niedziela, 28 listopada 2021

Free Guy

O tym filmie słyszałem, iż jest zaskakująco dobry. A że jego tematyka wirtualnych światów i gier online nie jest mi obca z kilku różnych względów, postanowiłem dać mu szansę. Niestety, trochę się na tych opiniach przejechałem.

Guy jest pracownikiem banku. Na swoje życie patrzy z optymizmem i nadzieją, iż wkrótce pozna tę jedyną. Gdy w oko wpada mu dziewczyna będąca przedstawicielką „ludzi w okularach przeciwsłonecznych”, Guy postanawia spróbować szczęścia i zaraz potem dowiaduje się, że całe jego otoczenie to gra, a on sam jest tylko bohaterem niezależnym – postacią stanowiącą część tła, na którym bawią się gracze. Dodatkowo na drugim planie mamy wątek kradzieży oprogramowania, śledztwa i związku osób, którym wykradziono wspomniany soft.

Do pozytywnych rzeczy zaliczę sam pomysł, rozważanie konsekwencji stworzenia sztucznej inteligencji i pozwolenia, aby się rozwijała. Ponadto samo miejsce akcji, parodie gier online i środowiska streamerów oraz fakt, że wątek miłosny został poprowadzony dość rozsądnie. Aktorsko jest ok, humor pasuje do rodzaju filmu (najlepiej wypada występ gościnny Chrisa Evansa – to mniej więcej taki sam rodzynek jak Hugh Jackman w First Class), jaki nakręcono.

Problemy zaczynają się piętrzyć w momencie, gdy widzieliście cokolwiek z tej listy: Matrix, Existenz, The Thirteenth Floor, Dark City. Free Guy będzie kojarzyć się z każdym z tych tytułów, a z niektórych wręcz bezczelnie zżyna. Natomiast od siebie dorzuca sporo błędów logicznych i straszne przekoloryzowanego antagonistę, w którego wciela się Taika Waititi. Może niektórych taka kreacja postaci bawi, ale mnie irytowała. Innym takim elementem są niektóre strasznie głupie wypowiedzi, jak ta o białym przywileju. Koleś opowiada o tym, jak jego marzenia legły w gruzach i jedyne, co mu pozostało po studiach, to głupia praca i bardzo duży dług w postaci kredytu studenckiego. Zaś jego rozmówca kwituje to stwierdzeniem, że nie chce słuchać o jego białym przywileju. No tak, rozwalony związek, praca bez perspektyw, dług jak stąd do Chicago, rzeczywiście przywilej jak diabli.

Free Guy zapewni trochę rozrywki, sprawi, że się pośmiejecie i ogólnie raczej nie będzie poczucia zmarnowanego czasu. Niemniej jednak to nadal średni film i traci na wartości tym bardziej, im więcej innych, podobnych produkcji zna widz. Moja ocena: 3+.

niedziela, 21 listopada 2021

The Mandalorian – Season 2

Pierwszy sezon udowodnił, że autorzy są w stanie stworzyć samodzielną opowieść w uniwersum Star Wars i nie oglądać się na bzdury z nowych epizodów. Z kolei drugi sezon pokazuje, jak zintegrować tę autorską historię z istniejącymi.

Mando ma jasny cel, musi dostarczyć swojego podopiecznego do jakiegoś Jedi, aby dzieciak mógł odbyć stosowny trening. Cały sezon to niemal zamknięte historie. Spajający je wątek przewija się w dialogach, ale jeśli nie liczyć dwóch ostatnich odcinków, nie dominuje. W rezultacie ten sezon ogląda się bardzo wygodnie.

