wtorek, 30 grudnia 2014

Ys: Ancient Ys Vanished: Omen

Wariacji tego tytułu jest kilka: Ys: Ancient Ys Vanished, Ancient Land of Ys, Ys: The Vanished Omens, do tego niektóre wersje zawierają dwukropki w tytule, inne nie. Jakby tego było mało, Ys obecnie najczęściej występuje w kompilacjach ze swoim sequelem: Ys: Book I & II, Ys I II Complete, Ys I-II: Eternal Story, Legacy of Ys: Books I & II, Ys I & II Chronicles. Wszystkie te nazwy i zestawienia są zależne od platform, na których zostały wydane. Tytuł wpisu pochodzi z wersji dostępnej na Steamie, zawartej w kompilacji wymienionej, jako ostatnia.

Skoro formalności mamy z głowy, przejdźmy do sedna, jakim jest dość prosta gra jRPG. W Ys wcielimy się w Adola Christina, czerwonowłosego wojownika, którego łódź zostaje roztrzaskana podczas burzy, a on sam budzi się w klinice na wyspie Esteria. Szybko dowiaduje się, że z wyspy nie można się wydostać z powodu zjawiska zwanego Stormwall. Okolicę terroryzują potwory, z wyspy zniknęło wszystko, co srebrne, a do tego ludzie mówią o tajemniczym osobniku snującym się po wyspie, któremu przypisują wszystkie te nieszczęścia. Nam pozostaje chwycić za miecz oraz tarczę i zrobić porządek.

Ys jest grą pod każdym względem prostą. Walka odbywa się poprzez… wbieganie na przeciwników, wtedy nasza postać atakuje. Oczywiście czołowe zderzenie gwarantuje, że sami oberwiemy równie mocno, co wymusza zapierniczanie dookoła i atakowanie z różnych stron. Za zabite potwory wpadają nam pieniądze oraz punkty doświadczenia. Poziomów postaci jest 10, a poza rosnącymi statystykami w zasadzie nie zauważymy zmian. Esteria jest miejscem stosunkowo małym, więc eksploracji jest również niewiele, ale na potrzeby gry wystarczy. Rozgrywkę da się zamknąć w okolicach sześciu godzin, w zależności od wybranego poziomu trudności.

Graficznie Ys jest bardzo oldschoolwe: widok mniej więcej z góry, mangowe postacie na ekranach rozmów, utrzymane w tym samym tonie przerywniki. Całość jest proporcjonalnie wyświetlana na współczesnych monitorach, więc nie ma problemu z karykaturalnym rozciągnięciem, czy nadmierną pikselozą. Natomiast muzycznie… O w mordę jeża… To chyba najbardziej niepozorny aspekt tej gry (ocenianej przez pryzmat pozostałych). W wielu miejscach muzyka jest posępna, zwiastująca wiszącą grozę i podkreślająca wagę sytuacji. Drugą stroną tej monety są utwory niesamowicie dynamiczne, głośne i o rockowym zacięciu. Gdy tylko usłyszymy pierwsze riffy, mamy ochotę zapierniczać przed siebie i siec ile wlezie.

Podsumowując, to wydanie Ys jest dobrym i prostym powrotem do starych gier jRPG. Długość gry i dobór poziomów trudności czynią ją przystępną dla praktycznie wszystkich, których interesuje ten rodzaj rozrywki. Moja cena: 4.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

The Hobbit: The Battle of Five Armies

Zastanawia mnie, co jest nie tak… Lubię bezmyślną papkę w kinie. Lubię kicz i efektywną napierdalankę. Jednak co jakiś czas pojawia się film, który spełnia te warunki, a mimo to nie sprawia mi żadnej radości, tylko męczy. Nie wiem, czy to ja się starzeję, czy może wyczerpała mi się tolerancja na sposób tworzenia przez pana Jacksona (jak to miałem z Bayem przy Transformers 4), czy też może rzeczywiście trzeci Hobbit został zrobiony bez polotu, byle zamknąć serię.

Co mi się podobało? Efekty specjalne na pewno były widowiskowe. Rozmiar i jakość bitwy również policzę na plus. Podobnie sfajczenie Lake Town. Niestety cała reszta była albo mało imponująca, albo zwyczajnie słaba. Smauga pozbywamy się w zasadzie na samym początku. Zbudowano świetnego sukingada tylko po to, by zdechł raz dwa. No ale dobra, w książce Tolkien zamiótł go pod dywan jeszcze szybciej. Potem dochodzimy do okoliczności prowadzących do bitwy i samej bitwy… trwającej bodaj z 1,5 godziny z seansu o długości 2 godzin i 20 minut. Abstrahując na moment od jakości wykonania, taka realizacja jest zwyczajnie męcząca. Zwłaszcza, że oprócz ścierających się wojsk co chwila przeskakujemy do tłukących się postaci.

Choreografia niektórych pojedynków jest co najmniej dyskusyjna, gdyż po usłyszeniu gadki o tym, że ten i tamten są najlepszymi wojownikami, spodziewałem się po bohaterach czegoś więcej. W ramach przeciwwagi otrzymujemy Legolasa, o którym nie mówi się nic, ale on sam z powodzeniem mógłby robić za jedną z pięciu armii. Należy tu także wspomnieć o scenie z jego udziałem, którą chyba żywcem wzięto z jakiejś platformówki, tylko po co?

Następnie mamy kwestię wątków pobocznych, dialogów i gry aktorskiej. Te pierwsze, wprowadzone w poprzednich filmach, tutaj zostały zakończone strasznie bezpłciowo, lub po prostu urwane i z wątpliwymi konsekwencjami, albo i brakiem tychże. Tu dochodzimy do dialogów, które są miejscami tak żenujące i z tak chamsko wciskanym w twarz moralizatorstwem, że podejrzewam, że George Lucas przekupił kogoś, byle coś od siebie napisać. Najbardziej na tym wszystkim tracą aktorzy. Freeman ma niewiele do gadania, więc snuje się od ujęcia do ujęcia, rozterki/szaleństwo postaci Armitage’a zostało okraszone strasznie tandetną sceną z płynnym złotem, przez co nie zwraca się nań wielkiej uwagi, Tauriel, Thranduil i Kili padli ofiarą wspomnianych wcześniej paskudnych dialogów, pozostałe krasnoludy tylko tyle, że są. Całość poprzetykano minimalną ilością nijakiego poczucia humoru. Większą frajdę sprawiało zgadywanie, które ze scen zostaną wydłużone w wersji Extended.

Bitwa pięciu armii może się podobać zwłaszcza, jeśli ktoś lubi ładne wizualnie sieczki w klimatach fantasy, ale mnie ona nie przekonała. Dla mnie była męcząca i bardzo często po prostu słaba. Wydaje mi się, że pierwotna koncepcja, by z książki zrobić 2 filmy zamiast trzech, byłaby lepszym rozwiązaniem, pozwalającym lepiej rozłożyć dynamikę poszczególnych odsłon. Cóż, wyszło, jak wyszło. Moja ocena: 3-.

wtorek, 23 grudnia 2014

Superman: Doomsday

Przyznam, że po strasznie słabym Brainiac Attacks nie spieszyło mi się do kolejnego filmu o największym harcerzyku pośród bohaterów DC nawet, jeśli trzon opowieści stanowił głośny event: The Death of Superman. Ku mojemu zdziwieniu, film okazał się całkiem dobry, ale po kolei.

Jak już wspomniałem, głównym pomysłem jest ten z eventu komiksowego. I w zasadzie tylko pomysł wykorzystano, całą resztę zmieniono: pochodzenie Doomsdaya, jego potyczki z Justice League, relacje Clark-Lois, powrót Kal-Ela itd. Fabuła zdaje się też ignorować wiele odsłon animowanego uniwersum (wspomniana Justice League oraz np. Young Justice), przez co widowisko naraża się nie tylko purystom komiksowym, ale i fanom dotychczasowego dorobku DCAU. Jeśli jednak na moment zapomnieć o tych dwóch aspektach, to Doomsday może się spodobać.

Na dzień dobry wita nas zupełnie nowy projekt postaci oraz kompletnie wymieniona obsada. O ile ten pierwszy jest dyskusyjny, o tyle nowi ludzie to ekipa nie w kij dmuchał, przez co potrafi zrobić dobre wrażenie swoją grą aktorską.

W trakcie seansu szybko dochodzimy do wniosku, że widowisko, w przeciwieństwie do poprzednich animowanych Supermanów, nie było robione, by bezpiecznie je wciskać dzieciom, a dorosłych zanudzać. Temu filmowi jest bliżej do niektórych Batmanów – starszy widz nie jest traktowany jak kretyn, a kilka zwrotów akcji/scen potrafi wywołać reakcję typu: o kierwa… oni naprawdę to zrobili?! Wisienką jest cameo animowanego Kevina Smitha, który komentuje obecność mechanicznego pająka (jak ktoś nie wie, o co chodzi, polecam fragment pierwszego An Evening with Kevin Smith, poświęcony Supermanowi).

Podsumowując, jeśli ktoś chce poważniejszego Supermana, ale utrzymanego w kanonie około DCAU-komiksowym, zamiast nakreślonego przez Zacka Snydera w Man of Steel, Doomsday jest idealnym wyborem. Moja ocena: 4.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Superman: Brainiac Attacks

Co prawda wpis mało świąteczny/zimowy, ale przez wzgląd na bałagan w życiu na przestrzeni ostatnich tygodni nie mogłem pozwolić sobie na nic innego, zaś ten film (jak i wiele innych tytułów powiązanych z komiksami) leżał na mojej liście już od dawna.

