niedziela, 26 stycznia 2020

Pół wieku poezji później

Najzabawniejszy w tym filmie jest chyba moment jego premiery – 7 grudnia 2019. Dlaczego to takie zabawne? Bo netflixowy Witcher pojawił się na platformie 20 grudnia. Zanim przejdę do opisu wrażeń, widowisko można obejrzeć za darmo na Youtubie.

Pierwsze z czym skojarzył mi się ten film, to komputerowy Wiedźmin. Podobnie jak w produkcji z 2007 roku, tak i film zaczyna się jakiś czas (tytułowe pół wieku później) po pogromie w Rivii. Tutaj również Kaer Morhen zostaje zaatakowane, a celem są zapiski dotyczące mutacji i tworzenia wiedźminów. Obrońcami siedliszcza są Eskel, Lambert i Vesemir, jednak przez wzgląd na brak Geralta, to Lambert wyrusza w świat, by wymierzyć sprawiedliwość. W swej podróży spotka Triss, która wypełnia misję dla loży czarodziejek, a na deser napatoczy się podstarzały Jaskier.

Jeśli komuś nie chce czytać się dalej, to od razu powiem: warto obejrzeć, nie ma co się zastanawiać. Natomiast co mnie urzekło? Większość rzeczy. Po pierwsze, wizja świata wiedźmina jest bliższa temu, co jest w książkach. Najlepszym przykładem jest postać Triss Merigold, której wygląd spaprała zarówno wersja Netflix, jak i komputerowa (każda w przeciwną stronę). Z innych rzeczy: Lambert nadal zasługuje na swój przydomek z pewnej fraszki, a w przypadku pancerzy i broni – postacie wiedzą, do czego służą.

Po drugie – sama opowieść. Nie wiem dlaczego, ale pasuje mi takie rozwinięcie sagi. Zarówno w kwestii braku Geralta, jak i pomysłu na dalsze losy świata. Nie chcę tutaj rzucać spoilerami, ale informacje posiadane przez antagonistkę filmu były dla mnie żywcem wyjęte z jednego z moich ulubionych uniwersów z papierowych RPGów. Fabuła opiera się na prostej konstrukcji rodem z niektórych opowiadań, a ponieważ nie jest to adaptacja, nie odczuwa się braku czegoś.

Po trzecie – realizacja. Takiej pracy kamery, zdjęć i kostiumów nie powstydziłaby się kinowa produkcja. Ujęcie, jakie towarzyszy Triss po wejściu do karczmy jest genialne. Nie ma bezsensownych zbliżeń, trzęsącej się kamery, a tło poszczególnych kadrów nigdy nie sprawia wrażenia, że pozostawiono bez sensu pustą przestrzeń (odczujecie to zwłaszcza w pewnej scenie, gdy jedna postać wygłasza ckliwą przemowę, a Lambert w tle robi swoje). Kostiumy zaprojektowano bardzo drobiazgowo, ale nie bez sensu, jak w niektórych artach fantasy (np. z podręcznika do czwartej edycji Warhammera Fantasy; polecam sprawdzić, jak „dyskretnie” wygląda tam złodziej, przemytnik lub dowolna postać przeładowana zwojami). Całości towarzyszy muzyka równie klimaciarska, co w Wiedźminie 3.

Niestety, przy okazji realizacji pojawiają się dwie dość istotne kwestie, które zgrzytają. Pierwszą z nich jest aktorstwo. Do większości głównych postaci nie można się przyczepić, zwłaszcza że otrzymujemy rodzynki pokroju Andrzeja Strzeleckiego oraz Zbigniewa Zamachowskiego, który niejako rozlicza się z roli Jaskra (chyba trochę jak Żebrowski dubbingujący Geralta u Netflixa – w obu przypadkach warto zobaczyć/posłuchać), ale są też typy pokroju Juliana, których stworzono z jakimś zamysłem (np. że ma być irytującym trutniem), a wyszło co najwyżej tak sobie. Drugą taką kwestią są walki. Netflixowy Witcher stawia na efekciarstwo, gry komputerowe starają się odwzorować techiniki z książek przy pomocy aktorów, a Pół wieku poezji… Wspominałem, że widać, że postacie wiedzą, do czego służy oręż i pancerze. No właśnie tutaj miałem wrażenie, że aktorzy chcą walczyć realnie, ale powstrzymuje ich narracja z książek. Przez co starają się adaptować manewry z kart powieści, ale brak w tym chęci albo jakiejś żwawości. Tak więc walki ogląda się bez entuzjazmu.

