedziela, 27 listopada 2022

Pet Sematary (2019)

Rozumiem zamysł ponownej adaptacji, bo sporo takowych nakręcono i czasami kolejne wypadały lepiej. Najlepszymi przykładami niech będą Dracula i Frankenstein. Problemem w przypadku utworów Kinga jest to, iż rzadko kiedy (jeśli w ogóle) nowe wersje są lepsze od poprzednich. Nie inaczej jest z Pet Sematary.

Smętarz opowiada o losach rodziny Creedów, która przeprowadza się w okolice miasteczka Ludlow. Najważniejszą informacją na samym początku jest to, iż ich dom stoi bezpośrednio przy niebezpiecznej drodze, którą dzień w dzień zapierdzielają tiry. Te ostatnie są przyczyną uśmiercenia wielu zwierzątek okolicznych dzieci. Przez lata kolejne pokolenia małolatów tworzyły cmentarz dla zwierząt, dzięki czemu jakoś godziły się ze śmiercią jako taką. Jednak nie każdemu to pasowało. Ci odmawiający naturalnej kolei rzeczy udawali się za cmentarz, w miejsce skrywające mroczną tajemnicę.

Gdy podchodzi się do książki na świeżo, ma ona szansę nas zaskoczyć (choć nawet wtedy coś tam świta z tyłu głowy). Czym się wyróżnia, to narastającym niepokojem. Czytelnik wręcz czuje, że zaraz dojdzie do czegoś nieprzyjemnego, ale King wydłuża to oczekiwanie do granic możliwości. Natomiast film w pierwszej scenie chlapie krwią, a potem udaje, że dopiero teraz się zaczyna. Napięcie rozwalone w pierwszych sekundach, no gratulacje. Niestety, nawet jeśli ktoś nie zna Smętarza, ale ma pojęcie o horrorach jako takich, szybko doda dwa do dwóch, zanim cokolwiek pojawi się na ekranie. Przez co kolejne punkty fabularne odhacza się pro forma.

Dla osób znających oryginał zafundowano kilka zmian. Tutaj omówię też spoilery, więc jeśli komuś jeszcze zależy na unikaniu tychże, zapraszam do następnego akapitu. Istotną zmianą numer jeden (zaaprobowaną przez samego Kinga) jest zabicie innego dziecka. W oryginale pod kołami ciężarówki ginie Gage, młodszy syn Creedów. Tutaj jeden z autorów uśmiercił Ellie, gdyż jako ojca dziewczynki potencjalna śmierć córki uderzała go mocniej. Z perspektywy widza różnica między książką lub adaptacją z 1989 jest taka jak wybór między Laleczką Chucky, a japońską Klątwą. Przy czym Gage wypada trochę upiorniej. Kolejną zmianą, która była także w pierwszej wersji filmowej, jest brak żony Juda. Szkoda, bo to scena z jej udziałem była przyczyną pokazania Louisowi, co znajduje się za cmentarzem. Najbardziej zaskakującą modyfikacją było jednak zakończenie. Przyznam że pomimo jego niekanoniczności podobało mi się jak diabli. Finałowa scena jest dla mnie dużo bardziej przerażająca niż to, co zaserwował mistrz grozy.

Oba filmy mają podobny czas trwania: godzina i 40 minut. Jednak wersję z 1989 ogląda się szybko, a ta się wlecze. Nie potrafi wygenerować napięcia, zainteresowania, ani przestraszyć. Jest to nudna, rzemieślnicza robota. Najbardziej żal mi autora muzyki, bo to jedyny element, który stara się wywołać jakieś emocje. Podejrzewam wręcz, że gdyby jej użyć do porządnego horroru, zadziałałaby dużo lepiej.

Jeśli już zdecydowaliście się zmęczyć Pet Sematary (2019) i znacie książkę lub poprzednią wersję, to przynajmniej obejrzyjcie go dla samego finału. W przeciwnym razie nie ma sensu się katować i nudzić przez półtorej godziny, żeby cokolwiek odczuć i posłuchać dobrej ścieżki dźwiękowej. Moja ocena: 2+.