Tytuł mówi sam za siebie, więc przejdę do rzeczy około filmowych. Pomimo tego, iż projekty postaci, animacja, czy żywe kolory nawiązują do serii animowanej, sam film nie jest z nią związany. Brak tu jakiegokolwiek odniesienia do linii czasowej, czy wydarzeń dotyczących poszczególnych postaci. Stanowi to tak zaletę, jak i wadę. Zaletę – gdyż bez względu na znajomość uniwersum DC, można sobie BA obejrzeć i nie martwić się, że coś nam umknie. Wadę – jeśli ktoś lubił TAS, to ta odsłona jest po prostu wtórna i nudna.

Zgodnie z tym, do czego już nas animowane odsłony DC przyzwyczaiły, obsada jest naprawdę mocną stroną. Problem pojawia się przy interpretacji niektórych bohaterów, np. Lexa Luthora, który mimo swojego wyglądu z  TAS zachowaniem przypomina Gene Hackmana z Supermana z 1978, a nie każdemu taka przerysowana wizja może pasować.

Przy oprawie muzycznej również odnosi się wrażenie, że ktoś się mocno inspirował wyżej wspomnianym filmem. Problem polega na tym, że tutaj chyba na siłę twórcy starają się, jakby tu jeszcze przerobić znane motywy na takie robiące większe wrażenie. Zamiast tego otrzymujemy kakofonię, od której uszy bolą.

Napisałem wcześniej, że osoba nieznająca komiksowego tła może obejrzeć film bez jakiejkolwiek straty. Prawda, co nie znaczy, że tak zrobi. Braniac Attacks mimo niespecjalnie długiego czasu trwania wlecze się niemiłosiernie. Jest nudny, pusty i wygląda tak, jakby ktoś fabułę dopisał do scen demolki, przez co mogą obejrzeć tylko fani tej ostatniej, lub najwięksi fanatycy DC. Moja ocena: 2-.

piątek, 28 listopada 2014

Never trust a fucking angel

Po praz pierwszy o tej serii (niekoniecznie horrorów) usłyszałem gdzieś w okolicach szkoły średniej, gdy wszystkich trzymały jeszcze emocje po premierze którejś tam części filmowego Władcy pierścieni. Kolega polecający przede wszystkim jedynkę nie był w stanie sprecyzować, ile części seria liczy. Ale jego timing w polecaniu tego filmu nie był przypadkowy. Szczegóły poniżej.


The Prophecy


Thomas Dagget, detektyw i były kandydat na księdza (zmienił zdanie tuż przed przyjęciem święceń kapłańskich) trafia na ślad przepowiedni o straszliwej wojnie między zastępami aniołów. Przyczyną wojny jest ludzkość. Niektóre z aniołów nie są w stanie pogodzić się z faktem, iż teraz to „małpy” są ulubieńcami Boga. Na ich czele stoi Gabriel, który chce rozpętać piekło na ziemi za pomocą duszy człowieka, o którym mówi się, że jest gorszy niż Hitler i Stalin.

Naturalnie to nie wszystkie informacje zawarte w opisie fabuły, ale zdecydowanie te najważniejsze. Niby całkiem sporo, lecz w filmie całość podali tak, iż nie odczuwa się natłoku. The Prophecy może nie straszy, choć ma zdecydowanie mroczny klimat ukazujący religię w nieco innym świetle. Nie jest to też ambitne widowisko, czysta rozrywka, która chyba miała aspiracje, by być czymś większym, ale zabrakło pieniędzy.

Wracając teraz do tego, dlaczego kolega polecił mi akurat ten film, gdy Władca był na topie. Otóż w obsadzie znajduje się Viggo Mortensen, który tutaj gra Lucyfera. W ogóle jak popatrzeć na obsadę, to dla niej samej warto sięgnąć po ten tytuł. Elias Koteas jako Dagget, Christopher Walken jako Gabriel, wspomniany Viggo oraz Eric Stoltz jako anioł Simon.

Pomimo, iż nie ma tu zbędnych scen, seans może się miejscami dłużyć, a specyficzny klimat, mimo dobrej gry aktorskiej, nie każdemu się spodoba. Ja się bawiłem całkiem dobrze i uważam, że The Prophecy warto zobaczyć choćby dla Walkena i Mortensena. Moja ocena: 4.


The Prophecy II


Minęły 4 lata od wydarzeń z pierwszej części. Dagget ponownie przywdział zakonne szaty, a Gabriel wyrwał się z piekła, by dokonać zemsty i bronić swoich planów, które są zagrożone, niczym przyszłość Skynetu.

Śmiechem żartem, ale zgadzam się z jednym z komentarzy znalezionych na Filmwebie – główna oś fabularna Prophecy II jest niemal żywcem zerżnięta z pierwszego Terminatora. Gabriel ściga kobietę, która ma urodzić dziecko – Nephilima – stanowiące zagrożenie dla zbuntowanych aniołów… Naturalnie Valerie, wspomniana kobieta, nie jest sama, gdyż ruch oporu, tfu, aniołowie posłuszni Bogu wysyłają kogoś do ochrony.

Ok, abstrahując na moment od tego, jak bezczelna jest to zrzynka… ten film jest całkiem dobry. Potrafi zachować dość poważny ton i nastrój… w zasadzie dopóki Walken nie pojawi się w scenie. Gabriel jest tutaj jeszcze bardziej zdeterminowany niż poprzednio, ale radzi sobie odwrotnie proporcjonalnie. Przez co jego pierdołowatość i zachowanie potrafią poprawić humor, ale przy tym niwelują większość elementów klimatu opowieści.

Całość może sprawiać wrażenie nierównej, ale wbrew pozorom ogląda się całkiem przyjemnie. Jeśli komuś podobała się jedynka i chciałby wiedzieć, co dalej, dwójkę zdecydowanie powinien zobaczyć. Moja ocena: 4-.


The Prophecy III: The Ascent


No w mordę jeża… Tak jak poprzednia część zdawała się kopiować pierwszego Terminatora, tak ta wyraźnie czerpie z drugiego…

Danyael, syn Valerie, Nephilim jest na celowniku frakcji aniołów, które chcą wyrżnąć ludzkość. Pomagać mu będzie Gabriel, który już jako człowiek zmienił stronę.

Pomimo tego mojego porównania do Terminatora, Prophecy 3 zawiera sporo autorskich pomysłów. Przede wszystkim, gdy stanowił zamknięcie trylogii, był świetnym podsumowaniem rozwoju Gabriela jako postaci. Z kolei Danyael zmagał się ze swoimi lękami i przeznaczeniem, zaś finał widowiska stanowi zwieńczenie jego walki. Problem jest taki, że o ile seans na początku kreuje niezłą atmosferę i napięcie, o tyle z kolejnymi minutami je traci i nie potrafi odbudować. Ostatnie sceny ogląda się niemal ziewając. Sytuacji nie ratuje przyzwoite aktorstwo, czy dość przyjemna muzyka. Szkoda, było nieźle, mogło być lepiej. Moja ocena: 3+.

Z ciekawostek wymienię: Brada Dourifa, który ma niewielką rolę, ale nie da się jej nie zauważyć; Prophecy 3 jest także ostatnim filmem w serii z udziałem Walkena – ponownie, szkoda.


The Prophecy: Uprising


Ta część wraz z kolejną stanowią osobną dylogię. Obie pojawiły się na rynku video w 2005 roku, obie są wyraźnie oderwane od poprzedniej trylogii, choć motyw przewodni mają ten sam. Uprising opowiada w zasadzie 2 równoległe historie: dziewczyny, w ręce której wpada manuskrypt będący ważnym elementem konfliktu między aniołami; detektywa prowadzącego śledztwo w sprawie morderstw popełnianych przez kogoś, kto wyrywa serca swoim ofiarom.

Czwarta część The Prophecy jako samodzielny film jest strasznie nierówna. Z jednej strony mamy całkiem fajną grę aktorską, z nieco przerysowanymi dialogami, niezłą muzykę oraz dość ponury klimat. Z drugiej niewiele tego klimatu przypomina pierwowzory, wątki są prowadzone trochę chaotycznie, a finał pozostawia niedosyt. Na domiar złego całość kojarzyła mi się bardziej z jedną z najsłabszych odsłon Hellraisera: Deader. Wrażenie to potęgowała obecność Kari Wuhrer, która w obu filmach gra główną rolę, oraz Douga Bradleya, choć nie był tu Pinheadem. Jako ciekawostkę aktorską można wymienić obecność (druga główna postać) Seana Pertwee, który obecnie gra Alfreda Pennywortha w serialu Gotham.

Na tym etapie widz powinien podjąć decyzję, czy chce potraktować pierwsze części serii jako zamkniętą trylogię, czy może brnąć dalej. Uprising może mocno zniechęcić do dalszego oglądania nawet, jeśli sam w sobie jest przeciętny, a nam został tylko 1 film. Moja ocena: 3-.


The Prophecy: Forsaken


Film rozpoczyna się retrospekcją wydarzeń z poprzedniej części. Allison nadal jest ściagana z powodu posiadanego manuskryptu, zaś jej adwersarzem w tej części będzie postać grana przez Tony’ego Todda.

Niby to bezpośredni ciąg dalszy Uprising, a tak naprawdę wygląda, jakby to był ten sam film, tylko bez wątku detektywa… Klimatu zawarto tu śladowe ilości, aktorsko chyba tylko Tony przyciąga uwagę, a i po niezłej muzyce z poprzednika niewiele zostało. Ogólnie wieje nudą, napięcia nie ma, a zakończenie ni to cliffhanger, ni to zamknięcie (obstawiam, że specjalnie tak zrobione, by furtka na ewentualny sequel była). Forsaken ogląda się wyłącznie dla zakończenia (przynajmniej taką ma się nadzieję) serii. Jeśli ktoś nie ma ochoty tracić czasu na najkrótszą odsłonę, może obejrzeć ostatnie 10 minut Forsaken zaraz po seansie Uprising i nic nie straci. Moja ocena: 2.

piątek, 21 listopada 2014

The power of Christ compels you

Chcąc, nie chcąc zawędrowałem w kolejne horrory o podłożu religijnym, a nie są to ostatnie, jakie mam w planach. Tymczasem zapraszam do opisu wrażeń z serii, która spopularyzowała filmy o egzorcyzmach w popkulturze.