Niemniej jednak przy Pół wieku poezji później bawiłem się naprawdę dobrze. Po fanowskiej produkcji spodziewałem się czegoś bardziej na kształt wideo relacji z larpa (bo tak wyglądała większość fanowskich filmów spod znaku Star Wars, jakie widziałem), a dostałem profesjonalną produkcję, którą mimo jej mankamentów w dwóch dużych warstwach obejrzałem z niemałą przyjemnością. Moja ocena: 4+.

niedziela, 19 stycznia 2020

The Mandalorian – Season 1

Gdy ogłoszono ten serial, nie miałem oczekiwań. Byłem już zmęczony wojenkami wokół Star Wars i wytykaniem, kto jest fanem, a kto nie. Po seansie Solo wręcz zastanawiałem się, czy w ogóle iść na The Rise of Skywalker. Do tego całość zapowiadała się na coś w stylu: to nie Boba Fett, to inny Mandalorian i masz się z tego cieszyć, o! Aha… Światełkiem w tunelu było powiązanie Jona Favreau z projektem. Jeśli ktoś nie wie, o kogo chodzi, ten pan reżyserując pierwszego Iron Mana dał kopa na rozpęd całemu MCU. Pierwsze zdjęcia i zwiastuny dawały coraz więcej nadziei.

Założenie fabularne jest proste: tytułowy Mandalorian dostaje zlecenie, wypełnia je, ale po oddaniu celu misji zżera go sumienie. Zatem łowca nagród postanawia odebrać przekazaną istotę od byłego pracodawcy. Co automatycznie rysuje na jego plecach tarczę strzelecką. W pogoń ruszają wszyscy, którym pachnie nagroda za naszego bohatera, a że nie jest mała, to grupa zainteresowanych jest całkiem pokaźna.

Mandalorian korzysta z patentów podobnych do Republic Commando, Rogue One oraz innych tworów pokazujących uniwersum Gwiezdnych wojen od dość przyziemnej strony. Jedi są uważani za czarnoksiężników albo mit, zobrazowane lokacje są tak daleko od centrum Galaktyki, że przedstawiciele pozostałości Imperium muszą się liczyć z tym, iż dostaną łomot, a mieszkańcy tak daleko położonych planet nie mają lekkiego życia. Atmosfera automatycznie budzi skojarzenia z klasycznymi westernami oraz serialem Firefly. Zresztą nie tylko ona. Niektóre odcinki mają sceny lub wątki niemal żywcem wyjęte z takich produkcji, ale przybrane w gwiezdno-wojenne szatki.

Co odróżnia Mandaloriana od wielu współczesnych seriali, to że zamiast ciągłego paplania o wszystkim (na ciebie patrzę, Arrowverse) autorzy  w pełni wykorzystują wizualne medium, jakim jest telewizja. Akcja jest przejrzysta, intencje postaci wyraziste (nawet jeśli poziom aktorstwa nie u wszystkich był idealny), a poszczególne planety mają charakterystyczny klimat (ucz się, J.J!). Cholera absolutnym majstersztykiem jest to, że przez praktycznie 99,9% całego sezonu nie widzimy twarzy głównego bohatera, a Pedro Pascalowi nadal udaje się to zagrać tak, że nie ma wątpliwości odnośnie determinacji, wahania nastrojów, czy zamiarów postaci. Ostatni raz taki numer wywinął chyba Hugo Weaving w V for Vendetta. W większości (jeśli nie w każdym) odcinków są całe sekwencje, w których nie pada ani jedno słowo, widowisko chłonie się wyłącznie wzrokiem.

