niedziela, 25 września 2016

Deus Ex: Human Revolution – Director’s Cut

Nowa gra w serii to zawsze dobry pretekst, by nadrobić zaległości w poprzednich odsłonach. W tej sytuacji sprawa ma się ciut inaczej, gdyż wrażenia z oryginalnego Human Revolution i The Missing Link opisałem już dawno temu. Dwa lata później wydano Director’s Cut, które łączyło oba tytuły w jeden produkt. Tej wersji nigdy wcześniej nie ukończyłem w całości, a premiera Mankind Divided była dla mnie wystarczającą motywacją, by to wreszcie zrobić.

Jeśli chodzi o wrażenia jako takie, to stare wpisy z bloga są wciąż aktualne. Jednak połączenie obu tytułów, bez możliwości pominięcia zawartości The Missing Link może szarpnąć nerwem. Przy integracji DLC spodziewałem się płynniejszego przejścia rozwiniętej postaci z jednego rozdziału do drugiego. Myliłem się. TML znowu zaczyna się kompletnym wyzerowaniem naszych umiejętności, co tym razem wygląda jak zabiegi z Dying Light: cofnąć postępy gracza i kazać mu sobie poradzić, bo nie mamy innego pomysłu na wydłużenie rozgrywki.

Jak tylko rozpoczniemy ten poboczny rozdział, otrzymamy około 7-8 punktów praxis, by lekko nadgonić utracony postęp. TML charakteryzował się lepszym projektem od podstawki i faktycznie dało się go w całości (z walką z bossem włącznie) rozegrać wybraną ścieżką. Jednak powolne odzyskiwanie punktów oraz sprzętu (z pierwszej skrzynki dostajemy całą broń, ale bez amunicji, oprogramowania, czy przedmiotów jednorazowych) potrafi zdemotywować. Ba, najbardziej kuriozalnym rozwiązaniem jest końcówka TML. Tuż przed definitywnym opuszczeniem miejsca akcji i powrotem do głównego wątku możemy odzyskać resztę utraconych dóbr (do ostatniego pocisku). Dowcip polega na tym, że całość jest zapakowana w skrzynkę, którą da się pominąć przez gapiostwo… W mojej sytuacji, gdyby do tego doszło, straciłbym 27 punktów praxis. Nie spodziewajcie się też, że zawartość TML pozwoli wam na zdobycie dodatkowych punktów umiejętności. Całość jest wyliczona tak, że te punkty tylko odzyskujecie. Czyli jeśli tuż przed rozpoczęciem TML mieliście np. 61 punktów, w trakcie dodatku zdobyliście 34, to w końcowej skrzyni znajdą się tylko brakujące punkty z tych 61, a nie całe 61, które można dodać do 34.

Kolejnym aspektem DC miały być przemodelowane walki z bossami, na które narzekali dosłownie wszyscy. Autorzy gry zrobili to połowicznie. Bossów nadal nie da się przegadać, czy ogłuszyć – można ich tylko zabić. Różnica w porównaniu do oryginału jest taka, że teraz nie trzeba robić tego bezpośrednio. Otoczenie bossów rozbudowano, co pozwala przy odrobinie kombinowania zdjąć przeciwników za pomocą np. zhackowanych wieżyczek strażniczych. Fajnie, że jest taka opcja, ale w moim odczuciu jest mało efektywna. Niestety, problem z tymi walkami tkwi u ich podstaw, a te pozostały bez zmian. W związku z czym dla świętego spokoju lepiej zrobić po staremu: zainwestować w tajfun, którego dwa strzały rozwiązują sprawę (oprócz ostatniej walki).

To nie koniec zmian. W mechanice delikatnie poprzestawiano balans. Swoboda korzystania z augmentacji jest większa. Do tego na większości poziomów trudności Jensenowi regeneruje się nie jedna bateria, a dwie. Niby drobiazg, ale przy odpowiednim zaopatrzeniu w jedzenie praktycznie nie ma potrzeby inwestowania w drzewko zasobów energetycznych. Nie, nie przesadzam, ten jeden detal z jednej strony daje swobodę, z drugiej już od samego początku sprawia, że Jensen wydaje się przegięty.

Na deser w zestawie otrzymamy poprawioną grafikę (choć jeśli brać pod uwagę, że minęły 3 lata od premiery DC, ten aspekt będzie mniej zauważalny), sporo dodatkowej zawartości typu film „making of” oraz komentarz twórców gry.