The Exorcist


Film na podstawie książki pod tym samym tytułem, która została napisana (podobno) na podstawie rzeczywistych wydarzeń. Szczerze powiedziawszy, nie wnikam w tę część tła, gdyż film broni się sam.

Gdyby sprowadzić opis fabuły do naprawdę banalnego podsumowania, to widowisko opowiada o egzorcyzmie dwunastolatki… Mało, nie? A seans do krótkich nie należy, to bite 2 godziny (+/- 10 minut, w zależności od wersji). To dlatego, iż sam egzorcyzm stanowi finał filmu, natomiast zanim do niego dotrzemy, jesteśmy raczeni powolną, acz treściwą ekspozycją i rozwinięciem. Każdej głównej postaci poświęca się odpowiednio dużo czasu, by widz mógł się wczuć w jej położenie. Gdy widzimy sceptycznie nastawionego księdza, nie mamy wątpliwości, dlaczego niechętnie podejmuje zadanie. Gdy widzimy zatroskaną matkę, oczywistym jest, iż znajduje się na skraju załamania nerwowego. Duża w tym zasługa aktorów, którzy raczą nas pierwszorzędnym rzemiosłem i tworzą jedną trzecią klimatu.

Za kolejną stoją efekty specjalne, zaś za ostatnią – sposób prezentowania akcji. Ciekawe kadrowanie, dobre wykorzystanie oświetlenia oraz niemal całkowity brak muzyki. W filmie znajduje się kilka utworów, między innymi charakterystyczne Tubular Bells autorstwa Mike’a Oldfielda, ale sceny z nimi da się policzyć na palcach jednej ręki, zaś ich głównym miejscem jest otwarcie i zakończenie filmu. Taka konstrukcja to nie lada wyzwanie, by osiągnąć naprawdę sugestywny nastrój. A jednak, udało się. Klimat jest wręcz gęsty i sączy się z ekranu. Ponura atmosfera nawet na moment nie daje o sobie zapomnieć, nawet, jeśli to tylko ujęcia jakiejś okolicy za dnia. Brak muzyki powoduje też, że widz jest zupełnie inaczej straszony. Nie ma tu prostackich jump scares, ba, jest duża szansa, że strachu jako takiego w ogóle nie odczujecie. Jednakże niepokój i swego rodzaju napięcie towarzyszą przez większość seansu, a to już niemały wyczyn.

Jeżeli należycie do tych osób, które szukają naprawdę klimaciarskiego filmu z nutką grozy i potraficie docenić subtelną formę, jaką stosuje się do opowiedzenia historii, Egzorcysta nie powinien zawieść. Przed seansem upewnijcie się tylko, iż absolutnie nikt, ani nic wam go nie przerwie, inaczej misternie budowany nastrój może szlag trafić. Dodatkowym argumentem za obejrzeniem The Exorcist jest to, że stanowi on spore osiągnięcie w kinematografii, do którego popkultura nawiązuje po dziś dzień. Moja ocena: 5+.


Exorcist II: The Heretic


Oto podręcznikowy przykład, jak zepsuć pomysł, klimat i wykonanie… Nie chce mi się nawet przytaczać fabuły, gdyż ta niezdarnie i niepotrzebnie kontynuuje wątki pierwszej części. Jeszcze zrozumiem chęć wyjaśnienia okoliczności finału pierwszego filmu. Ale już wyciągania tego samego demona oraz tej samej opętanej nie jestem w stanie zaakceptować. Do tego dochodzi buńczuczny podtytuł: HERETYK, który wykorzystano w bardzo słaby i ledwo nadgryziony sposób.

Egzorcysta 2 nieudolnie próbuje naśladować swojego protoplastę, ale tylko w niektórych scenach. Najgorsze jest to, że tylko te sceny mają jakieś znamiona klimatu. I na tym koniec. Seans nie powoduje nawet cienia niepokoju, czy napięcia znanego z pierwowzoru. Nie ma też krzty grozy, efekty specjalne są dużo słabsze, a Tubular Bells gdzieś wyparowały. W przypadku aktorów nie jestem w stanie powiedzieć, czy to całkiem ich wina (główny bohater jest tak nudny, że tylko przez niego samego film ogląda się jednym okiem), czy może jednak ich postacie na papierze były tak samo drewniane. Efekt końcowy jest taki, że nie chce się ich słuchać, co najwyżej zerknąć na ekran od czasu do czasu.

Gwałtowny spadek w serii po bardzo dobrym otwarciu. Dopisuję plus do oceny za te kilka scen, które mnie na moment zaciekawiły, ale koniec końców nic to nie zmienia – Egzorcysty 2 nie polecam nikomu. Moja ocena: 1+.


The Exorcist III


Gdzie diabeł nie może, tam Brada Dourifa pośle nawet, jeśli to nieduża (na tle całego filmu) rola.

Trzeci Egzorcysta dzieje się 15 lat po wydarzeniach z pierwowzoru i kompletnie ignoruje dwójkę. Dodatkowo jest to film na motywach powieści Legion, autorstwa Williama Petera Blatty’ego, który jest tutaj także reżyserem. Historia dotyczy detektywa prowadzącego śledztwo w sprawie satanistycznych morderstw, których styl nawiązuje do sprawy właśnie sprzed 15 lat. Sam motyw jest z kolei inspirowany prawdziwą aferą z mordercą zwanym Zodiac. W to wszystko wpleciono jeszcze nawiązania do pierwszego filmu i w takiej postaci zaserwowano widowni.

Zamysł dużo lepszy, niż poprzednio, jednak średnio udany. Tempo opowieści jest cholernie nierówne, a sposób prezentacji na początku może wydawać się chaotyczny i miejscami nudny, co mocno zaniża wrażenia. Szkoda, bo widać, że tym razem się postarano o bardziej klimaciarskie ujęcia, zaś Brad Douriff samą swoją grą potrafi przykuć przed ekran… no a przynajmniej w scenach ze swoim udziałem. Cała reszta jest zwyczajnie przeciętna. I mam tu na myśli tak aktorów, jak i pozostałe aspekty filmu. Tubular Bells pojawiają się tutaj na samym początku seansu, ale zaraz potem się o nich zapomina.

Heretyk był podręcznikowym przykładem, jak film zepsuć, Egzorcysta 3 to podręcznikowy przykład średniactwa… Można obejrzeć, jeśli chce się zobaczyć kolejny seans o opętaniu, ale jeśli tego nie zrobicie, to nic nie stracicie. Moja ocena: 3-.


Exorcist: The Beginning


Wydany jako pierwszy, ale nakręcony jako drugi – jeden z dwóch prequelów oryginalnego Egzorcysty.

Początek przedstawia, jak nazwa wskazuje, początki kariery egzorcysty Merrina, w którego młodszą wersję wciela się Stellan Skarsgård. Ojciec Merrin przechodzi kryzys wiary po potwornościach, jakie zobaczył podczas drugiej wojny światowej. Ilekroć się przedstawia, robi to zawsze, jako uczony/archeolog, nie ksiądz.

Nasłuchałem się mało pochlebnych opinii na temat tego widowiska i muszę przyznać, że nie do końca się z nimi zgadzam. Nie jest to tak zły film, jak go niektórzy przedstawiają. Chociaż tutaj wszystko zależy od podejścia. Nie oszukujmy się, prequel robiony tyle czasu po oryginale (ba, nawet po trzeciej części) na pewno mu nie dorówna. Co najwyżej może próbować zrobić lepsze wrażenie, niż części 2-3. I w zasadzie robi. Aktorsko jest ok, nastrój starano się zachować poprzez kilka ciekawych wizualnie scen. Spaprano efekty specjalne (choć nie wszystkie) i napięcie. Na domiar złego, fabuła jest przewidywalna i nudnawa. Więc dlaczego The Beginning miałby być lepszy od #3? Po pierwsze, historia opowiedziana w niechaotyczny sposób nie wydłuża seansu. Po drugie, wspomniane odpowiednie podejście. Początek to bardzo współczesny horror amerykański, co oznacza minimum klimatu, więcej prób straszenia przez tanie szokowanie (np. sceny gore). Jeśli taka forma nam odpowiada, to prequel ma szansę nam się spodobać. W tej sytuacji pomogłoby, gdyby ten film był pozycją samodzielną. Niestety, podpięcie pod konkretną serię skazuje go na porównania do starszych braci (przede wszystkim pierwszego), w których świetle nie wypada korzystnie. Do tego, jeśli liczymy na dogłębne roztrząsanie traumy Merrina i konsekwencji tejże, można się rozczarować. Jeśli na moment zapomnimy o rodowodzie filmu, to zasługuje on na ocenę: 3. W przeciwnym wypadku ocenę można obniżyć, lub w ogóle darować sobie seans.


Dominion: Prequel to the Exorcist


Pierwotna wersja prequela, nakręcona jeszcze przed The Beginning. Na początku uznana za mało dynamiczną i nienadającą się do kina. Jednak, gdy okazało się, iż The Beginning jest klapą, postanowiono wrzucić na rynek i Dominiona. W końcu gorzej być nie może, prawda?

W moim odczuciu nie jest. Dominion z grubsza opowiada tę samą historię (wliczając w to miejsca, niektórych aktorów i efekty specjalne). Jednak środek ciężkość przeniesiono z taniego straszenia widza na subtelny klimat, rozterki głównego bohatera oraz dużo większą spójność. The Beginning przy Dominionie wygląda wręcz na poszatkowany. Zmiany są zauważalne do tego stopnia, że gdyby ktoś wywalił podtytuł tego filmu, to osoba nieznająca serii mogłaby się wręcz dać zaskoczyć końcowej sekwencji.