Muzyka doskonale wpasowuje się w całość, a efekty stanowią znany miks komputerowych z praktycznymi, ze wskazaniem na te drugie. Poczucie humoru jest obecne, ale nie nachalne. No może oprócz jednej sceny nabijającej się z celności szturmowców. Mnie akurat bawiła, ale widziałem już opinie, że akurat ta może się dłużyć.

Jest chyba tylko jedna rzecz, która mi zgrzyta w tym sezonie. Wspominałem o tym, że serial mocno opiera się o rzeczy znane choćby z westernów. Wręcz do tego stopnia, że odcinek o obronie wioski z automatu będzie kojarzył się ze Wspaniałą siódemką lub Siedmioma samurajami Kurosawy. I to uczucie towarzyszyło mi przez 6 z 8 odcinków. Fakt, nadal bawiłem się dobrze, ale osoby mniej odporne na wtórność mogą pokusić się o ocenę rzędu szkolnej 4. Jeśli o mnie chodzi i to, jak widzę współczesne Star Wars po sezonie Mandaloriana, powiem tak: This is the way: 5-.

niedziela, 12 stycznia 2020

The Witcher – Season 1

Jestem chyba jedną z niewielu osób, która akceptowała Cavilla w roli Geralta od początku. Gorzej było z całą resztą. Niestety, po seansie pierwszego sezonu to ostatnie wrażenie pozostało.

Zacznijmy od tego, że jeśli ktoś uwierzył w jakąkolwiek obietnicę albo sam sobie wmówił, że będzie to wierna adaptacja, to może od razu sobie darować seans. Zgadza się tutaj może z 5% całości, natomiast różnice można wymieniać bez końca. Począwszy od małych rzeczy typu brak pionowych źrenic, poprzez zmiany wyglądu i charakteru postaci, ingerencję w fabułę, sposób działania magii, kończąc na dorzucaniu niepotrzebnych wątków od siebie.

Ok, udajmy na moment, że książki nie mają dla nas znaczenia, nie wiem, wyrzuciliśmy je przez okno albo w ogóle ich nie znamy. Co w takiej sytuacji? W takiej sytuacji dużo zależy od waszej tolerancji na brak konsekwencji i chęci odmóżdżenia się. Skoro pomijamy wierność oryginałowi, obsada nie wypada źle. Każdy daje z siebie tyle, na ile pozwala mu napisany materiał. Serio. Geralt jest mrukiem, Jaskier jest upierdliwy, a Yennefer udaje, że ma wszystko w poważaniu. Pozostałe postacie im nie ustępują i jeśli zwalić na kogoś winę, to na scenarzystów, a dlaczego, o tym napiszę poniżej.

Serial dobrze spisuje się jako sieczka fantasy na małą skalę. Walki są efekciarskie i miłe dla oka, ujęcia dynamiczne, bez problemów da się śledzić całość. Kłopoty zaczynają się w momencie, gdy autorzy próbują tę skalę zwiększyć. Jakakolwiek poważniejsza bitwa, czy rzeź kończy się tym, ze dostrzegamy braki, przede wszystkim finansowe. W oblężeniu Cintry, w wielu scenach widać 2-3 postacie, resztę spowija noc i dym pożarów. Bitwa z Nilfgaardem to może ze dwa rzuty na pole, a potem kurczowe trzymanie się pojedynczych bohaterów, byle tylko ograniczyć potrzebę pokazywania dodatkowych walk lub uczestników. Najgorzej wypadła bitwa pod Sodden. Na całym obszarze wywołano mgłę i zamiast epickiego starcia mamy ganianie małych grupek po lesie i zamku. Tutaj również należy winić scenarzystów, z którymi rozprawię się już za moment.