P.S. Pochwała muzyki nie dotyczy coveru piosenki Pet Sematary z napisów końcowych, gdyż ta wersja brzmi, jakby nie mogła się zdecydować, czy jest Pet Sematary zespołu The Ramones, czy (Don't Fear) The Reaper zespołu  Blue Öyster Cult.

niedziela, 20 listopada 2022

Prey (2022)

Ostatni film o Predatorze był do bani. Ja rozumiem, że cała seria nigdy nie była przesadnie ambitna, ale to nie usprawiedliwia traktowania widza jak idioty, który zaakceptuje każdą bzdurę. Odbiło się to na popularności serii do tego stopnia, że wielu oglądających zwyczajnie zapomniało, że w ogóle taki film powstał. I właśnie na takim gruncie przyszło autorom Prey wyhodować nową odsłonę. Co gorsza, zapowiedzi nie zwiastowały niczego dobrego.

Główna bohaterka, pochodząca z plemienia Comanche Naru, chce udowodnić, że podobnie jak mężczyźni może polować. Pal licho, że jest mniejsza od nich i słabsza fizycznie. Ta warstwa zalatuje współczesnymi poglądami, które nie wszędzie mają rację bytu. Nie mam pojęcia, czy w plemionach indiańskich faktycznie znajdowały się takie jednostki, którym nie w smak było wpisanie się w rolę narzuconą przez ich społeczeństwo, jednak mam nadzieję, iż rozumiecie, skąd te moje obawy. W dzisiejszym klimacie panującym w Hollywood wręcz obstawiano, że Predator połączy siły z Naru i będą walczyć przeciwko białym kolonistom. Mimo że opowieść jest fikcją, to jednak osadzono ją w realiach, które jak najbardziej miały miejsce i wolałbym, żeby te odzwierciedlono prawidłowo, nawet jeśli nie każdy lubi to, co w przeszłości ludzkość wyprawiała lub jak była zorganizowana.

Ok, ponarzekałem sobie na współczesne trendy, które mogą odstraszyć potencjalnego widza i powodują jedną wtopę fabularną. Co pozytywnego zaoferował mi Prey? Dużo rzeczy. Po pierwsze czuć klimat polowania. Zarówno postacie ludzkie (Comanche oraz Francuzi), jak i nowy Feral Yautja są pokazywani od tej strony. Każdy ma swoje metody, każdy podchodzi inaczej. Największym zaskoczeniem była dla mnie Naru. Nie jest ona babochłopem, nie nagina zasad fizyki pokonując dużo większych przeciwników w otwartej walce siłowej. Nie potrafi wszystkiego od razu jak Rey Palpatine. Poza tym jest uparta jak osioł. I BARDZO DOBRZE! Dziewczyna jest pomysłowa, kojarzy fakty, nowych umiejętności uczy się poprzez powtarzanie do zarzygania, popełnia błędy, wyciąga wnioski i biegnie dalej. W walce polega na szybkości, zwinności i pomysłowości. Nie robi wielkich pułapek z kawałów drzew, ani nie rzuca ogromnymi kamieniami, ale też potrafi umiejętnie i po swojemu wykorzystać otoczenie.

Po drugie: zdjęcia. Biorąc pod uwagę kreatywność, jaką wykazano się przy scenach walk (i mam tu na myśli zarówno te ze zwierzyną, jak i Predatorem), są one bardzo przejrzyste i łatwe do śledzenia. Nawet sporadyczne zbliżenia (bez których można się obyć, ale cóż…) niespecjalnie zakłócają odbiór. Wiele ujęć można spokojnie zastopować, żeby zrobić z nich tapetę na pulpit lub wydrukować w dużym formacie i dać na ścianę w antyramie.

Po trzecie: reszta. Wreszcie jest kogo pochwalić za aktorstwo. Pewnie, że nie będą to oscarowe kreacje, ale nie odrywają od seansu i nie sprawiają wrażenia oglądania filmu klasy Z. Choreografie są kreatywne i dynamiczne, nie nużą, ale i nie ciągną się w nieskończoność. Finałowe starcie wręcz zaskoczyło mnie tym, że trwało tak w sam raz na możliwości postaci. Do tego efekty specjalne, kostiumy i charakteryzacja świadczą o jakimś wysiłku włożonym w produkcję.