Niestety, nie jest to pierwszy, ba, nawet nie drugi film w serii. Przez co jeśli widzieliście oryginał, to Dominion już takiego wrażenia nie robi. To nadal dobre widowisko, utrzymane w klimacie i stawiające kilka ciekawych pytań, ale nie tak dobre, jak Egzorcysta. Moja ocena: 4.

niedziela, 9 listopada 2014

Angry Video Game Nerd The Movie

James Rolfe, znany lepiej jako Angry Video Game Nerd, to człowiek zafascynowany kinematografią. Jego marzeniem było nakręcenie filmu. Co tu dużo gadać, udało się!

Nie będę wnikał tu w fabułę, gdyż jest niemal tak absurdalna, jak Jay and Silent Bob Strike Back. Wspomnę tylko o tym, że jej osią jest niesławna gra na Atari 2600 – E.T. oraz to, że bodaj ze 2 miliony egzemplarzy tejże zakopano na pustyni.

Zacznijmy od tego, że nie jest to film dla każdego. Ba, nawet ludzie, którzy lubią wyłącznie Nerda (z całego repertuaru strony Cinemassacre) mogą kręcić nosem. AVGNTM to film dla osób, które lubią tak narwańca w okularach, jak i resztę materiałów Jamesa. To film dla tych, którzy podzielają zamiłowanie do kiczu i fascynację Jamesa pewnymi konwencjami. To widowisko dla każdego, kogo nie odpycha poczucie humoru niskich lotów, a jakość efektów specjalnych nie jest wyznacznikiem jakości filmu.

Nie ma się co fochać. Fabuła jest strasznie głupia, efekty specjalne sztuczne, a twórcy nie kryją się z tym, kiedy korzystają z miniatur, czy kolesia w tandetnym kostiumie. Wszystko jest tu zamierzone i stanowi swego rodzaju hołd patentom pojawiającym się w kinematografii na przestrzeni lat. W momencie, gdy zabawkowy pojazd rozbija się o coś, wręcz oczekuje się, że wybuchnie przesadnym płomieniem. Gdy dwie postacie walczą, musi to być w jakimś iście kretyńskim miejscu, jak rusztowanie. Natomiast główny antagonista będzie podążał śladami takich geniuszów zła, jak Dr Evil.

A to jeszcze nie koniec atrakcji. Cały seans napakowany jest smaczkami nawiązującymi do popkultury, filmików Rolfe’a, czy wreszcie w postaci występów gościnnych mniej lub bardziej znanych osobistości internetowych. No i muzyka… dacie wiarę, że za ścieżkę dźwiękową odpowiedzialny jest Bear McCreary? Tak, ten sam, który robił muzykę do Battlestar Galactica Re-Imagined, Caprici, Black Sails, Defiance, Constantine (serial), The Walking Dead, czy nawet Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. Jego wersja motywu przewodniego Nerda zwyczajnie wymiata.

Cieszę się, że Jamesowi udało się zrealizować taki projekt. Cieszę się też, że film trafił na gog.com. Na koniec cieszę się, że jego twórcy dostarczyli mi dwóch godzin niezobowiązującej, odstresowującej, lekkiej i bardzo specyficznej rozrywki. Moja ocena: 5.

niedziela, 2 listopada 2014

Ave Satani

Omen, seria, z której widziałem tak oryginał, jak i remake, a następnie przeżyłem szok, gdy odkryłem sequele tego pierwszego. Ok, przesadzam, o dwójce i trójce wiedziałem (choć nie widziałem), ale czwórka faktycznie mnie zaskoczyła. Pora rozliczyć się z całą serią i zobaczyć, czy taki diabeł straszny, jak go malują.


The Omen (1976)


Dyplomata adoptuje dziecko, by ukryć przed żoną śmierć ich prawdziwego syna. Przez pierwsze lata wszystko wygląda w miarę normalnie, jednak z czasem dookoła Damiena zaczynają się dziać dziwne rzeczy, ludzie z otoczenia giną w specyficznych okolicznościach, zaś samego dyplomatę nagabuje pewien ksiądz, który wie o dziecku więcej, niż powinien.

Z tym filmem jest zasadniczo kilka problemów, które przeszkadzają mu być dobrym straszydłem. Na początku są to przesadnie ponura muzyka i w zasadzie tytuł, dzięki którym wiemy, czego się spodziewać po treści, a tym samym jesteśmy pozbawiani zaskoczenia. Wspomniana muzyka to zresztą nie tylko kwestia wstępu do filmu, ale także wielu scen w nim samym. Zamiast straszyć, wywołuje ironiczne uśmiechy, a jej przesadny ton sparodiowano choćby w South Park.

Jeżeli zaś nastawimy się na klimaciarski film, niekoniecznie oczekując strachu, to tu jest już dużo lepiej. Produkcja jest dobrze zagrana, świetnie zrealizowana od strony wizualnej (niektóre sceny i ujęcia to prawdziwy majstersztyk pod względem klimatu), a i przesadzona muzyka, pomimo przegięcia, jest dobrej jakości. No i dochodzi zakończenie, które nie dla wszystkich było oczywiste, za co należą się brawa. Omen to horror leciwy i daje się to odczuć. Prawdopodobnie fakt ten skreśli go z listy „do obejrzenia” wielu osób, a szkoda. Widać tu włożony wysiłek, a motyw dzieci pokroju Damiena, czy związanych z nimi oznak (specyficzny pies, znamię itd.) przewija się w popkulturze do dziś, przez co warto jest poznać źródło, które przyczyniło się do popularyzacji. Moja ocena: 4.

Ciekawostka aktorska: Patrick Troughton, znany także jako drugi Doktor.


Damien: Omen II


Nie potrafię ugryźć tego filmu… no za cholerę… Uchodzi on za przyzwoity, ba, dobry, ale mi się niemożebnie dłużył. Opowiadana historia ma miejsce 7 lat po wydarzeniach z oryginału. Damien jest już nastolatkiem uczęszczającym do szkoły wojskowej. Przygarnął go jego wujek

Dalej schemat jest podobny do jedynki. Ludzie, którzy odkrywają o nim prawdę, lub mogą w jakiś sposób zagrozić jego pozycji, giną w niewyjaśnionych okolicznościach. Sam Damien też odkrywa tajemnicę swego pochodzenia. I jest to zdecydowanie najsłabsza, niewykorzystana część fabuły. W zasadzie sprowadza się do tego, że chłopak RAZ kwestionuje swoje dziedzictwo, zadając pytanie: Dlaczego on? I tyle, koniec tematu. Nawet jeśli przyjmiemy, że pogodził się z tym i świadomie już podejmuje decyzje, to jest to teoria strasznie naciągana, a jej zobrazowanie mało wyraziste. Nawet jeden zwrot akcji, jak nam autorzy serwują, nie ratuje sytuacji, bo jest raczej przewidywalny, zaś jego konsekwencje raz dwa zamiatane pod dywan. Końcowa scena nie pozostawia złudzeń – będzie sequel.

Muzyka ponownie jest świetnej jakości, ale przez swoje wykonanie sprawia, iż sceny z nią w tle są znowu przerysowane. Śmierć jednej osoby na pustej drodze przypomina wręcz momenty z Final Destination

Nie żeby Omen 2 był złym filmem, to solidna, rzemieślnicza robota, tyle że nudnawa. Da się to raz obejrzeć, zwłaszcza w ramach maratonu, ale brak wyrazistych scen, rozwleczona akcja i masa bohaterów, którzy nas nic nie obchodzą, sprawiają, że widz ziewa. Ciągłe szczucie Ave Satani w tle nijak nastroju nie poprawia. Moja ocena: 3-.

Ciekawostka aktorska, w małej roli, ale widocznej: Lance Henriksen.


Omen III: The Final Conflict


Dorosły już Damien (w tej roli Sam Neill) w pełni zaakceptował swoje dziedzictwo i zamierza wypełnić swe przeznaczenie. W wieku 32 lat obejmuje urząd ambasadora USA, stanowisko pierwotnie pełnione przez jego ojca. Naturalnie, są tacy, którzy będą próbowali powstrzymać Damiena w jego diabolicznych działaniach.

Ok, pierwsza rzecz, którą trzeba sobie powiedzieć od razu – Sam Neill w swojej roli jest zajebisty! Nie jest to może jakaś prześwietnie napisana postać, ale aktor wyciska z niej wszystko, co może. Na plus policzę też próbę przywrócenia nastroju grozy za pomocną nastrojowych scen pokroju tych z cmentarza z jedynki. Muzykę stonowano i rozłożono bardziej równomiernie, przez co nie dochodzi do sytuacji, że jak tylko usłyszymy motyw przewodni, to programowo mamy się bać.

Do wad zaliczę przede wszystkim zbyt nagłe zakończenie, jakby zabrakło pomysłu, oraz mało dynamiczną pierwszą połowę filmu. Z tych powodów Omen 3 dostaje ode mnie: 4-, zaś osoby mniej wyrozumiałe mogą obniżyć ocenę do 3.


Omen IV: The Awakening


Kompletnie zbędny sequel, niebędący zaskoczeniem dla nikogo, kto widział część trzecią. Żeby było jeszcze gorzej, fabularnie jest to sequel, ale w kwestii formy to w zasadzie remake pierwszej części. Tym razem rodzina polityczna adoptuje… dziewczynkę. Słabo, bardzo słabo.

Wiele scen powtórzono z poprzedników, podobnie z wykorzystaniem pomysłów, które zmieniono minimalistycznie, na zasadzie: teraz to kobieta drąży temat. Oryginalnych dodatków jest tu tyle, co kot napłakał. Nawet zakończenie jest wtórne. Do tego przez cały seans wieje nudą. Nie mam pojęcia, czy to dlatego, że film zrealizowano dla telewizji, czy wyłożono za mało kasy, czy po prostu twórcy dali ciała. Podejrzewam, że wszystkie te powody naraz.