Obecnie na rynku chyba już nie ma możliwości zakupienia Human Revolution po staremu (podstawka + dlc), a Director’s Cut jest obwarowane własnymi ograniczeniami. Zestaw, podobnie jak podstawka, dostaje ode mnie 4+, jeśli przeszkadzają wam walki z bossami i słaba integracja The Missing Link lub 5, jeśli obie rzeczy nie robią wam różnicy.

niedziela, 18 września 2016

Stranger Things – Season 1

6 listopada 1983, w małym miasteczku Hawkins, w stanie Indiana zaginął dwunastoletni Will Byers. Lokalna policja wszczyna śledztwo. Mimo to jego matka postanawia szukać go na własną rękę. Jej metody z miejsca kwalifikują ją w oczach lokalnej społeczności jako wariatkę. Jakby tego było mało, w miasteczku pojawia się tajemnicza dziewczyna, która zdaje się przed kimś uciekać

Bez dwóch zdań najlepszy w całym widowisku jest klimat. Lata osiemdziesiąte wręcz wylewają się z ekranu. Przy okazji zastosowano dość ciekawy zabieg. Główni bohaterowie, dzieci, non-stop odnoszą się do swoich zainteresowań: do sesji RPG, do komiksów (X-Men), czy przedstawicieli ogólnie pojętej fantastyki (Władca pierścieni). Taki tam mały smaczek pokazujący, że geeki zawsze siedziały po uszy w takich rzeczach, jeszcze zanim nadeszła era blockbusterów przekonujących przeciętnego widza, że to hobby nie gryzie. Cholera, śmiem twierdzić, że sposób przedstawienia RPGów jest chyba najbardziej pozytywnym w całej popkulturze, choćby z powodu zaradności, jaką chłopcy nabyli dzięki nim.

Wspomniany klimat byłby niepełny, gdyby nie muzyka. Począwszy od wejściówki utwory kojarzyły mi się z niektórymi podkładami z Tron: Legacy, muzyką Johna Carpentera, Tangerine Dream, czy Jean Michel-Jarre’a. I nie chodzi tu o samą aranżację. Zdecydowanie warto posłuchać nawet poza serialem, zakładając, że lubicie staroszkolne, elektroniczne brzmienie.

Kolejnym istotnym punktem jest gra aktorska, do której nie mogę się przyczepić. Spotkałem się z opiniami, iż Winona Ryder „przeaktorzyła”, ale moim zdaniem świetnie wpasowała się w popierdzielone realia, jakie zgotowano jej postaci. Na największe brawa zasługują aktorzy dziecięcy. Nie było ani jednej sceny, w której miałbym wątpliwości co do gry. Nie było tego durnego wrażenia czytania z kartki, czy nienaturalnego tonu, gdy mówią o czymś, co być może znajduje się poza spektrum ich zainteresowań (serio, wplecenie odniesienia do Władcy pierścieni w rozmowę dzieci tak, by brzmiało spontanicznie i naturalnie to nie lada sztuka tak ze strony scenarzysty, jak i aktora).

Niestety, tak jak chwalę sobie klimat okresu, w jakim toczy się akcja ST, tak nie mogę tego samego powiedzieć o atmosferze samej historii. Uprzedzam, iż to zabrzmi jak czepianie się, ale dla mnie jest to istotny argument. Z jednej strony ST nawiązuje swoim wydźwiękiem do takich klasyków, jak The Goonies, albo E.T. Ale jak tylko padnie pierwszy trup, zaczyna się robić coraz ciężej i przytłaczająco, jakby twory Stephena Kinga, Wesa Cravena i całej ekipy Twin Peaks próbowały wywalczyć uwagę widza. Rozumiem, że będzie wiele osób, którym spodoba się ta kombinacja, ale dla mnie to wygląda na niezdecydowanie odnośnie konwencji. Z tego powodu sezon miejscami mi się dłużył, co pewnie brzmi cokolwiek dziwnie, zważywszy na to, iż ma on tylko 8 odcinków.

Jeśli pominąć cały ostatni akapit, to w zasadzie nie ma co się zastanawiać, Stranger Things jest serialem wartym uwagi. W mojej ocenie ostatni akapit zostanie uwzględniony, dlatego też pierwszy sezon ST dostaje ode mnie: 4+. Jest to wystarczający powód, by czekać na ciąg dalszy, który już został potwierdzony.

niedziela, 11 września 2016

Batman: Year One

Komiks Batman: Year One autorstwa Franka Millera jest powszechnie uważany za jedną z najlepszych opowieści o człowieku-nietoperzu. Osobiście zgadzam się z tym stwierdzeniem. Jest to świetnie napisana historia i klimaciarsko narysowana. Jest to też jeden z tych komiksów, który wyznaczył kanon tzw. origin stories. Ba, zanim powstał Batman Forever, Joel Schumacher chciał go zaadaptować na grunt filmowy, jednak wytwórnia nie zgodziła się. Nie przeszkodziło to reżyserowi w przemyceniu pewnych pomysłów do BF. Wpływ Year One da się zauważyć w animowanym Mask of the Phantasm, w Batmanach Nolana (zwłaszcza Batman Begins), a nawet w Arkhamverse: Batman: Arkham Origins. Cholera, pomysł był tak dobry, że próbowano go powtórzyć w alternatywnej Ziemi-1, w albumie: Batman: Ziemia Jeden oraz w New 52, w Batman: Rok zerowy, a to tylko kilka przykładów.