Na koniec ponarzekam na kilka pierdół. Największą z nich jest to, że Prey nie straszy i nie trzyma w napięciu. Ładnie wygląda i brzmi, ale nie sprawi, że będziecie siedzieć na krawędzi fotela z niepokoju. Trochę za bardzo stara się też naśladować pierwszego Predatora i przeważnie tylko po to, by pokazać, że chce to samo zrobić po swojemu. Np. Naru też wpada w błoto, jak Arnie… ale w zupełnie innych okolicznościach i w celu ogarnięcia innej umiejętności, zaś podobny patent na pokonanie kosmity uzyskuje po swojemu. Nawiązanie do pistoletu z Predatora 2 było kompletnie zbędne. Mało tego, wylądował w takich rękach, że jeśli chcą wyjaśnić, jak znalazł się w miejscu znanym z P2, potrzebują przynajmniej jeszcze jednego filmu… który poniekąd zapowiedziano w animacji przed napisami końcowymi. No i zakończenie nie jest jakieś specjalnie udane. Naru może wygrała i była motorem napędowym fabuły, lecz w rezultacie przez nią zginęli wszyscy wojownicy/łowcy, więc cały ciężar ochrony, zapewnienia żarcia i wyszkolenia nowych spada na nią. Nie wspominając o potencjalnym sequelu, w którym zagrożenie może być większe.

Prey może się podobać, zwłaszcza jeśli nie znacie lub nie przywiązujecie wagi do poprzednich odsłon serii. Może też być tylko Ok, bo jednak na wielu płaszczyznach jest produkcją wtórną przez niepotrzebne kopiowanie oryginału. Przez co dla mnie jest to: 3+, podczas gdy dla innych może to być: 4.

niedziela, 13 listopada 2022

Victor Crowley

Po trzech częściach Hatchet nie spodziewałem się czwartego filmu. Ale z drugiej strony właśnie z tego słyną slasherowe tasiemce. Akcja Victora rozgrywa się 10 lat po wydarzeniach z felernej nocy przedstawionej w poprzednikach. Crowley zyskał przydomek Bayou Butcher, jednak żeby było śmieszniej, ogół społeczeństwa podejrzewa o te zbrodnie jedynego ocalałego: Andrew Yonga, który promuje swoją książkę opisującą tamtą rzeź. Jeden z programów z jego udziałem ma zostać nagrany na oryginalnym bagnie. W międzyczasie w tym samym miejscu mała ekipa filmowa kręci zwiastun, dzięki któremu chcą zebrać fundusze na nakręcenie właściwego filmu. Autorka tegoż jest wielką fanką Yonga.

Dla osób, które ominęły wcześniejsze odsłony lub o nich zapomniały, VC rozpoczyna się sceną prezentującą podstawowe możliwości antagonisty oraz streszczeniem pochodzenia potwora opowiadanym przez dziecko. To ostatnie ma coś w sobie z połączenia Koszmaru z ulicy Wiązów z Halloween. Tak naprawdę to właśnie ten krótki monolog ma jakiekolwiek znamiona historii o duchach opowiadanych przy ognisku i odrobinę klimatu grozy. Całej reszcie (nawet uwzględniając rzeź i hektolitry krwi) bliżej do piątego filmu o Chuckym.

O ile podobały mi się praktyczne efekty specjalne (zarówno u trupów z wypadku, jak i ofiar Crowleya), charakteryzacja i krwistość zabójstw (choć nawet tu palmę najgłupszego zbiera to z ręką z telefonem, którą VC wkłada ofierze przez krocze z takim impetem, że wchodzi ustami), o tyle nie podoba mi się, że trzeba naczekać się pół seansu, aż Victor na dobre się rozkręci. Pierwsze morderstwo kończy się gdzieś w szóstej minucie, do następnego dochodzi w okolicach 45, zaś cały seans trwa 82 minuty. Podziwiam, że komuś chciało się dać tyle czasu antenowego naciąganej nawet jak na realia slashera fabule oraz naprawdę durnym postaciom. Kolejnym problemem jest to, że odstępy między morderstwami są długie, a umieszczenie sporej części akcji na zamkniętym wraku, do którego Crowley próbuje się dobrać, jeszcze bardziej spowalnia tempo.

Zakończenie to już w ogóle zlepek dziwnych pomysłów. Crowley kończy podobnie jak w trzecim Toporze, tradycyjnie następuje nagłe urwanie sceny tylko po to, by dorzucić jeszcze jedną w napisy, zwiastującą piątą część i powrót Marybeth niczym Laurie Strode w Halloween (2018).