Omenu 4 nie jestem w stanie polecić nikomu, nawet w ramach maratonu. Jest to słaby film, bez emocji, z chamsko leniwym odgrzewaniem kotletów znanych z poprzednich odsłon, zwłaszcza pierwszej. Moja ocena: 1.


The Omen (2006)


Nieunikniony remake pierwszego filmu. Przebieg fabuły jest niemal identyczny, więc daruję sobie jej opis.

Ponarzekam na całą resztę. Całkiem przyzwoici aktorzy marnują się tutaj kompletnie. Wszystkie dialogi wyglądają tak, jakby im się nie chciało. Sceny są realizowane po linii najmniejszego oporu, praktycznie toczka w toczkę kopia oryginału, tyle że bez polotu. Najlepszym określeniem na nie jest angielskie słowo „uninspired”. Klimat też gdzieś się ulotnił. Zamiast kombinowania z kadrami i kolorami, tutaj kwintesencją atmosfery jest scena nocą, w deszczu, zaś szczytem możliwości w straszeniu są prostackie jump scares. Poszczególne sceny są czasem dziwnie zmontowane. Zamiast przejść, odnosi się wrażenie, że akcja sobie skacze.

Jeżeli ktoś chce obejrzeć tę wersję, to chyba tylko dla faktu, że jest to współczesna interpretacja. W przeciwnym razie The Omen (2006) nie zawiera absolutnie żadnego innego argumentu (no może poza obsadą), dla którego warto byłoby się weń zagłębiać. Moja ocena: 1+.

Bioshock Infinite DLC: Burial at Sea

Dodatki, których zadaniem jest nie tylko rozszerzenie tła fabularnego trzeciego Bioshocka, ale także zbudowanie pomostu pomiędzy nim, a częścią pierwszą. Intencje zacne, efekt końcowy nierówny.

Episode One


Booker Dewitt otrzymuje zlecenie, odnaleźć pewną dziewczynę… Zaraz, zaraz, czy myśmy już tego nie przerabiali? Ależ owszem, w Columbii. Tym razem zrobimy to samo w Rapture! Inną różnicą będzie zleceniodawca, którym tutaj jest Elizabeth…

No dobra, trochę przesadzam na tym etapie. Każdy, kto skończył wersję podstawową, zdaje sobie sprawę, że to nie jest takie dziwne, choć może się wydawać leniwe. I w pewnym sensie jest, bo po ukończeniu tego epizodu odniosłem wrażenie, że ktoś upchnął fabułę Infinite w dużo krótszym przedziale czasowym, zmieniając miejsce akcji i… to w zasadzie tyle. Rozgrywka w zasadzie też się nie różni, choć czuć ograniczenia. Początek, gdy amunicji jest tyle, co nic, potrafi zirytować. Przy okazji wychodzi, jak bardzo uproszczenia z Infinite nie pasują do akcji w Rapture. Tutaj chyba najbardziej czuć kastrację mechaniki względem protoplastów.

Dalej jest podobnie – niewiele eksploracji, rzadkie ścieżki poboczne. Niby rozglądanie się za smaczkami może w nas wzbudzić dodatkową motywację, lub uzupełnić niektóre z luk fabularnych, ale konstrukcja opowieści powoduje drugie tyle, zaś sam epizod kończy się cliffhangerem…

Nie dość, że za długo sobie nie pogramy, istnieje szansa, że nie obędzie się bez powtórek. Kilka razy zdarzyło mi się, że skrypt nie chciał się poprawnie uruchomić, Elizabeth gdzieś nie szła, albo coś w tym guście. W rezultacie trzeba było ładować ostatni zapis gry, a że te są automatyczne, to nie mamy wpływu na to, ile rozgrywki trzeba będzie powtórzyć. Miłośnicy Infinite na pewno spróbują i dodatku, bo to więcej tego samego, tylko na mniejszą skalę i bardziej liniowo (o ile to w ogóle możliwe). Pozostali, jeśli niespecjalnie lubili BI, nie powinni się napalać na Episode One, chyba że w promocji. Moja ocena: 3-.

Episode Two


Mimo całej mojej niechęci do wersji podstawowej i dość słabego Episode One, dwójka… praktycznie zmiotła mnie z krzesła.

W tej odsłonie wcielamy się w Elizabeth, która podobnie jak gracz, nie wie, co się dzieje. Rozpoczynamy sceną w Paryżu, która kojarzyła mi się Disneyem… był nawet śpiewający ptak, siadający na palcu! Zaraz potem wszystko wraca na znane, bioshockowe tory… choć też nie do końca. Większość rozgrywki prowadzona jest, jak w skradance. Moją pierwszą myślą było: K#^%^#$%!!! ZNOWU JAKIEŚ UDZIWNIENIA, JA CHCĘ POSTRZELAĆ! A dopiero potem zreflektowałem się, że przecież to dobry pomysł. Episode One miał na starcie małe zapasy wszystkiego, a pchał gracza do bezpośredniej konfrontacji z wrogami, co nie było ani fair, ani specjalnie zabawne. Episode Two ma na starcie małe zapasy wszystkiego, ale od początku stawia sprawę jasno: masz grać inaczej. I jak tylko wpadniemy w ten tok myślenia, przestajemy przejmować się pustym magazynkiem, czaimy się w cieniu, obserwujemy wroga i nasłuchujemy kroków Big Daddy’ego. Inna sprawa, że ma to też uzasadnienie fabularne. Elizabeth, jakby nie patrzeć, jest niedużej budowy, przez co otrzymuje większe obrażenia i może nosić niewielkie ilości amunicji.

Skradankowy charakter epizodu sprawia, że eksploracja odgrywa tu dużo większą rolę, niż w poprzednim odcinku Burial. Na nasze szczęście, autorzy faktycznie się wysilili i stworzyli takie lokacje, żeby faktycznie można było kombinować ze skradaniem się, szukaniem drogi naokoło, czy rozglądaniem się za znajdźkami, których liczba odczuwalnie wzrosła. Na plus należy także policzyć dłuższy czas rozgrywki

Moim największym problemem w tym dodatku jest powiązanie fabularne z pierwszym Bioshockiem. Niby na potrzeby uniwersum można przyjąć, że ma to jakieś ręce i nogi, jednak nadal miałem wrażenie, że jest to naciągane i nic złego by się nie stało, gdyby Infinite i 1+2 pozostały osobnymi uniwersami, bez przenikania się i wzajemnego wpływu. Naturalnie, jeśli komuś jednak odpowiada takie połączenie, to powinien być zadowolony z ilości dodatkowych informacji o lore, jakie można znaleźć.

Chciałbym zaryzykować stwierdzenie, że warto się przez Infinite i Episode One przemęczyć tylko dla Episode Two, ale jednak inwestycja czasu i pieniędzy może się okazać nietrafiona. Jeżeli jednak już posiadacie Infinite, albo jeszcze lepiej – macie go za sobą, to Burial at Sea: Episde Two jest pozycją obowiązkową. Moja ocena: 4+.

piątek, 24 października 2014

For God's Sake, Get Out!

Amityville to seria, z którą regularnie się mijałem. Czasem urywek którejś części z TV wpadł mi w oko, ale w całości widziałem chyba tylko remake z 2005 roku. Tak więc w przeciwieństwie do kilku wcześniej opisywanych serii nie będzie to odświeżanie, tylko podejście niemal pierwsze.


The Amityville Horror (1979)


Film powstały na podstawie książki pod tym samym tytułem (opartej rzekomo na faktach), opowiada historię młodego małżeństwa – George’a i Kathy Lutz, którzy wprowadzają się do domu w Amityville. Nowi mieszkańcy nie wiedzą jednak, że rok wcześniej w tym samym domu doszło do paskudnej zbrodni, a jakby tego typu atrakcji było mało, ziemia, na której stoi budynek, służyła za miejsce pochówku ludzi „opętanych przez złe duchy” (albo zwyczajnie szalonych). Wraz z upływem czasu, nieprzyjemna atmosfera domu (wliczając w to „wypadki” i inne, dziwne sytuacje) odciska swoje piętno na wszystkich, począwszy od księdza, który miał go pobłogosławić, poprzez dzieci, na coraz bardziej porywczym ojcu kończąc.

Wszystkie składowe niezłego horroru są na miejscu, a mimo to film nijak nie potrafił mnie zainteresować. Aktorzy dają z siebie sporo, niektóre sceny są naprawdę klimaciarskie, a i sam motyw przewodni potrafi przyprawić o ciarki już na otwarciu filmu. Niestety, sama historia jest poprowadzona strasznie nierówno. Na początku są to nieco zbyt gwałtowne zmiany nastroju, potem przejścia między scenami, a na sam koniec dłużyzny. Całość nie potrafiła utrzymać napięcia, przez co jako horror, TAH jest zwyczajnie przeciętny. Moja ocena: 3.


Amityville 2: The Possession


Pomimo dwójki w tytule, film tak naprawdę jest prequelem pierwowzoru i powstał na podstawie książki „Murder in Amityville”, będącej prequelem literackiego oryginału.

Przy opisie TAH wspomniałem o paskudnej zbrodni, chodziło o zamordowanie poprzednich domowników. A2 ma za zadanie opowiedzieć tę historię. I robi to słabo. Autorzy chyba sami nie wiedzieli, co chcą z tym obrazem zrobić. Nic się tu kupy nie trzyma. Wydarzenia przeczą początkowej sekwencji z jedynki. Ponadto, pomimo akcji rozgrywającej się wcześniej, da się zauważyć pewne drobiazgi z okresu, w którym film był kręcony, a który tym samym miał miejsce po wydarzeniach z pierwszego filmu.