Na każdym kroku widać, iż producent sypnął kasą. Samych statystów jest więcej, a to dopiero początek. Odwiedzane planety są bardziej zróżnicowane, zaś kamera nie zachowuje się już tak, jakby ekipę stać było na pokazanie tylko dwóch budynków lub kilku sekund panoramy. Wszystkie miejsca są niemal osobnymi aktorami. Ich wygląd utrzymano w brudnym klimacie znanym z poprzednika, Rogue One oraz Republic Commando. Ponadto niemal każdy epizod ma jakiś gościnny występ. Mam na myśli nie tylko postacie związane już z franczyzą (Bo-Katan – Katee Sackhoff, Rosario Dawson – Ahsoka Tano, Boba Fett – Temuera Morrison), ale także jednorazowe występy takich osób jak Timothy Olyphant, Titus Welliver i Bill Burr. Naturalnie nie można też zapomnieć o powrocie nadwornego złola ponownie granego przez Giancarlo Esposito. Cholera, jest jeszcze jeden występ, którego nie wymienię, żeby nie psuć zabawy tym, którzy jeszcze sezonu nie widzieli, ale powiedzmy tylko, że te zachwyty i opady szczęk, o jakich mogliście słyszeć o finale, są jak najbardziej uzasadnione.

Warto też wspomnieć, iż tym razem serwowane fabuły nie są już tylko kopiami znanych konwencji. Tutejszym bliżej do tego, co widziałem w Clone Wars niż epizodów 7-9. Fakt, znajdzie się kilka scen, w których można pomyśleć, że nawet jak na Gwiezdne wojny, postacie są aż za bardzo nietykalne, ale na tle całości jest to drobiazg. Zwłaszcza, że wątki niektórych z nich rozwinięto i fajnie popatrzeć, że fabularnie nie stoją w miejscu i np. otrzymały większą rolę w danym miejscu/społeczności.

Jeśli pierwszy sezon Mandaloriana przypadł wam do gustu, drugi jest obowiązkowy. Jeśli nie, cóż, warto spróbować, gdyż jakościowo S2 jest jednak lepszy, bogatszy i bardziej dopracowany. Moja ocena: 5.

niedziela, 14 listopada 2021

The Witcher: Nightmare of the Wolf

Nie jestem fanem netflixowego Wiedźmina. Ma kilka fajnych elementów, ale nie spełnił moich oczekiwań jako adaptacja, ani nawet jako serial fantasy sam w sobie. Gdy zobaczyłem zapowiedzi Nightmare of the Wolf, jedyne, co przyszło mi na myśl, to dojonko.

Film opowiada historię Vesemira i obejmuje okres od momentu, gdy był chłopcem marzącym o bogactwie, po wiedźmina, który przetrwał atak na Kaer Morhen.

Od razu powiem, że Nightmare nie podoba mi się. Pierwszym powodem są nieścisłości fabularne. Ot, choćby rozjechane ramy czasowe. W momencie pogromu Kaer Morhen Geralt kończył swoje szkolenie lub miał już je za sobą. Tutaj na tym samym etapie dopiero od niedawna przebywa w szkole.

Drugim powodem jest brak klimatu. No nijak nie widzę tam uniwersum z książek Sapkowskiego. Są znane imiona i nazwy, ale całość przypomina fanfic lub spin-off animowanej Castlevanii. Ja rozumiem, że zabójcy potworów byli szybsi i sprawniejsi od przedstawicieli innych ras, ale nawet ich walki najczęściej sprowadzały się do pojedynków, a nie sekwencji rodem z gier typu Devil May Cry lub Darksiders. Do tego dochodzą skoki z wysokości łamiących kości i inne efekciarskie popisy rodem z anime oraz trykociarskiego gatunku.

Powód numer trzy to przewidywalność opowieści, banał oraz bzdury. Zakładając na moment, że książek nie ma, ale animacja oraz produkcja z Cavillem rozgrywają się w tym samym uniwersum, brakuje tu konsekwencji. W serii fabularnej magia była naprawdę biedna, efektów mało, a sposób działania słabo rozwiązana (zamienianie magów w żywe baterie). Nightmare się tego w ogóle nie trzyma i bliżej mu do gier oraz książek. Owszem, dzięki temu jest na co popatrzeć, ale sensu w tym za grosz. Nie mam też pojęcia, skąd się wzięła ta maniera, że magowie w produkcjach czerwonego N są tacy zarąbiści we wszystkim. W literackim pierwowzorze bez potrzeby stosowania magii chyba tylko Vilgefortz stanowił realne zagrożenie dla Geralta. Natomiast w Witchflixie najpierw Yennefer okazuje się szermierką nie z tego świata, a teraz kolejna czarodziejka strzela z łuku tak, że elfy mogłyby chodzić do niej na korepetycje. Jakby tego było mało, w finalnym ataku na wiedźmińskie siedlisko ludzie nie mają problemu z tym, że walczą ramię w ramię z potworami przyzwanymi przez czarodziejkę.