Od strony praktycznej jest na co popatrzeć (bo część praktyczna i dbałość o szczegóły są najlepsze w serii) i z czego porechotać. Niestety autorzy każą za długo czekać na te smaczki, przez co seans się wlecze, a widz ziewa. Można obejrzeć raz w ramach maratonu, ale jeśli piąta część (wbrew zapowiedzi) nie powstanie, tę można sobie darować. Moja ocena: 2+.

niedziela, 6 listopada 2022

Back 4 Blood

Pomimo upływu lat nadal lubię wracać do obu części Left 4 Dead. Jednak nawet mimo sympatii czasami chciało się czegoś nowego w tej konwencji, ale na Left 4 Dead 3 już od dawna przestałem liczyć. Niespodzianką okazała się dla mnie zapowiedź Back 4 Blood, które z grubsza mogłoby być sequelem tej dylogii, zaś wrażenie to potęguje fakt, iż za ten tytuł odpowiadają osoby, które kiedyś pracowały przy L4D. Po ograniu tytułu mogę stwierdzić, że B4B można traktować jako duchowego następcę, ale nie do końca sequel. Między obydwoma tytułami jest jedna ogromna różnica w rozgrywce, która może odrobinę zniechęcić do B4B, ale do tego jeszcze dojdziemy.

Schemat rozgrywki jest podobny do wspomnianych już gier. Gracze wcielają się w czteroosobową ekipę, która ma serię zadań do wykonania na danym terenie. Nie ograniczają się już tylko do przejścia od punktu A do B, by uciec jak najdalej od apokalipsy. Tutaj walczą o przetrwanie, pomagają z zaopatrzeniem, eliminacją gniazd zombie i wieloma innymi zabiegami mającymi wprowadzić jakąś stabilizację w regionie. Naturalnie chodzi wyłącznie o pretekst, żeby sobie postrzelać do nieumarłych. Zmiany zaszły w organizacji akcji. Zaczynamy w obozie, gdzie możemy poćwiczyć strzelanie z każdej dostępnej broni oraz korzystanie z dodatków typu granaty. Do tego możemy ubrać postacie w odblokowane ciuchy, pomalować broń i skonfigurować sobie talię kart. Właśnie tu tkwi największa różnica między B4B, a L4D. W Left 4 Dead można wejść z marszu. Niezależnie od wybranej/przypisanej postaci i poziomu trudności zasady rozgrywki i dostępne środki są zawsze takie same dla wszystkich uczestników. Potencjalna porażka wynika przede wszystkim z niedogadania lub braku umiejętności. W Back 4 Blood da się to zrobić tylko na najniższym poziomie trudności. Dobór kart i postaci nie ma wtedy aż tak dużego znaczenia, ale jakiś stopień koordynacji działań jest nadal wymagany, zwłaszcza że zombiaków jest tu dużo więcej. No i właśnie, w przeciwieństwie do protoplasty, gdzie wybór awatara był stricte kosmetyczny, tutaj każda postać zapewnia sobie i drużynie inne premie. Działa też ta sama zasada, co w Vermintide – jeśli ktoś wybierze danego bohatera, druga osoba musi wziąć kogoś innego.

Karty to osobna para kaloszy. Każdy gracz ma swoją talię, z której przed każdą misją losuje kilka kart i aktywuje (przeważnie) jedną z nich. Karty mogą zwiększać statystyki postaci, broni, zasoby lub wprowadzać utrudnienia i dodatkowe nagrody. Efekty kart kumulują się, gdyż do już aktywnych dodaje się kolejne, losowane przed każdym etapem danej kampanii. Talia ma limit kart, w związku z czym warto stworzyć ich sobie kilka na różne sytuacje, bo w danej kampanii będziemy mieć ze sobą tylko jedną z nich. Tutaj trzeba zaznaczyć, iż początkowe karty nie należą do wybitnych, ot, pozwalają zapoznać się ze sposobem działania i konstrukcji talii. Nowe można uzyskać w trakcie gry, jako nagrody lub odblokować w obozie. Niestety, nie mamy wpływu na to, co się nam trafi. Tak więc jeśli mamy wymyśloną jakąś talię, w której brakuje kilku pozycji, pozostaje farmienie do skutku. To jest właśnie największa wada z punktu widzenia gracza, który chce sobie tylko postrzelać. Jeśli trafisz do zorganizowanego zespołu na wysokim poziomie trudności, istnieje duże prawdopodobieństwo, że cię nie przeciągną, bo mają w zespole czwartego, nieefektywnego członka. Zresztą nawet względnie zorganizowana ekipa z jakimś tam już arsenałem i taliami potrafi dostać solidny łomot na drugim poziomie trudności, bo ich talie nie są jeszcze tak zbudowane, jak mogłyby być. Gra dość słabo stopniuje zagrożenie. Odniosłem wrażenie, że na drugim poziomie zamiast dwa razy więcej przeciwników było ich w przedziale od cztery razy więcej do nieskończoności.