Abstrahując na moment od takiego zwykłego czepialstwa, ta odsłona nawet jako osobna produkcja jest zwyczajnie do kitu. Nie potrafi wystraszyć widza, subtelnego klimatu grozy praktycznie wcale nie ma, a wszystkie sekwencje, które miały nas rzekomo przyprawić o szybsze bicie serca, są strasznie siermiężne. Na domiar złego ktoś z osób stojących za kamerą chyba był zafascynowany Egzorcystą, bo próbuje nam tu sprzedać jego własną, nieudaną wersję.

Niestety, Amityville 2 to pozycja tak kiepska, że nie polecam jej nawet w ramach maratonów wszelkiego rodzaju. Moja ocena: 1.


Amityville 3: The Demon


W momencie wydania tytuł tej części brzmiał Amityville 3-D, gdyż film zawiera kilka scen zrobionych specjalnie pod 3D rodem z lat ’80 (więc wodotrysków nie oczekujcie).

Historia dotyczy Johna Baxtera, który zawodowo zajmuje się demaskowaniem wszelkiego rodzaju oszustów, organizujących np. seanse spirytystyczne lub wykorzystujących naiwność i wiarę ludzi w zjawiska nadprzyrodzone. Po kolejnej, zamkniętej z powodzeniem sprawie, John trafia na nawiedzone i znane nam już domostwo. Jego cena wydaje się tak atrakcyjna, że Baxter kupuje je niemal bez zastanowienia, a przy okazji zamierza zdementować pogłoski o tym, iż miejsce jest nawiedzone.

Szczerze powiedziawszy, po obejrzeniu trójki zastanawiałem się, jakim cudem pociągnięto tę serię dalej. Ten film ma spieprzone dosłownie wszystko… No może oprócz głównego zarysu fabuły. Cała reszta jest okropna. Obraz wygląda, jakby film był starszy od swoich poprzedników, straszyć nie potrafi, wlecze się okropnie, a zakończenie jest tak głupie, że widz czuje, jak mu szare komórki umierają. Moja ocena: 1+, a i to tylko dlatego, że wstępny pomysł mi się spodobał, zaś w cyklu ciekawostki obsadowe udało się wyłapać Meg Ryan i Lori Loughlin.


Amityville 4: The Evil Escapes


Film znany także jako Amityville: The Evil Escapes lub, zgodnie z ekranem tytułowym z niego samego, Amityville Horror: The Evil Escapes. Jest to jedyny sequel bazujący na głównej serii książkowej (konkretnie na części Amityville: The Horror Returns). Ale to nie jego jedyna specyficzna cecha. W odróżnieniu do poprzedników powstał jako film dla stacji telewizyjnej, nie do kina. Dopiero potem trafił na rynek VHS, a później dwukrotnie na DVD. Jest to też pierwsza odsłona serii zrywająca z nawiązywaniem do ostatnich scen z poprzednika. To o tyle kluczowa informacja, że w trzeciej części nawiedzony dom eksplodował, przez co jakiekolwiek kontynuacje wydawałyby się nieprawdopodobne. Ale nie, w czwórce widać, że dom nadal stoi, a zło sobie wyemigrowało po tym, jak 6 księży próbowało je przegonić.

Emigracja zakończyła się wylądowaniem w domu pewnej starszej kobiety, która gości swoją córkę z trójką dzieci. Tę ostatnią do przeprowadzki zmusiły problemy finansowe, spowodowane śmiercią męża. Oczywiście musiała przyjechać akurat w dniu, w którym zło z Amityville zawitało pod ten sam dach.

Jakościowo ta część jest lepsza od poprzedników. Nastrój grozy jest bardziej stonowany, zaś autorzy starają się go wprowadzać subtelniej poprzez niewyjaśnione zjawiska. Problemem jest jednak to, że widz od samego początku wie, co jest przyczyną, a obiekt, który został wybrany przez złe duchy do emigracji nie pozwala traktować widowiska poważnie… Po nawiedzonych krzesłach i lustrach z książek Mastertona, po kiczowatej serii Maglownica wydawałoby się, że większe absurdy można spotkać tylko w dziedzinie stworzeń atakujących ludzi. A tu niespodzianka, nawiedzonym obiektem – przyczyną wszystkich nieszczęść jest… lampa! Tadaaaaam!

Jednak tak bardziej serio, jeśli przymknąć oko na ten konkretny pomysł, cała reszta nie jest taka zła. Naprawdę można docenić wysiłki autorów i pomysły na wykańczanie postaci, bo z dwojga złego wolę już chyba nawiedzoną lampę, niż demono-smoko-cholera-wie-co ze studni z trzeciej części. Moja ocena: 3-.


The Amityville Curse


W pobliżu znanego już domu zostaje zamordowany ksiądz. 12 lat później wprowadzają się nowi właściciele, którzy wraz z kilkoma znajomymi postanawiają odnowić chatę. Oczywiście już pierwszej nocy zaczynają się dziać dziwne rzeczy.

Jestem pełen podziwu dla umiejętności autorów w obniżaniu lotów każdej kolejnej odsłony w tej serii, choć tak po prawdzie to poza miejscem akcji i tytułem powiązania ze wspomnianą serią są praktycznie znikome. Motyw z księdzem jest upchnięty trochę na siłę, a szkoda. Bo pojawia się sugestia, że zginął z zupełnie innego powodu, niż ten tradycyjny dla serii. Można było z tego zrobić patent rodem z piątej części Friday the 13th, ale raz dwa wrócono na przetarty szlak i podjęto kolejną próbę zanudzenia widza na śmierć. Można się dopatrzeć kilku niezłych scen, a ciekawostką aktorską jest tu Kim Coats, ale tak poza tym jest to dość słaby film o nawiedzonym domu, ze zbędnym motywem religijnym i znikomą liczbą ofiar. Do tego potwierdzającym, że sequele wydawane bezpośrednio na rynek video są tak wydawane nie bez powodu. Moja ocena: 2.


Amityville: It’s About Time


Kolejna część (znana wcześniej jako Amityville 1992: It’s About Time) wypuszczona bezpośrednio na rynek video.

Fabuła jest mniej więcej tego samego pokroju, co w A4: The Evil Escapes. Tym razem to główny bohater bezpośrednio nabywa przedmiot z nawiedzonego domu, a jest nim zegar… Po dostarczeniu go do siebie, na miejscu zaczynają się dziać dziwne rzeczy, a niektórzy mieszkańcy przestają być sobą.

Pomijając pomysł na KOLEJNY nawiedzony przedmiot (w ten sposób to można by i cały dom rozwalić w drzazgi, a pozostałości rozsypać z samolotu), to nie jest aż tak źle. Przyznam, że przez niemal godzinę było jakoś tak nijako. Jedna, może dwie sceny były odpowiednio efekciarskie. Natomiast po pierwszej godzinie zaczyna się dość spektakularna rzeź, a postacie odpadają przy wsparciu niezłych efektów gore i nie tylko. Co prawda niekiedy końcowy rezultat jest co najmniej komiczny, ale zawsze to jakieś urozmaicenie. Ponadto odniosłem wrażenie, że ten film doczepiono do serii trochę na siłę. Gdyby zmienić tytuł i bodaj ze dwa dialogi, obraz w ogóle by nie stracił na swojej wartości. Zwłaszcza, że końcówka bardziej przypomina klimaty Hellraisera (reżyser drugiej części jest odpowiedzialny także za ten film). Całość jest niezła i daje się lubić. Moja ocena: 3.


Amityville: A New Generation


Młody fotograf, Keyes Terry, otrzymuje od pewnego bezdomnego osobliwie wyglądające lustro… I ZGADNIJCIE, CO DALEJ?!

O żesz w mordę jeża… nie zdziwię się, jak w następnym filmie w tej serii zobaczę nawiedzony kibel… Po raz kolejny otrzymujemy minimalistyczne powiązania z oryginalnym domem (tutaj rzekomo jest nim wspomniany bezdomny oraz felerne lustro, w którym czasem widać chałupę z Amityville). Jakby słaby pomysł nie wystarczał, problemy z tą produkcją piętrzą się od samego początku. Autorzy nijak nie potrafili poradzić sobie ze stworzeniem atmosfery grozy. Mało tego, nie potrafili przekonać mnie, że głównemu bohaterowi odbija. Napięcia nie ma wcale, natomiast nudy jest tu na pęczki. Gra aktorska jest przeważnie słaba, zaś przez cały seans zadawałem sobie pytanie, jaką kasę musieli dać Terry’emu O’Quinnowi, żeby wystąpił.

Amityville: A New Generation odwołuje się do oklepanego pomysłu z przerzuceniem zła w następne pokolenie, tyle że nie potrafi tego wykorzystać. Jako horror jest nie ma racji bytu, a jako film jest zwyczajnie słaby. Moja ocena: 1.


Amityville: Dollhouse



No prawie wykrakałem z tym kiblem… Tym razem będzie nas straszyła replika nawiedzonego domostwa, tytułowy dom dla lalek. Nie wiem, co mnie bardziej śmieszy w tej odsłonie, pomysł, czy fakt, że polski tytuł brzmi: Amityville: Drzwi do piekła… cholera, jak Dollhouse to drzwi, to są cokolwiek ciasne… Nie, że takie drzwi nie pojawiają się w samym filmie, ale nie zmienia to faktu, że tłumaczenie słabe.

Abstrahując na moment od wydźwięku podtytułu, samo wykorzystanie owego domku nie jest aż tak głupie. Ktoś tam faktycznie miał pomysł, gorzej z jego realizacją. Przez cały seans towarzyszyło mi uczucie, iż komuś zamarzyło się zrobienie horroru z patentami z serii, twórczości Kinga i Mastertona. W rezultacie dostajemy kilka niezłych wątków i scen, ale poprowadzonych i rozmieszczonych nierównomiernie, przez co na każde kilka minut zainteresowania przypada cztery razy tyle nudy oraz czekania.