Do czego nijak nie mogę się przyczepić to fenomenalna muzyka, włącznie z piosenkami Jaskra. To ostatnie zrozumie każdy, kto słyszał „Toss a coin to your witcher”, niezależnie od wersji językowej. A właśnie, przy okazji Wieśka zrobiłem coś, czego się po sobie nie spodziewałem – obejrzałem go po raz drugi z polskim dubbingiem, w którym Białemu Wilkowi użyczył głosu nie kto inny, jak weteran tej roli – Michał Żebrowski. Niby drobiazg, ale te polskie głosy nadają pewnej nuty zbliżającej widowisko do tego, co znam z gier. I tak, nasze rodzime „Grosza daj wiedźminowi” jest równie chwytliwe, co oryginał, a dosadne „Co do chuja?!” lepiej potrafi przyprawić o rechot od oryginalnego „What the fuck?!”

Teraz poznęcamy się nad scenarzystami. Nawet jeśli przyjąć wariant o tym, że ignorujemy książkowy pierwowzór, w oczy może się rzucić cały stos bzdur. Z jakiegoś powodu postanowiono, że wiedźmiński kontynent będzie odwzorowaniem Stanów Zjednoczonych, w których faktycznie obecność osób o różnym kolorze skóry nikogo nie dziwi, niezależnie od zakątka (choć jestem pewien, że są miejsca, w których danych przedstawicieli się nie uświadczy). Jest to tym dziwniejsze, że taka serialowa Gra o tron została pod tym względem zaadaptowana poprawnie i tam kolor skóry był adekwatny do strefy geograficznej.

Drugą rzeczą spapraną przez osoby odpowiedzialne za opowieść, jest wycięcie zawartości. Pal licho spłycony kontekst i moc wielu scen, bo wtedy znowu odnieślibyśmy się do poziomu adaptacji. Chodzi o brak konsekwencji. W serialu Cahir jeździ w hełmie, który ma raptem kilka piór, wyrwanych chyba z kupra jakiegoś bażanta. Natomiast parę odcinków później Ciri twierdzi, iż gonił ją jeździec w skrzydlatym hełmie. Tylko kto nim był? Czy ja coś przespałem? Otóż nie, w trakcie 8 odcinków żadna postać tak nie wygląda. I właśnie takiego wybrakowanego wycinania jest odczuwalnie więcej.

Trzecią rzeczą spapraną przez autorów jest nieumiejętne poprowadzenie opowieści. Z jakiegoś powodu zdecydowano się na wymieszanie co najmniej trzech różnych linii czasowych i uświadomienie o tym fakcie widza tak w połowie sezonu. W efekcie końcowym dochodzi do sytuacji, w których Geraltowi poświęca się 10 minut danego odcinka (z 60), a reszta to wątki np. Yennefer i Ciri. Ja zdaję sobie sprawę, że np. w książkach były rozdziały poświęcone innym osobom, ale nie skutkowało to poczuciem, że mam za mało wiedźmina w Wiedźminie. Na ten sam syndrom cierpią zresztą ostatnie sezony Arrow i przynajmniej jeden Flasha. Jeszcze żeby te zmienione proporcje rekompensowały to jakością, a tu figa. Wątek Ciri zawiera całe segmenty zmarnowanego czasu antenowego. Jej wędrówka do Brokilonu i z powrotem jest tak zbędna, jak debata filozoficzna w Piątku 13-ego. Więc nie dziwcie się, że aktorzy nie mają się czym popisać, skoro oryginalne postacie wykastrowano, a do jakości pozostałości nie przyłożono się.

Na to samo łapie się też magia. Czarodzieje w serialu nie czerpią już energii np. z żywiołów. Zamiast tego sami są chodzącymi bateriami, niczym ludzie w Matrixie. Niestety, takie rozwiązanie sprawia, że magów na ekranie trzeba oszczędzać i dlatego pod Sodden zostaje ich tak niewielu, bo po paru pierdółkowatych czarach zwyczajnie nie ma komu rzucać tych potężniejszych.