Są jednak aspekty, w których bez gadania B4B rządzi. Tak jak L4D nadaje się do luźnego strzelania nawet z doskoku, Back 4 Blood bryluje w długotrwałych rozgrywkach. Kampanię da się przerwać i kontynuować następnego dnia. Modyfikacje broni oraz wybrane wcześniej karty przechodzą z etapu na etap. Krótko mówiąc: im dłuższa kampania, tym bardziej wypasiona postać na jej finiszu. Aż żal ściska, gdy wraz z kolejną musimy zaczynać od zera, ale każdorazowy rozwój dostarczał mi mnóstwo frajdy. Arsenał jest bez porównania większy nawet od tego z L4D2. Dosłownie każdy ma szansę znaleźć tu swoją ulubioną spluwę i sposób na jej rozwój, a potem to już sama radość.

Rozwalanie przeciwników jest naprawdę satysfakcjonujące. Bryzgająca krew, odpadające części ciała, wybuchające zwłoki, wszystko przy akompaniamencie huku karabinów i ryków umarlaków. Przynajmniej połowa menażerii kopiuje przeciwników znanych z L4D, ale reszta to całkowicie nowe pomysły wprowadzające powiew świeżości (o ile tak można powiedzieć o nieumarłych) do prowadzonej rzezi. Jednocześnie środowisko wymaga więcej uwagi ze strony grającego, gdyż sposobów na zaalarmowanie hordy jest więcej i głupio byłoby, gdyby taka chmara trupów zleciała się tylko dlatego, że jakaś zabłąkana kula spłoszyła stado wron. Ponadto nowi przeciwnicy oznaczają nowe sposoby na atakowanie drużyny. Na odpowiedź na niektóre z tych zagrywek mamy dosłownie ułamki sekund i bez wsparcia pozostałych członków gówno szybko trafia w wentylator.

Back 4 Blood raczej nie zdobędzie nagród za grafikę, niemniej jednak postępu w stosunku do oryginału nie da się nie zauważyć, zaś dbałość o szczegóły stoi na takim poziomie, iż człowiek cieszy się, że gra nie zapewnia również wrażeń węchowych, bo trzeba byłoby grać z wiadrem przy biurku. Przy całym bałaganie panującym na ekranie (duża liczba postaci, efektów, pocisków, części ciał, ilość krwi itd.) nie zauważyłem spadków płynności. W grze sieciowej zdarzały się opóźnienia, ale wynikały z problemów z serwerami lub połączeniem.

Ostatnią rzeczą, o której chcę wspomnieć, jest rozgrywka solo. Boty są bardziej ogarnięte od tych z L4D, ale jako że sama rozgrywka jest bardziej złożona, eksplorowane tereny większe i wymagające (lub przynajmniej silnie sugerujące) komunikacji, ich asysta jest niespecjalnie przydatna. Tak, da się przejść większość gry (czasami za którymś podejściem), ale przy co większych maszkarach naprawdę czuć brak współgrających.

Back 4 Blood dałoby się w ciemno polecić, gdyby nie tych kilka potknięć: nierówny poziom trudności, potrzeba farmienia kart, słaby wariant solo. Jeśli żadna z tych rzeczy nie stanowi przeszkody, B4B zasługuje na 5, bo w pełni zorganizowanym składzie frajda z koszenia zombie jest przeogromna. W przypadku braku grupy, graniu z losowymi graczami lub solo, niechęci do ciągłego powtarzania rozgrywki w celu zdobycia jak najlepszych kart ocenę należy obniżyć do: 4.