Gdybym miał coś pochwalić, to na pewno mega płynną animację i kreatywność (bardzo często krwawą), jaką autorzy lubią się popisywać w scenach z walką oraz magią. Polski dubbing jest w porządku, a gdyby całość zatytułowano The Witcher X Castlevania, nie miałbym żadnych problemów. Jednakże tytuł wyraźnie mówi The Witcher, z którym film nie ma prawie nic wspólnego. Dlatego moja ocena to 2-.

niedziela, 7 listopada 2021

W lesie dziś nie zaśnie nikt 2

Przy pierwszej części bawiłem się naprawdę dobrze. Ot, głupawy film, na którym rechotałem praktycznie od początku do końca. Zasiadając do sequela spodziewałem się podobnego efektu. Niestety, rok 2021 najwyraźniej jest rokiem rozczarowujących sequeli, gdyż po Halloween Kills i Candymanie 2021 kolejnym zawodem jest właśnie W lesie dziś nie zaśnie nikt 2.

Pierwsza połowa filmu to pi razy oko powtórka z rozrywki. Tak samo durna, kiczowata i krwawa, co pierwowzór. Z tą różnicą, że autorzy zakładają znajomość tegoż u widza, dzięki czemu dwójka robi krótką ekspozycję tylko dla nowych postaci, a potem rusza z kopyta. Całości tradycyjnie towarzyszy żenujące poczucie humoru i bardzo tanie nabijanie się ze stereotypów kilku grup zawodowych. W związku z czym jeśli dowcip o świętowaniu urodzin Hitlera z poprzedniego filmu komuś nie podszedł, tutaj też nie ma czego szukać.

Potem dochodzimy do drugiej połowy. Zamysł jest taki, że tu obserwujemy akcję z oczu antagonisty. I nie mam na myśli trybu stalkera, jaki stosowano w Halloween. Dosłownie zmienia się to, kto jest teraz w centrum uwagi. O ile pomysł sam w sobie jest ciekawy, o tyle realizacja leży. Zaczyna się łopatologiczne wyjaśnianie, co komu wolno, które przypomina dorabianie głębszego tła do wypróżniania się. Do tego dochodzi parę obrzydliwości (nie żeby mnie brzydziły, widziałem gorsze rzeczy), które nie wiadomo jak potraktować. Jako widz rozumiem, że ten nowy zestaw „bohaterów” może mieć takie potrzeby, tylko czy ja muszę na to patrzeć? No i największy grzech – nuda. Twórcy tak bardzo koncentrują się na wyjaśnianiu wszystkiego, że w efekcie mało co się dzieje.

Czy poza pierwszą połową widowiska można doszukać się jakichś zalet? O dziwo, tak. Aktorsko jest świetnie, bo żeby wygadywać takie dyrdymały, trzeba mieć nie lada dystans do swojej pracy. Zwłaszcza osoby będące po drugiej stronie barykady. Odniosłem wrażenie, że po zrobieniu charakteryzacji ich zaangażowanie skoczyło o 100% w porównaniu do postaci ludzkich. Końcówka jest dość zabawna i konia z rzędem temu, komu ostatnia scena nie skojarzy się z Resident Evil z 2002. Przy czym jest to skojarzenie typu: jaki kraj, taki RE.

Jeśli komuś W lesie dziś nie zaśnie nikt przypadł do gustu, jak najbardziej powinien spróbować dwójki, choć ostrożnie. Natomiast przeciwników ta odsłona nie przekona ani do zmiany zdania, ani do polubienia slasherów jako takich. Moja ocena: 3+.