sobota, 25 lutego 2023

Titans – Season 3

Drugi sezon pozytywnie mnie zaskoczył, ale jednocześnie sprawił, że na trzeci nie czekałem jakoś specjalnie. Gdy ten w końcu ruszył, odkładałem seans w nieskończoność. Teraz, gdy wiadomo, że serial zbliża się ku końcowi, nadganiam zaległości.

Tytani są coraz bardziej rozpoznawalni i wspierani przez społeczeństwo. Jason Todd wrócił do Gotham i wciąż zmaga się z traumą zafundowaną przez Deathstroke’a. Raven nadal przebywa wśród amazonek, Donna pozostaje martwa, a Hawk i Dove rozstali się. Sytuacja gmatwa się, gdy Jason postanawia wykazać się i sam rusza w pościg za Jokerem, z którego rąk ginie.

Sezon numer trzy jest bardzo nierówny. Z jednej strony mamy żonglowanie sporą liczbą wątków, z drugiej udało się to wszystko tak rozwlec, że najpóźniej po 5 odcinkach (z 13) zaczyna się odczuwać znużenie i ogląda już pro forma. Dlaczego? Bo te pierwsze pięć odcinków zawiera najmocniejsze sceny i odniesienia do klasycznych momentów z komiksów. Joker okładający Robina łomem rodem z A Death in the Family, zabójczo skuteczny Red Hood, Barbara będąca jedną z wariacji na temat tej z Killing Joke. Problem zaczyna się właśnie z tego przejścia z ADitF do Under the Hood. Akcja ma miejsce z odcinka na odcinek i każdy znający komiksowe wersje będzie wiedział, o co chodzi. Natomiast pozostali… prawdopodobnie też, bo raz że tajemnica jest zdradzana za szybko, a dwa, że między tymi dwoma motywami praktycznie nie ma odstępu, więc nijak nie zdążono zasiać wątpliwości. Potem następuje jeszcze dość niespodziewane zdjęcie jednej postaci i od tej pory reszta się wlecze.

Jest tutaj wiele elementów, zwłaszcza jeśli chodzi o interpretację, które mi nie pasują. Nie wiem, czy to kwestia przyzwyczajenia do komiksów i np. wersji animowanych. Jason jako rozdarty emocjonalnie osobnik – przyzwoita gra aktorska. Jason jako wkurwiony Red Hood – no nie, brak mu charyzmy. Batman w przypływie rozpaczy rozprawiający się z Klaunem – bywało. Bruce Wayne przesiąknięty depresją do tego stopnia, że próbuje się zabić – nie kupuję tego. Moim największym problemem jest jednak Tim Drake, który tutaj jest w zasadzie takim Milesem Moralesem. Nawet głupiej. Tutejszy Tim to praktycznie nowa postać (nie tylko pod względem koloru skóry), którą ktoś (cholera wie po co) nazwał Tim Drake. Oracle nie jest już alter ego Barbary, tylko systemem komputerowym, zaś ogolony Crane traci jakieś 98% swojej wiarygodności (i wyobraźcie sobie, że w takim wydaniu koleś próbuje odwalić ten sam numer, co jego odpowiednik w Arkham Knight). W tej sytuacji pozostaje tylko współczuć „pomysłowości”.

Sceny akcji i niektóre zawiązania fabularne są przyzwoite, ale giną w natłoku tych przeciętnych i przedłużanych. Jest taka seria dialogów bodajże w okolicach dziewiątego odcinka, po której miałem nadzieję na zakończenie tego konfliktu i rozpoczęcie czegoś innego, ale nie. Autorzy serwują kolejny, tym razem zbędny zwrot i znużeni sytuacją jedziemy do końca.

Biorąc pod uwagę, jak zmontowano całość, ktoś chyba nie miał pojęcia, jak rozłożyć ciężkość poszczególnych wątków. Zamiast utrzymać tajemnicę tożsamości Red Hooda jak najdłużej wraz ze śmiercią jednego z bohaterów, strzela się nimi na początku, a potem liczy, że widz i tak wysiedzi na coraz mniej charyzmatycznych popisach ekipy ganiającej po Gotham. Serio odnosi się wrażenie, że nieważne, czy ratują miasto, rozwiązują wewnętrzny konflikt, zdradzają się, czy zakochują – entuzjazmu jest coraz mniej. Finał trochę sugeruje, że to mógł być ostatni sezon, ale nim nie jest. Ta rola przypada czwartemu. Natomiast S3 da się obejrzeć, ale najlepiej to zrobić tak: Pierwsze 5 odcinków, dziewiąty i ostatni. Resztę można sobie odpuścić. Moja ocena: 3-.