Na właściwą adaptację fani Year One musieli czekać do 2011 roku. Wersja animowana okazała się naprawdę wierną oryginałowi, ale przy okazji realizacji dorzuciła nieco problemów związanych z samą formą. Pierwszym takim zgrzytem jest gra aktorska. Obsada jest wyładowana znanymi nazwiskami (co nie powinno dziwić w przypadku produkcji DC): Ben McKenzie jako Bruce, Bryan Cranston jako Gordon, Eliza Dushku jako Selina, czy Katee Sackhoff jako detektyw Sarah Essen. Bena mamy obecnie możliwość oglądać w serialu Gotham, gdzie gra Gordona. Niestety, o ile jako Gordon sprawdza się bez gadania, o tyle jako Batman niespecjalnie mi pasował. Poza tym głosom jako takim brak pewnego pazura. Można wręcz powiedzieć, że jak na postacie żyjące w beznadziei pokroju Gotham City, mają one zaskakująco niezmęczone / gładkie / zbyt studyjne głosy. Muzyka nie zapadła mi w pamięć.

Idąc powyższym tokiem myślenia dochodzimy do powodu numer dwa: części wizualnej. O ile ostrości kreski, płynności animacji, czy chęci odtworzenia komiksowych kadrów nie da się nic zarzucić, o tyle palecie barw i ogólnemu projektowi już tak. Efekt końcowy sprawia wrażenie wymuskanego, szlifowanego do przesady. Komiksowa rzeczywistość była ponura i brudna nie tylko przez wzgląd na swoje realia, ale też po prostu tak ją narysowano. Natomiast film posprzątano i wypolerowano tak, że wręcz świeci w ciemności.

Trzecia rzecz: tempo akcji. W komiksie nie odczuwa się przestojów i niezależnie od tego, co się dzieje, całość chłonie się równomiernie. W filmie niektóre z dialogów potrafią spowolnić seans. Nie jakoś tragicznie, że zaczniemy ziewać, ale da się to zauważyć.

Podsumowując, Year One to dobry film, zwłaszcza jeśli nie ma się dostępu do komiksu, ale gdybym miał wybierać, to wolałbym przeczytać jeszcze raz komiks. Widowisko samo w sobie dostaje ode mnie: 4-.

P.S. Okładka komiksu pochodzi z polskiej edycji Roku pierwszego, wydanej przez wydawnictwo Egmont.

niedziela, 4 września 2016

Scream: The TV Series – Season 2

Oprócz streszczenia pierwszego sezonu na dzień dobry dostajemy zabawne nawiązanie. Podobnie jak Scream 2, drugi sezon serialu rozpoczyna się sceną w kinie, a żeby było jeszcze dziwniej – motyw grany w tle przypomina… Halloween. Jakby smaczków było mało, tytuły poszczególnych odcinków tego sezonu nawiązują do mniej lub bardziej znanych horrorów i slasherów.

Niestety, dobre wrażenie trwa tak do połowy sezonu. Potem całość wydaje się coraz bardziej przekombinowana, pomysły coraz słabsze i nawet aktorsko coraz gorzej. Do tego tożsamość mordercy wydaje się naciągana. Choć przyznam, że na to można patrzeć dwojako. Opcja numer jeden: cieszymy się, że jego obecność została w pierwszym sezonie tak dobrze zakamuflowana. Opcja numer dwa: jest to niekonsekwentny wybór, bo nic nie wskazywało na taki obrót spraw. Może i były jakieś podpowiedzi, ale ten sezon dał ciała z angażowaniem mnie do tego stopnia, że mogły mi umknąć. No i tradycyjnie dla serii piosenki dobrano tak kiczowato, że chce się tylko kpić z każdej sceny z ich użyciem.

Ocena końcowa zależy w dużej mierze od tego, jak bardzo spodoba wam się pomysł z mordercą. Mnie takie rozwiązanie nijak nie dało frajdy i jedyne, co w związku z takim ukierunkowaniem postaci było niezłe, to końcowy cliffhanger. Tylko czy przy tak średnim sezonie jest sens liczyć na ciąg dalszy? Okaże się. Drugi sezon Scream: The TV Series dostaje ode mnie: 3+.