Dollhouse jest na pewno lepszym filmem od poprzednika, ale nie oznacza, iż jest dobry. Co najwyżej bardziej znośny. Można potraktować jako ciekawostkę. Moja ocena: 2+.


The Amityville Horror (2005)


Zakończenie Dollhouse, choć nie będące nowością dla serii, sugerowało zakończenie tejże. Po tylu odsłonach remake to najczęściej oznaka wypalenia, skoku na kasę i zjadania własnego ogona. Zdarzają się wyjątki, ale, jak to mawiają, jedna jaskółka wiosny nie czyni.

Pomimo, iż jest to odsłona, którą zobaczyłem w całości, jako pierwszą, nie darzę jej żadnym sentymentem. Zwłaszcza, że odpowiada za nią wytwórnia Platinum Dunes, która znana jest z masowego remake’owania starych horrorów, najczęściej z mizernym skutkiem.

Przebieg fabuły jest niby podobny do oryginału, ale nie do końca. Wszystko jest jakby bardziej oczywiste, straszenie jest mało subtelne, a wątek z księdzem i kościołem wyleciał przez okno. Zostawiono z niego jedynie scenę z muchami, która tutaj wygląda na zrobioną na odwal. Niby można docenić kilka ujęć, w których jakieś tam ślady klimatu są zauważalne, ale reszta to maraton stereotypów i ziewania. Zakończenie jest nieco inne, ale nie stanowi pretekstu, by koniecznie tę wersję zobaczyć. Ciekawostką jest to, że oryginalny pan Lutz, którego historia stanowiła podstawę do pierwszego filmu, określił odsłonę z 2005 jako bzdurę i chyba nawet pozwał twórców, ale zanim wywalczył swoje, zmarł w rok po premierze tego „dzieła”.

Dla ludzi lubiących wychwytywać znane (mniej lub bardziej) nazwiska na liście płac znajdzie się tu parę smaczków. W głównej roli występuje Ryan Reynolds. Widać, że facet się stara, ale przy takim scenariuszu niewiele da się zrobić. Dalej mamy Melissę George (30 Days of Night), Jesse Jamesa (The Butterfly Effect), Rachel Nichols (serial Continuum) oraz, co mnie zaskoczyło, Chloë Grace Moretz (jeszcze zanim kopała tyłki)!

Dla ciekawostek można zobaczyć, a i to tylko wtedy, gdy nie ma się absolutnie nic lepszego do obejrzenia. Moja ocena: 2.


The Amityville Haunting


Jeżeli film wytwórni The Asylum znajduje się w spisie serii nawet w zwykłej Wikipedii, to znaczy, że coś poszło nie tak. Dla niewtajemniczonych, wytwórnia Asylum słynie z niskobudżetowych ripoffów blockbusterów, które przez prasę zostały ochrzczone, jako mockbustery. Filmy te opowiadają osobną historię (czasem podobną, częściej nie), posiadają umyślnie mylący tytuł i delikatnie mówiąc, są słabej jakości. Na Wikipedii można sprawdzić całą listę ich filmów i tego, z czego każdy z nich zżyna. The Amityville Haunting teoretycznie wpisuje się w ten trend (Horror – Haunting, to przykład minimalnej ingerencji w tytuł, by omamić niezorientowanego widza)… teoretycznie. Mockbustery mają to do siebie, że wychodzą w tym samym czasie, co ich „inspiracje”. I tu pojawia się pierwsza różnica, Haunting nie miało takiej premiery. Remake zrobiono w 2005, Haunting wyszło w 2011, a o kolejnym filmie niekoniecznie było wiadomo, gdyż w takim stadium zeszmacenia serii raczej nikt go nie oczekiwał.

Na dzień dobry dostajemy odniesienie do tego, na czym bazował pierwszy film i remake. Jeden chłopak zabił całą swoją rodzinę, rok później wprowadziła się tam rodzina Lutz, która uciekła w popłochu po jakimś czasie. Przez 32 lata dom stał opuszczony i w tym momencie zaczyna się Haunting, w którym grupa nastolatków wchodzi po pijaku do nawiedzonego domu, a po wydarzeniach z ich udziałem poznajemy nowych mieszkańców domu. Jakby utartych schematów było mało, wrzućmy formę, jaka jest obecnie „na topie” od premiery The Blair Witch Project, found footage! O radości…

Po obejrzeniu tylu filmów jestem zdania, że każdego durnia, który na etapie przygotowań wpada na pomysł, by skopiować formę z Blair Witch, powinno się topić w gnojówce (tak, tak bardzo nienawidzę tego sposobu prezentowania akcji). Wszystko w tej części wkurza. Założenie, że postacie żyją w naszej rzeczywistości, w której można obejrzeć pierwszy film lub przeczytać książkę. Strasznie głupie, słabo zagrane i pełne powtórek dialogi. Postacie irytujące tak, że wręcz się czeka na ich zejście. Chaotyczny i słabo przemyślany montaż kolejnych scen i… w zasadzie cała reszta też. Nie mam zielonego pojęcia, dla kogo to coś zostało stworzone. TAH nie nadaje się do niczego. Za wszelką cenę unikać. Moja ocena: 1-.


The Amityville Asylum


Wbrew tytułowi, ta część nie wyszła ze studia Asylum. Fundamenty mamy te same, co w większości części. Rodzina zostaje zamordowana, kolejna wytrzymuje w domu miesiąc. Następnie Asylum olewa wszystkie inne odsłony i przeskakuje o trzydzieści parę lat naprzód. Dom został zburzony, a na jego miejscu zbudowano placówkę dla normalnych inaczej. Naszą bohaterką będzie Lisa Templeton, która właśnie rozpoczyna tam pracę. Naturalnie, miejsce z tak bogatą przeszłością i niemniej różnorodnym personelem stanowi wybuchową kombinację, prawda?

Otóż nie. Postacie są płytkie, słabo zagrane i nic nas nie obchodzą. Wydarzenia posklejano jakoś tak koślawo, a niby-zwroty akcji są przewidywalne i nieciekawe. Jeden z najlepszych pomysłów w serii zarżnięto i aż dziw bierze, że ktoś jeszcze chce kolejne Amityville robić. Tu mam na myśli planowany na 2015 rok: Amityville: The Awakening (filmy z takim podtytułem są najczęściej do bani i kaleczą swoich poprzedników), który, biorąc pod uwagę całokształt serii, pewnie sobie odpuszczę. Tymczasem Asylum nie jest wart poświęcenia większej uwagi, niż na przeczytanie streszczenia fabuły. Moja ocena: 1.

piątek, 17 października 2014

Game of Thrones DLC: Beyond the Wall (Blood Bound)

Akcja tego dodatku rozgrywa się 10 lat przed wydarzeniami z podstawki. Naszym bohaterem jest ponownie Mors Westford, jeszcze zanim dorobił się swojego przydomka. Właśnie ma objąć wartę na Murze, gdy w wyniku pewnych wydarzeń wpada w zasadzkę Dzikich. Lwia część rozgrywki będzie miała miejsce w obozie tych ostatnich.

Dodatek jest krótki. Raptem półtora do dwóch godzin zabawy, w zależności od poziomu trudności. Eksploracji jest tutaj bardzo mało, natomiast walk upchano tyle, że więcej się chyba nie dało. Nasza postać na początku zyskuje poziomy doświadczenia w takim tempie, że jest to wręcz absurdalne. Pies znany z podstawki zalicza tu wyłącznie cameo, a sama fabuła… cóż, nie jest skomplikowana, zaś zwroty akcji są boleśnie przewidywalne. Tyle dobrego, że ogólny klimat trzyma poziom.

W zasadzie o ten ostatni rozbija się decyzja, czy kupić Beyond the Wall. Jeżeli lubiliście podstawkę, a DLC znajdzie się w promocji, można brać śmiało. Choć niestety nawet w tym wariancie na więcej niż 3- nie zasługuje. Natomiast jeśli podstawowa gra nijak was nie przekonała do siebie, BtW to strata tak czasu (pomimo iż to tylko 1,5 godziny), jak i pieniędzy.

środa, 8 października 2014

The Vanishing of Ethan Carter

Ta gra zdobyła sobie spore grono zwolenników w bardzo krótkim czasie. To „bardzo” powinno być podkreślone kilkukrotnie dla lepszego efektu. Ja sam myślałem, że wytrzymam z zakupem, ale po kolejnej recenzji video, ukazującej przepiękne okolice Red Creek Valley zwyczajnie nie dałem rady, odpaliłem goga z miną godną Frya z Futuramy i niemal wrzeszcząc w stronę monitora: Shut up and take my money!

Opowiadana historia dotyczy… no w zasadzie tego, co mówi tytuł, zniknięcia Ethana Cartera, chłopca mieszkającego z rodziną w Red Creek Valley. Nam przyjdzie wcielić się w detektywa Paula Prospero, który wybrał się na poszukiwania Ethana. Nie mamy żadnego typowego wstępu, gramy w zasadzie od pierwszych chwil, a w meandry opowieści wprowadza nas nasz detektyw, będący jednocześnie narratorem.

Sama gra jest, jak to określają twórcy, przygodówką eksploracyjną. I ponownie – ciężko dodać tu coś więcej, gdyż te dwa słowa zawierają dokładny opis sposobu prowadzenia gry. Akcję obserwujemy z perspektywy pierwszej osoby, zaś nasz udział sprowadza się do zbierania i chronologicznego układania informacji. Niestety, tutaj też tkwi pierwszy (i niemal jedyny) problem gry. Osoby niecierpliwe zwyczajnie powinny sobie odpuścić. Zagadek, informacji oraz wszystkich detali pozwalających nam na zrozumienie fabuły jest naprawdę niewiele, a dolina Red Creek do najmniejszych nie należy.  W związku z tym, jeśli miałbym popaść w banał, powiedziałbym, że czeka nas 4-5 godzin łażenia po pustych lokacjach i podziwiania widoczków.