sobota, 11 lutego 2023

Black Adam

Postać Black Adama kojarzę z komiksów, produkcji animowanych (ze wskazaniem na The Return of Black Adam) oraz gier Injustice. Powiedzmy, że nie jest to ktoś, dla kogo rzucę wszystko w diabły, byle tylko obejrzeć jakiś tytuł z nim w roli głównej. Zwłaszcza, że w mainstreamowej odsłonie będzie on rozwodniony/ugrzeczniony. Zwiastuny od początku potwierdzały moje przypuszczenia i pewnie przesiedziałbym seans w domu, ale entuzjazm, z jakim Dwayne Johnson promował widowisko, sprawił, iż ruszyłem cztery litery do kina.

Na dzień dobry jestem w stanie potwierdzić teorię, iż ta wersja postaci została rozwodniona. Co prawda nadal daleko mu do bohatera, ale jego niechęć wynika raczej z tego, że tak naprawdę zrobił swoje dawno temu, a obudzenie w czasach współczesnych w zasadzie ani grzeje go, ani ziębi. W oryginale BA to kawał sukinsyna, który stwierdza, iż taka moc może posłużyć do podboju i właśnie za to leci na odsiadkę (różną w zależności od wersji postaci). W przypadku wspomnianego wcześniej filmu animowanego po dostaniu bęcków woli zginąć, niż wrócić do swojego więzienia. Przekształcanie go z łotra w antybohatera też zajęło sporo czasu. Tutaj jest to niemal status quo, a i to nie do końca, bo przy takim Punisherze Adam w wersji Rocka to potulny baranek/niechętny bohater, ale nadal bohater.

Fabuła w dużej mierze wynika z tego ostatniego – BA nie chce być bohaterem, ale okoliczności ustawiają go tak, że nim zostaje. Otrzymanie mocy jest niestandardowe, ale wbrew pozorom przewidywalne – tutaj autorom zwrot nie wyszedł. Co jest bardziej zaskakujące, to że jakaś międzynarodowa grupa najemników zajmuje cały kraj i ni cholery nikt z tym nic nie robi. NIKT – NATO, USA, Justice League, Suicide Squad. Nawet Amanda Waller dzwoni po kilka osób z Justice Society of America dopiero po uwolnieniu Black Adama.

Postacie superbohaterów są zaskakująco w porządku. Nie ma tu dogryzania, wjazdów na sumienie z powodu koloru skóry lub płci. Jest docieranie się i współpraca. Pierce Brosnan wypada rewelacyjnie jako Doctor Fate, pozostali s ą ok. Efekty specjalne dupy nie urywają, ale też nie sprawiają wrażenia, że coś nie pasuje. Przy czarach Fate’a twórcy musieli się nakombinować, żeby nie kopiować bezczelnie pomysłów z Doctora Strange’a. Muzyka wgniotła mnie w fotel. Black Adam ma najbardziej wyrazisty motyw przewodni w całym DCEU. Chodził mi po głowie ze dwa tygodnie, a i po tym czasie wracał regularnie na playlistę.

No dobra, a co jest nie tak z tym filmem? Wiele rzeczy. Po pierwsze – podobnie jak Venom jest to widowisko, które ze swoją premierą spóźniło się minimum dwanaście lat. Tym samym zawiera trykociarskie naleciałości sięgające pierwszych filmowych X-Men (i nawet nie chodzi o posiadłość i ukrycie samolotu). Po drugie – Black Adam jako postać jest ofiarą ego jego odtwórcy. Jest praktycznie niezniszczalny, Supermanowi pozwala jedynie na kilkunastosekundowy występ gościnny w napisach, a Shazama nawet nie wpuszczają na ekran. Ponoć jest to część wymagań zakontraktowanych przez Dwayne’a Johnsona. Po trzecie – gdyby pozbyć się patosu i udawanego rozwoju postaci, otrzymamy zwykłą napierdzielankę z tyloma dziurami w logice (włącznie z tą komiksową), że ser szwajcarski dostałby rumieńców.