Jak więc oglądać Witchera? Jak wam wygodnie. Moim zdaniem, jeśli nie zna się książek i gier, i nie przykłada się wagi do spójności tego, co jest na ekranie, to netflixowy Wiedźmin sprawdza się jako odmóżdżająca sieczka fantasy. W tym wariancie: 4. Jeśli jednak zaczyna wam zgrzytać brak konsekwencji w dialogach, geografii i pomysły typu ograniczona magia, ocena leci do 3. Ostatni wariant: jako adaptacja, z której obronną ręką wychodzą: walki, muzyka i relacja Geralta z Jaskrem, ocena: 2. Ja swoje oczekiwania zaniżyłem dość szybko, a pierwszy pokaz zbroi Nilfgaardu tylko mnie w nich upewnił. W związku z tym moją oceną jest właśnie ta środkowa: 3, bo nawet bez oglądania się na książki autorzy nie potrafili stworzyć spójnego świata lub opowieści, ale siepanina była przyjemna.

niedziela, 5 stycznia 2020

Fast & Furious Presents: Hobbs & Shaw

Wiecie, co będzie, jeśli wymieszać współczesne odsłony (ze wskazaniem na Fallout) Mission Impossible z serią Fast & Furisous od piątki wzwyż? No właśnie Hobbs & Shaw.

Jeśli myśleliście, że fabuła osiągnęła szczyt absurdu przy okazji ucieczki z sejfem, pościgu czołgiem, teleportującego się Shawa albo driftującej łodzi podwodnej… to mielibyście rację, bo w danym momencie szczyt jest tylko jeden, a każda kolejna część zwyczajnie przesuwa go. Tak więc tym nowym jest bitwa o śmiertelnego wirusa hasającego sobie po krwiobiegu siostry Shawa. Co w tym absurdalnego? Przecież to nie pierwszy akcyjniak kręcący się wokół zabójczego wirusa, który nie może wpaść w niepowołane ręce. Prawda, ale żaden z poprzednich filmów nie podkręcał akcji do sześcianu.

Zwiastuny pokazują tylko ułamki tego, co się dzieje w filmie. Np. ucieczka z fabryki jest odpowiednio dłuższa i z taką ilością eksplozji, że zabrakło ich tylko przy mruganiu oczami. Michael Bay mógłby pozazdrościć! Jeśli oglądaliście Civil War, zapewne pamiętacie scenę, w której Steve Rogers  przytrzymuje helikopter rękami. To wyobraźcie sobie sytuację, w której bohaterowie H&S próbują zrobić to samo… czterema autami spiętymi łańcuchami… na pełnym gazie… A to tylko dwa przykłady. Gwarantuję, że każda inna scena jest tak samo przegięta, tak samo durna i tak samo efekciarska.

Nie będę owijał w bawełnę. Hobbs & Shaw to jeden z najgłupszych, najbardziej przerysowanych i przegiętych filmów akcji, jakie w życiu widziałem. Poczucie humoru jest żenujące, a poziom kiczu to odpowiednik „Tonight we're cancelling the apocalypse!” z Pacific Rim rozciągniętego na cały seans (wywalając przy tym patos, z którego znany jest Toretto). I żadnego z tych aspektów nie mam twórcom za złe. Po pierwsze – jest to rozrywka w najczystszej formie (niczym metamfetamina Heisenberga!). Bawiłem się genialnie i rechotałem przez jakieś 90% widowiska. Po drugie – z ekranu wręcz wylewa się zaangażowanie wszystkich osób biorących udział. Nieważne, jak absurdalna ma to być sekwencja albo dialog, każdy robi wszystko, by widz miał radochę. Po trzecie – to samo zaangażowanie tyczy się także warstwy technicznej. H&S kipi od ilości akcji, ale nie zapomniano przy niej o widzu. Całość jest pięknie i przejrzyście nakręcona. Nawet zmieniające się jak w kalejdoskopie ujęcia nie przyprawiają o ból głowy, czy oczopląs.

Podsumowując – to nie jest ambitny film, a obok realizmu nawet nie stał. Jeśli jednak nie przeszkadza wam jego głupkowatość i chcecie po prostu obejrzeć serię rewelacyjnych scen akcji spiętych jakąś tam opowiastką, to nie ma co się zastanawiać. Należy zaopatrzyć się w zakąski i picie, skombinować jak największy ekran i jeszcze większe głośniki, i dać ponieść się wybuchowemu szaleństwu. Moja ocena: 5.