Natomiast osoby doceniające wyrafinowany sposób prezentacji, może nie wybitnej, ale dobrej fabuły, będą zadowolone. Na specyficzny klimat produkcji składa się tu dosłownie wszystko. Od przepięknej grafiki, hulającej na Unreal Engine, poprzez rewelacyjne udźwiękowienie i niesamowitą muzykę, po wszystkie strzępki informacji związanych z głównym wątkiem oraz całą masę detali, które zaczyna się zauważać wraz z postępami w grze. Jakby tego było mało, podczas wędrówki nasuwają się skojarzenia z prozą takich autorów, jak H.P. Lovecraft, czy E.A. Poe.

Jeżeli miałbym się do czegoś przyczepić, to będą to polskie głosy. Nie każdy z nich jest przekonujący. Nie mam żadnych zastrzeżeń do naszego bohatera, któremu głosu użyczył pan Miłogost Reczek. Jest to kawał naprawdę dobrej roboty. Ilekroć słyszymy Paula Prospero, nie mamy wątpliwości, że jest to człowiek po przejściach, który swoje w życiu widział. Szkoda więc, że pozostali członkowie obsady nie spisali się równie dobrze. Naturalnie, mogłem grać np. w angielską wersję, ale wyszedłem z założenia, że skoro jest to gra polska, chcę jej doświadczyć w ojczystym języku. To ostatnie sformułowanie jest nieprzypadkowe. Ciężko tu mówić o przechodzeniu Ethana Cartera, tej gry rzeczywiście się doświadcza. I pomimo, iż nie jest to tytuł dla każdego, w swojej kategorii jest po prostu dobry i wart uwagi. Moja ocena: 4+.

piątek, 3 października 2014

You are what they eat.

Kolejny październik – kolejny pretekst, by odświeżyć sobie kilka serii horrorów oraz zapoznać się z tymi odsłonami, których jeszcze nie widziałem. Zaczynam od jednego z klasyków ery VHS, serii Critters.


Critters


Film wydany w 1986 roku, stworzony na fali popularności horrorów o potworach i/lub przybyszach z kosmosu, opowiada historię rodziny Brownów, którzy mają to wątpliwe szczęście, iż na ich polu ląduje statek kosmiczny z tytułowymi paskudami na pokładzie. Paskudy właśnie uciekły z kosmicznego pierdla, są ścigane przez międzygalaktycznych łowców nagród, a do tego weżrą wszystko, co się da i nie zdąży uciec.

Critters to esencja lat ’80. Wystarczy popatrzeć na plakaty przewijające się w tle, posłuchać muzyki starającej się naśladować tamten okres, czy przyjrzeć się wizji „zaawansowanej” technologii kosmitów. Jeden z Critterów próbuje nawiązać znajomość z maskotą ET, a logo jednej drużyny kręglarskiej to parodia logo Ghostbusters. Kolejną ciekawostką jest obecność takich nazwisk jak Scott Grimes, czy Billy Zane. Pierwszorzędny kicz wręcz wylewa się z ekranu i sprawia sporo radochy. W dostarczaniu tej ostatniej przodują główni adwersarze ludzkich postaci. Niby to małe i niepozorne, ale jak zacznie się szczerzyć, albo nie daj Cthulhu turlać się w czyimś kierunku, krew zaczyna tryskać na lewo i prawo, a twórcy nie oszczędzają na sztucznych trupach.

Jako dzieciak, strasznie bałem się tych potworków, a ujęcia ich czerwonych, lśniących oczu przyprawiały mnie o dreszcze, zaś fakt, że lwia część akcji rozgrywa się nocą, dodawał klimatu. Obecnie jest to jeden z tych filmów, które warto powspominać w gronie rówieśników, przy piwie i zakąskach (nomen omen). Critters to pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą zapoznać się z serią, lubią klimaty lat ’80, horrory z tejże dekady lub, w przypadku wielu polskich widzów, erę VHS. Moja ocena: 4+.


Critters 2: The Main Course


Starszy nieco Bradley Brown (w tej roli ponownie Scott Grimes) powraca po dwóch latach do swego rodzinnego miasteczka, by odwiedzić babcię na Wielkanoc. Na miejscu okazuje się, że potworki z kosmosu zostawiły po sobie całkiem liczne potomstwo, które spokojnie siedziałoby w jajach, gdyby nie ludzka głupota. Jakby tego było mało, kosmiczni łowcy nagród dostają opieprz za spapraną robotę, tak więc i oni zmuszeni są do pojawienia się w miasteczku.

Critters 2 to sequel zrealizowany w myśl zasady: więcej tego samego. Trzeba przyznać, że zrobiono to podręcznikowo. Mamy więcej potworów, więcej scen z udziałem łowców, więcej absurdu, więcej easter eggów związanych z popkulturą, więcej ofiar. Jedyny aspekt, którego jest mniej, to napięcie/zagrożenie. Tego filmu, nawet przy lejącej się krwi, nie sposób było traktować poważnie, niezależnie od wieku. Co nie oznacza, że jest zły. Do oglądania w towarzystwie nadaje się jeszcze lepiej od protoplasty, a końcowa scena kooperacji Critterów jest chyba jedną z najbardziej pamiętnych w historii kiczowatych horrorów.

Critters 2 to danie główne nie tylko z tytułu. Jest to moim zdaniem najlepsza odsłona serii i pozycja obowiązkowa dla wszystkich osób, które polubiły część pierwszą. Moja ocena: 5.


Critters 3


Sequel, który na dobrą sprawę nie powinien był powstać. Kręcony równolegle ze swoim następcą, nie trzyma się kupy. Wręcz do tego stopnia, że jest reklamowany, jako pierwszy film w karierze Leonardo DiCaprio (która to informacja bywa eksponowana w absurdalny sposób na okładce DVD), zamiast kolejnej części znanej serii.

Pewna rodzinka wraca z wakacji przez okolice Grover’s Bend, gdzie nieświadomie zabiera ze sobą pasażera na gapę. Zanim wrócą do domu, pasażer zdąży się rozmnożyć, a potomstwo sterroryzuje jeden budynek, w którym mieszka rodzina.

Ten film naprawdę nie wie, czym chce być. Z jednej strony to sequel, z drugiej ciężko nie odnieść wrażenia, że ktoś popełnia świadomy autoplagiat jedynki, do tego pełen idiotyzmów. W filmie padają 2 różne wersje co do tego, kiedy rozgrywały się poprzednie odsłony, Charlie z jakichś powodów nie został szeryfem miasteczka (jak to było sugerowane na koniec części drugiej) i dalej poluje na kosmitów, ponadto gdzieś zapodział strój łowcy nagród i gania w jakimś starym płaszczu. Przy pierwszym spotkaniu raczy nas retrospekcją z dwóch poprzednich filmów, będącą chaotycznym montażem losowych scen. Na domiar złego w całym filmie padają dosłownie dwa trupy, a krwi jest stosunkowo niewiele. No i jeszcze to zakończenie…

Niby nie jest to najgorsza część, ale zdecydowanie zrobiona bez polotu. Można obejrzeć pro forma, ale nie bardzo jest sens potem do Critters 3 wracać. Moja ocena: 3-.


Critters 4


Jak wspomniałem wyżej, C4 był kręcony równolegle z trójką, a na rynku pojawił się rok po niej. Film rozpoczyna się ostatnią sceną poprzednika. Charlie przemierza zgliszcza budynku, w którym miała miejsce akcja #3. Podczas przetrząsania zakamarków, natrafia na dwa ostatnie (w całym wszechświecie) jaja Critterów. Coś tam sobie z technologii kosmitów zostawił, bo jak tylko próbuje rozwalić niedoszłe potomstwo żarłoków, rozlega się alarm. Ug (jeden z oryginalnych łowców nagród) kontaktuje się z naszym eks-alkoholikiem i prosi go o włożenie jaj do specjalnej kapsuły wysłanej przez międzygalaktyczną radę. Naturalnie Charlie nie byłby sobą, gdyby nie miał pecha i nie był taką niezdarą. Kapsuła zatrzaskuje się zaraz po umieszczeniu jaj, hibernując nie tylko gatunek zagrożony, ale i człowieka, po czym wraca w kosmos. Przechwytuje ją załoga statku kosmicznego… w roku 2045.

Nie bardzo rozumiem, po co decydowano się na takie umieszczenie akcji (część trzecia to lata ’90), zwłaszcza, że wykorzystano je zupełnie bez sensu. Pada komentarz, że wszyscy, których Charlie znał, już nie żyją, choć ilość minionego czasu nijak na to nie wskazuje. Ponadto ten przeskok z przełomu lat ’80 i ’90 do klimatów s-f w takim krótkim czasie filmowego uniwersum jest po prostu słaby.

Sposób prowadzenia akcji wygląda tak, jakby ktoś chciał nakręcić własną wersję Aliena, z mizernym skutkiem. I tutaj nasunął mi się naprawdę ironiczny wniosek – z perspektywy czasu może się wydawać, że czwarta część Obcego sugerowała się trochę Critters 4, podobnie zresztą jak… Jason X. Żeby było jeszcze zabawniej, zarówno w C4, jak i Alien: Resurrection gra Brad Dourif. Na niego zawsze można liczyć! Ciekawostką trochę mniejszego kalibru (ale jednak) jest obecność Erica DaRe, znanego szerszej widowni jako Leo Johnson z Twin Peaks.

Pozostałe pomysły giną w natłoku nieścisłości, z ekranu wieje nudą – głównie z powodu znikomej obecności Critterów – a półtoragodzinny seans wlecze się niemiłosiernie. Filmu nie polecam nawet na zakończenie maratonu. Moja ocena: 1… no może 1+, za Brada Dourifa.