Czy w związku z tym Black Adam to zły film? Z jednej strony to jest taki sam średniak, co wspomniany Venom z drugiej jednak lepiej nakręcony. Jako średniak zasługuje na 3, ale ja bawiłem się na tyle dobrze, ciesząc się rozwałką, że daję: 4-. Przy czym tutaj muszę podkreślić kolejny paradoks – do Venoma jestem w stanie wrócić dla Toma Hardy’ego, a Black Adam to jednorazowa wizyta niezależnie od oceny lub popisów Brosnana.

niedziela, 5 lutego 2023

Sonic the Hedgehog 2 (2022)

Pierwszy Sonic był dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Na tyle, iż jego końcowe sceny, a potem zwiastun dwójki nakręciły mnie skutecznie na obejrzenie tejże przy pierwszej okazji. Tylko z pisaniem tego posta zwlekałem, oj zwlekałem...

Do naszego świata trafia Tails – dwuogonowy lis, który chce ostrzec Sonica przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Robotnikowi udaje się uciec z planety grzybów dzięki Knucklesowi – ostatniemu przedstawicielowi rasy Echidna, który ma na pieńku z niebieskim jeżem. Wszyscy zaczynają gonić za Głównym szmaragdem – klejnotem zbierającym do kupy siedem Szmaragdów chaosu zapewniających posiadaczowi nieograniczoną moc. W międzyczasie Wachowscy jadą na ślub siostry Maddie…

Jeśli to ostatnie zdanie sprawiło, iż poczuliście nieprzyjemny zgrzyt lub że coś tu wyraźnie nie pasuje, to bardzo dobrze. Wątek ludzi jest najmniej potrzebny… co nie znaczy, że zbędny. Z jednej strony jest on naprawdę odczuwalną zapchajdziurą i najlepiej byłoby go wcisnąć na jeszcze dalszy plan oraz skrócić do 5 minut. Z drugiej strony jest poprawnym rozwinięciem motywów z poprzedniej części – relacji rodzinnych, zaangażowania wojska, które pozornie odpuściło itd. Szkoda tylko, że pomimo przydatności strasznie wyhamowuje tempo akcji.

Natomiast cała reszta to jazda bez trzymanki. Motyw przewodni to przygoda rodem z filmów typu Indiana Jones i do tego odpowiednio efekciarski. Z postaciami z gier (tak nowymi, jak i starymi) spędzamy zdecydowanie więcej czasu, a scena w środku napisów nakręca widza na sequel równie mocno, co cliffhanger kreskówki z 1993 (przy czym mam nadzieję, że ten dojdzie do skutku w przeciwieństwie do wspomnianego serialu). Jako widz doceniam też, że autorzy starają się trzymać logiki w zachowaniu bohaterów. Gdy Tails mówi Sonicowi, by mu zaufał, Niebieski zamiast zgodzić się na rzecz uproszczenia fabuły od razu wydziera się, że niby dlaczego, skoro go dopiero poznał?

Poczucie humoru jest tak samo urocze jak poprzednio. Dowcipy naturalnie wpasowują się w charakter postaci lub sytuację. Jestem prawie pewien, że przynajmniej jeden z żartów jest nawiązaniem Bena Schwartza do jego postaci z serialu Parks and Recreation. Wszystko przyprawiono wieloma smaczkami poupychanymi w tle, w dialogach i w zasadzie wszędzie, gdzie się dało (np. klasyczny strój Robotnika podczas przeglądania projektów nowego wdzianka). Najważniejsze jest jednak to, że film nie wstydzi się swoich korzeni. Robotnik ma mieć karykaturalnego mecha? Będzie miał, a co! Finałowe starcie mogłoby spokojnie robić za sekwencję w jakiejś grze.

Aktorsko jest tak samo dobrze, jeśli nie lepiej. Jim Carrey nadal bryluje jako Eggman, a Ben Schwartz jako Sonic depcze mu po piętach. Show tym razem kradnie Idris Elba jako Knuckles, którego interpretacja wypada na coś pomiędzy serialami, grami, a Draxem ze Strażników galaktyki. Knucklesa dałoby się bardzo łatwo sprowadzić do roli tępego, czerwonego osiłka, ale twórcy rozpisali go jako dość złożoną postać, którego zachowanie wynika z przeszłości, zaś wykonanie Elby uwydatnia wagę tamtych wydarzeń.

Jeśli komuś podobał się pierwszy Sonic, drugi prawie na pewno dostarczy mu równie wiele radochy. Trochę szkoda, że wątku około weselnego nie zrobiono inaczej, ale da się go wybaczyć nawet w obecnej formie. Moja ocena: 4.